Pozorna rocznica
15 października 2023 odbyły się w Polsce wybory parlamentarne, których konsekwencją było przejęcie władzy przez dotychczasową opozycję. Pierwsza rocznica tego wydarzenia stała się pretekstem do oceny sukcesów i porażek rządu Donalda Tuska. Tymczasem nowy rząd funkcjonuje nie od roku, ale dopiero od dziesięciu miesięcy. Nawet parlament nie obraduje od momentu jego wybrania, ponieważ jego pierwsze posiedzenie miało miejsce 13 listopada. Jeżeli więc ktoś chciałby dokonywać rocznicowych podsumowań, to powinien się wstrzymać jeszcze kilka tygodni. Można natomiast analizować zmiany poparcia dla poszczególnych aktorów naszej sceny politycznej w ciągu ostatniego roku czyli od najbardziej wiarygodnego „sondażu” – wyborów parlamentarnych. A tutaj zmiany pozornie są niewielkie, ale za to o znacznie poważniejszych konsekwencjach.
Największe poparcie w wyborach parlamentarnych rok temu uzyskało Prawo i Sprawiedliwość. Jednak od czasu kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego liderem wszystkich sondaży poparcia dla ugrupowań politycznych pozostaje Koalicja Obywatelska. Oczywiście nie oznacza to, że część wyborców Zjednoczonej Prawicy radykalnie zmieniła swoje poglądy i postanowiła poprzeć swoich dotychczasowych politycznych adwersarzy. Są to raczej przesunięcie wewnątrz dwóch bloków tożsamościowych. Dlatego kosztem Prawa i Sprawiedliwości rośnie w siłę Konfederacja i jednocześnie słabną koalicjanci Koalicji Obywatelskiej, których elektorat zasila najsilniejsze ugrupowanie.
Nie oznacza to jednak, że żadnych zmian nie ma. W ubiegłorocznych wyborach różnica między dwoma blokami wynosiła ponad jedenastu punktów procentowych. W czerwcowej elekcji do Parlamentu Europejskiego zmalała ona do niewiele ponad dwóch punktów procentowych. I to mimo pierwszego od lat zwycięstwa Koalicji Obywatelskiej. Tak drastyczny spadek spowodowany był oczywiście bardzo dobrym wynikiem Konfederacji oraz fatalnymi rezultatami Trzeciej Drogi i Lewicy, ale przede wszystkim znacznie gorszą frekwencją. Elektorat rządzącej koalicji po prostu częściowo pozostał w domu.
Sondaże z ostatnich tygodni ponownie wskazują na kilkuprocentową, a niektóre nawet na kilkunastoprocentową, przewagę rządzącej koalicji. Tyle, że podobnie było przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, a rzeczywistość okazała się o wiele mniej korzystna z punktu widzenia obecnej władzy. Deklaracje w badaniach opinii publicznej nie zawsze pokrywają się z decyzjami podejmowanymi przy urnach wyborczych. Kluczową sprawą od wielu wyborów jest jednak mobilizacja własnego elektoratu. Polaryzacja powoduje, że przepływ wyborców pomiędzy dwoma politycznymi plemionami jest minimalny. Ale rozczarowanie popieranymi do tej pory politykami może ich skłonić do pozostania w domu. Przy tak niewielkiej różnicy między oboma obozami, nawet niewielka strata spowodowana biernością dotychczasowych wyborców może w sposób decydujący wpłynąć na ostateczny wynik wyborów. Tak się stało w 2019 roku (zwłaszcza w wyborach europejskich), co przyniosło największe w historii zwycięstwa Zjednoczonej Prawicy. I tak samo było w latach 2007 i 2023, gdy mobilizacja centro-lewicowego elektoratu przesądziła o zwycięstwie Platformy Obywatelskiej i jej sojuszników. Trudno przypuszczać, aby coraz wyraźniejsze „wchodzenie w buty” PiS-u i formułowanie radykalnych pomysłów, których nawet Jarosław Kaczyński nie odważył się zgłaszać (w rodzaju możliwości czasowego zawieszania prawa do azylu), mogły skłonić mniej zaangażowanych emocjonalnie wyborców obecnej koalicji do ich ponownego masowego poparcia.
W przypadku każdych wyborów sprawą bardzo ważną, a niekiedy kluczową, jest ordynacja wyborcza. Wielkość okręgów wyborczych, a co za tym idzie ilość obsadzanych w nich mandatów, progi wyborcze, system przeliczania głosów na mandaty – to zasadnicze elementy prawa wyborczego, od których zależy skład parlamentu. W 2015 roku zdobywając 37,58% głosów Prawo i Sprawiedliwość uzyskało bezwzględną większość w Sejmie – 235 mandatów. Dokładnie tyle samo mandatów uzyskało cztery lata później mimo znacznie lepszego wyniku wyborczego – 43,59%. Wszystko to z powodu radykalnie odmiennej ilości tzw. głosów straconych, czyli takich które nie pozwoliły komitetom, które je uzyskały, na przekroczenie progu wyborczego. W 2015 roku stanowiły one prawie 17% wszystkich ważnie oddanych głosów. W 2019 niespełna 1%.
Równie istotną rzeczą jest radykalny zwiększenie liczby uzyskanych mandatów przy niewielkim przyroście ilości zdobytych głosów w przypadku mniejszych ugrupowań. W 2019 roku Konfederacja zdobywając 6,81% głosów uzyskała zaledwie 11 mandatów. Tymczasem Polskie Stronnictwo Ludowe z poparciem niewiele większym – 8,55% – otrzymało aż 30 miejsce w niższej izbie naszego parlamentu. Potem przyrost zdobytych mandatów jest już o wiele bardziej proporcjonalny w stosunku do wzrostu wyborczego poparcia – w tych samych wyborach Sojusz Lewicy Demokratycznej uzyskując 12,56% głosów dostał 49 miejsc w Sejmie.
Dlaczego to aż tak istotna sprawa? Otóż wewnętrzne procesy zachodzące w mniejszych polskich ugrupowaniach mogą w sposób znaczący wpłynąć na kształt polskiej sceny parlamentarnej po następnych wyborach. Trzecia Droga powoli zmierza do kresu swojego istnienia. Coraz bardziej widoczne różnice programowe w coraz mniejszym stopniu uzasadniają dalsze wspólne funkcjonowanie Polskiego Stronnictwa Ludowego i Polski 2050. O ile do tej pory elektoraty tych partii w pewnym stopniu się uzupełniały, to obecnie narastające różnice (głównie w sprawach światopoglądowych, ale też kredytu 0%) zniechęcają część potencjalnych wyborców obu ugrupowań do głosowania na ten polityczny projekt. Jeżeli Szymon Hołownia zdecyduje się na ponowny start w wyborach prezydenckich, to Trzecia Droga przetrwa jeszcze do połowy przyszłego roku, ponieważ z punktu widzenia Polskiego Stronnictwa Ludowego to bardzo wygodna perspektywa – pozwala nie wystawiać własnego kandydata w wyborach, w których zawsze wynik ludowców był mocno rozczarowujący, a z kolei Marszałek Sejmu liczy na ich głosy, bez których szansa na dwucyfrowy wynik jest mało realna. Potem obie partie pójdą własnymi drogami. A to w najlepszym razie da im po kilkanaście mandatów w następnym Sejmie, o ile w ogóle przekroczą próg wyborczy.
Coraz większy podział widać także na polskiej lewicy. O ile dawni działacze Wiosny w miarę bezkonfliktowo zasymilowali się z dominującymi w Nowej Lewicy weteranami Sojuszu Lewicy Demokratycznej, a ich lider myśli już tylko o spokojnej emeryturze na włoskiej prowincji ze swoim wieloletnim partnerem, to Lewica Razem jest coraz bardziej krytyczna wobec obecnego rządu i dalszego w nim udziału parlamentarzystów klubu, do którego należą jej członkowie (chociaż sama nie objęła w rządzie żadnych stanowisk). Ewentualny samodzielny start tej partii spowoduje, że prawdopodobnie co najmniej jedna z nich (i niekoniecznie musi to być Lewica Razem) nie przekroczy progu wyborczego. A może to spotkać oba ugrupowania – podobnie jak w 2015 roku.
Przyszłość Konfederacji też nie jest oczywista. Wyjazd Grzegorza Brauna do Brukseli pozwolił się jej liderom pozbyć jednego z problemów, ale relacje między Ruchem Narodowym Krzysztofa Bosaka a Nową Nadzieją Sławomira Mentzena nie są bezkonfliktowe. Różnice widać było zresztą w Parlamencie Europejskim, w którym reprezentanci obydwu partii zasilili inne frakcje parlamentarne – narodowcy Grupę Patrioci dla Europy (z Orbanem i Le Pen), a dawni korwiniści Europę Suwerennych Narodów (z europarlamentarzystami AfD jako główną siłą – 14 na 25 członków). Sukcesy sondażowe wzmacniają wolę dalszego współdziałania, ale rodzą też problemy, które mogą doprowadzić do rozłamu. Zwłaszcza, że o ile Mentzen i jego zwolennicy nie palą się do ewentualnej koalicji z „socjalistycznym” PiS-em, to już dla grupy Bosaka jest to perspektywa możliwa, a nawet pożądana.
Wydawałoby się, że analizowanie obecnej sytuacji na scenie politycznej pod kątem przyszłym wyborów mija się z celem, w sytuacji gdy odbędą się one za trzy lata i nic nie wskazuje na możliwość ich przyśpieszenia. Nawet ewentualna porażka w wyborach prezydenckich kandydata koalicji nie grozi skróceniem kadencji obecnego parlamentu. Indyki nie głosują przecież za przyśpieszeniem Święta Dziękczynienia, a karpie za wcześniejszym Bożym Narodzeniem. Ale jak pokazują ostatnie lata, przesunięcia sympatii politycznych wśród elektoratu nie są duże. Większe znaczenie mają wewnętrzne roszady zachodzące w poszczególnych koalicyjnych ugrupowaniach, które mogą zmienić przyszły układ polityczny, chociaż nie przyśpieszą samych wyborów. Możliwość utraty władzy, co po dotychczasowych działaniach rozliczeniowych mogłoby skutkować brutalnym odwetem ze strony obecnej opozycji, a także oczywiste profity z nią związane, będzie skłaniała raczej do trwania w obecnym układzie do końca. A kto wie czy nie dłużej, co jeszcze do niedawna wydawało się czymś kompletnie niewyobrażalnym. Dlaczego jednak nie można „czasowo” zawiesić wyborów, tak jak prawa do azylu? Oczywiście dla dobra Ojczyzny.
Karol Winiarski