Pozorna jedność
Wojna w Ukrainie jest bez wątpienia najbardziej tragicznym wydarzeniem w historii Europy ostatnich dziesięcioleci. Tysiące ofiar, ogromne straty materialne i nieznane jeszcze do końca długofalowe konsekwencje, będą miały ogromny wpływ na wszystkie dziedziny naszego życia. Szukając pozytywów zaistniałej sytuacji, najczęściej podkreśla się jedność świata zachodniego, którą wbrew swojej woli wywołał Władymir Putin najeżdżając na swojego sąsiada. Bez wątpienia pierwsze tygodnie wojny doprowadziły do nieznanej od lat solidarności państw należących do Unii Europejskiej i Paktu Północnoatlantyckiego. Tyle, że to stan najwyraźniej przejściowy.
Panuje dość powszechne przekonanie, że pomocy militarnej Ukrainie udziela NATO. W rzeczywistości są to decyzje poszczególnych krajów członkowskich podejmowane w sposób całkowicie samodzielny. Stąd możliwość hamletyzowania Berlina i bez mała jawna antyukraińska postawa Budapesztu. Nawet kwestia tranzytu broni do Ukrainy nie podlega ogólnoorganizacyjnym ustaleniom. Dlatego też Węgry nie tylko nie przekazują swojego uzbrojenia walczącym Ukraińcom, ale nawet nie zgodziły się na transport sprzętu z innych krajów przez swoje terytorium. A przecież to dość ograniczone zaangażowanie w toczący się konflikt. Aż strach pomyśleć, gdyby zaistniała konieczność bezpośredniego wsparcia walczącego kraju. I to nawet gdyby zaatakowanym był jeden z członków paktu, ponieważ wbrew powszechnemu mniemaniu piąty punkt traktatu waszyngtońskiego bynajmniej nie przesądza o sposobie udzielenia pomocy. Nie mówiąc już o tym, że żaden zapis traktatowy niczego tak naprawdę nie gwarantuje, o czym przekonała się Ukraina w 2014 roku, gdy w sposób oczywisty zostało złamane Memorandum Budapeszteńskie jak i Polska, gdy we wrześniu 1939 roku czekała na wielką ofensywę aliantów na Zachodzie.
Pozorną jedność NATO pokazuje również kwestia przyjęcia do organizacji Szwecji i Finlandii. Wydawałoby się, że to oczywista oczywistość jak mawia klasyk i zależy wyłącznie od woli zainteresowanych. Poza wzmocnieniem militarnym i politycznym sojuszu, włączenie obydwu krajów nordyckich ma ogromne znaczenie strategiczne – Bałtyk stanie się praktycznie wewnętrznym akwenem Paktu Północnoatlantyckiego. Tymczasem sprzeciw wobec akcesji Szwecji i Finlandii zgłosiła Turcja. I nie chodzi bynajmniej o prorosyjskie sympatie Recepa Erdogana, chociaż trudno postawę Ankary uznać za zdecydowanie proukraińską. Powodem zastrzeżeń autorytarnego przywódcy Turcji jest schronienie udzielane zwłaszcza przez Szwecję członkom kurdyjskich organizacji uważanych za terrorystyczne. Turcja ewidentnie chce wykorzystać sytuację, aby załatwić jeden ze swoich wewnętrznych problemów i niewiele obchodzi ją rosyjskie zagrożenie.
Nie inaczej jest w Unii Europejskiej. Podobnie jak w NATO decyzje dotyczące najważniejszych spraw, w tym także polityki zagranicznej, muszą być jednomyślne. I tu zaczynają się problemy, które powodują, że UE w relacjach międzynarodowych praktycznie nic nie znaczy. Trudno, żeby było inaczej, skoro w najważniejszych sprawach często nie jest w stanie nawet sformułować własnego stanowiska.
Problem jest o tyle poważniejszy, że coraz częściej mniejsze kraje zdając sobie sprawę z wagi swojego głosu, starają się uzyskać jakieś korzyści w zamian za zgodę na proponowane rozwiązania. I nie zawsze nawet dotyczy to bezpośrednio sprawy, której dotyczą ustalenia, czego przykładem może być żądanie Cypru wsparcia w jego sporze z Turcją w zamian za zgodę na … sankcje przeciw Białorusi. Prawdopodobnie o to samo teraz stara się Victor Orban blokując przyjęcie kolejnego pakietu antyrosyjskich sankcji. Oficjalnie negocjacje dotyczą okresu odroczenia momentu przerwania importu rosyjskiej ropy i zakresu wsparcia dla Węgier w procesie modernizacji ich rafinerii. Nieoficjalnie Orban zabiega o odblokowanie środków z Funduszu Odbudowy i wycofanie się Komisji Europejskiej z procedury wstrzymania wypłat środków unijnych z powodu naruszenia zasad praworządności. W konsekwencji negocjacje w sprawie szóstego pakietu antyrosyjskich sankcji się przedłużają, a kolejne kraje zgłaszają swoje własne żądania.
Można oczywiście zżymać się na egoistycznych, czy wręcz cynicznych, przywódców niektórych państw, którzy łamiąc europejską solidarność realizują swoje partykularne (zarówno krajowe jak i partyjne, a nawet całkowicie osobiste) interesy i interesiki. Ale „źli ludzie” zawsze się znajdą, a jak mówi znane przysłowie „okazja czyni złodzieja”. Jeżeli można coś ugrać bez większych konsekwencji, to dlaczego z tego nie skorzystać? Zasada jednomyślności nie stwarzała początkowo większych problemów, gdy ilość krajów członkowskich była ograniczona, a ich interesy były w znacznym stopniu wspólne. Ale nawet wówczas sprzeciw Francji, a konkretnie generała de Gaulle`a, przez wiele lat blokował akcesję Wielkiej Brytanii do Wspólnoty Europejskiej. Teraz, gdy w skład UE wchodzi 27 państw, niewiele jest spraw, które są tak samo ważne dla wszystkich członków. A to daje możliwość „sprzedania” swojej zgody za stosowną cenę.
Problem z uzyskaniem jednomyślności był oczywiście brany pod uwagę w trakcie kolejnych procesów rozszerzania wspólnoty. Udało się nawet stopniowo rozszerzać zakres spraw, w których unia, a konkretnie Rada UE, decyduje większością kwalifikowaną. Nie dotyczy to jednak polityki zagranicznej. A gdy ostatnio po raz kolejny pojawiła się propozycja zmiany tej zasady, okazało się, że przeciwne są nie tylko państwa odgrywające samodzielną rolę w polityce międzynarodowej (Niemcy i Francja), ale także takie, które znaczą niewiele. Jednym z nich jest Polska.
Brak wspólnej polityki zagranicznej nie doprowadzi do rozpadu UE. Może być natomiast powodem wzrostu wzajemnych animozji państw członkowskich. Paradoksalnie jednak, zmiana tej praktyki, mogłaby skutkować jeszcze poważniejszymi konsekwencjami, zwłaszcza gdyby jakaś przeforsowana większością głosów decyzja była radykalnie sprzeczna z żywotnymi interesami jednego z ważniejszych krajów unijnych. Ewentualne wyłamanie się ze wspólnych ustaleń i brak konsekwencji tej decyzji, skompromitowałoby całą organizację. Może więc warto zachować dotychczasowe rozwiązania? Są one i tak lepsze niż w przypadku Rady Bezpieczeństwa ONZ, w której pięć państw dysponuje po prostu prawem veta, a pozostałe tego uprawnienia nie mają. Co jakiś czas powoduje to wybuch uzasadnionego oburzenia opinii międzynarodowej, jak chociażby ostatnio po ataku Rosji na Ukrainę. Ale co stałoby się, gdyby prawa veta nie było? Czy Rada Bezpieczeństwa poza potępieniem zdobyłaby się na jakieś poważniejsze działania? Wysłałaby wojska na pomoc napadniętej ofierze? Oczywiście, że nie, ponieważ nikt nie jest samobójcą. Wszyscy już wiedzą, że posiadanie broni atomowej zapewnia bezpieczeństwo. A wszyscy stali członkowie RB ONZ taką bronią dysponują.
Niestety, świat nie był, nie jest i zapewne nigdy nie będzie w pełni sprawiedliwy. Nie warto więc mierzyć siły na zamiary, ponieważ takie romantyczne podejście najczęściej kończy się katastrofą. A jak ktoś uważa, że przykład Ukrainy przeczy temu twierdzeniu, to powinien zastanowić się gdzie będzie Ukraina za kilka lat, a gdzie byłaby, gdyby ustępując w mniej znaczących sprawach (członkostwo w NATO, które i tak było poza jej zasięgiem), być może zapobiegłaby bezpośredniej agresji kremlowskiego satrapy. Dlatego lepiej koncentrować się na tym co możliwe, niż bezskutecznie zabiegać o to, co znajduje się poza naszym zasięgiem.
Karol Winiarski