Przegrany naród
Informacja o śmierci wieloletniego przywódcy Hezbollahu szejka Hassana Nasrallaha, który zginął pod gruzami głównej siedziby swojej organizacji w wyniku celowanego ataku izraelskiego lotnictwa, nie wzbudziła należytego zainteresowania polskich mediów. Przekazy informacyjne zdominowane były przez polityczną nawalanki dotyczące: odpowiedzialności za skutki powodzi, opinii lekarskiej pozwalającej na przesłuchanie Zbigniewa Ziobry czy wyroku tzw. neosędziów z Izby Karnej Sądu Najwyższego uznającego legalność powołania Dariusza Barskiego na stanowisko Prokuratora Krajowego (a tym samym nielegalność powołania Dariusza Korneluka). Tymczasem wydarzenia na Bliskim Wschodzie, jeżeli nawet nie grożą wybuchem globalnego konfliktu o niewyobrażalnych konsekwencjach, to pokazują powody, dla których tego typu konflikty ciągną się w nieskończoność. Świadczy to o zaściankowości polskiej polityki, mimo deklarowanej przez wszystkie partie konieczności odgrywania przez nasze państwo znaczącej roli w międzynarodowych relacjach.
Działania podejmowane przez izraelskie wojska motywowane są koniecznością obrony ludności cywilnej przed terrorystycznymi atakami ekstremistycznych organizacji islamskich wspieranych przez Iran. Obecna faza bliskowschodniego konfliktu zapoczątkowana została brutalnym atakiem Hamasu na tereny graniczące ze Strefą Gazy i wymordowaniem ponad tysiąca izraelskich obywateli. Ale wojna na tych ziemiach trwa od ponad stu lat, a od czasu objęcia władzy przez premiera Benjamina Netanjahu i jego skrajnie prawicowych sojuszników nastąpiła eskalacja konfliktu – żydowscy osadnicy na Zachodnim Brzegu całkowicie bezkarnie prześladowali, a czasami wręcz zabijali, swoich arabskich sąsiadów. Terroryzm najczęściej jest odpowiedzią na brutalność władz, które korzystając ze swojej legitymizacji (w przypadku Izraela demokratycznej), podejmują działania, które w przypadku ich przeciwników uznawane są za terrorystyczne.
Bezwzględność odpowiedzi Izraela na morderczy atak Hamasu (ponad 40 tys. palestyńskich ofiar w Strefie Gazy) budzi sprzeciw znaczącej części opinii publicznej, ale nie wpływa na zmianę polityki Netanjahu. Z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze, taka polityka cieszy się poparciem zdecydowanej większości Izraelczyków, co utrzymuje go przy życiu (politycznym rzecz jasna). I to mimo wielosettysięcznych demonstracji protestacyjnych, które przez wiele miesięcy przetaczały się przez ulice izraelskich miast w odpowiedzi na próby ograniczenia przez niego uprawnień organów wymiaru sprawiedliwości. Przedłużanie działań wojennych, a obecna eskalacja na północnej granicy Izraela jest tego kolejnych przejawem, chroni Netanjahu przed koniecznością wytłumaczenia się z nieprzygotowania kraju do ataku Hamasu sprzed roku i poniesieniem konsekwencji za korupcyjne praktyki z lat poprzednich. Ewentualna utrata władzy oznaczałaby prawdopodobnie rozpoczęcie procesu, który mógłby go zaprowadzić za kratki. Tymczasem przeciągający się konflikt pozwala mu stopniowo odzyskiwać społeczne poparcie, co widoczne jest w badaniach opinii publicznej. Dlaczego więc miałby dążyć do zakończenia toczącej się wojny.
Drugim powodem kontynuacji dotychczasowej polityki jest poparcie udzielane mu przez Stany Zjednoczone i niektóre państwa UE. Republikanie w ciemno aprobują wszelkie działania Izraela niezależnie od tego, ile ofiar powodują. Demokraci są w tej kwestii podzieleni, co zresztą skutkuje kuriozalnymi wypowiedziami ich liderów. W jednym z nielicznych wywiadów, który udzieliła ostatnio Kamala Harris, potępiając działania swojego bliskowschodniego sojusznika zapowiedziała jednocześnie, że pomoc militarna nie zostanie wstrzymana. A przecież to właśnie za pomocą wysyłanej przez Amerykanów broni (m. in. ciężkich bomb) Izrael prowadzi wojnę, którą amerykańskie władze potępiają. Z punktu widzenia logiki formalnej – absurd. Z punktu widzenia logiki politycznej – rozpaczliwa próba pozyskania zarówno anty jak i proizraelskich wyborców. I pokonania Donalda Trumpa.
Likwidacja w lipcu politycznego przywódcy Hamasu Ismaila Hanijji w Teheranie i niedawna przywódcy Hezbollahu Hassana Nasrallaha w Bejrucie, są oczywiście dowodem na perfekcyjną skuteczność izraelskiego wywiadu (podobnie jak akcja zainstalowania niewielkich ładunków wybuchowych w zamówionych przez Hezbollah pagerach i radiotelefonach), ale jednocześnie oznaczają niebezpieczną eskalację konfliktu. Wydaje się, że zasadniczym celem Benjamina Netanjahu jest sprowokowanie do reakcji albo skompromitowanie Iranu, który jest najważniejszym protektorem obu terrorystycznych organizacji. Jeżeli Iran odpowie (czego nie zrobił po zamordowaniu Hanijji, mimo że zginął on w strzeżonym ośrodku rządowym), dostarczy Izraelowi pretekstu do zmasowanego ataku na państwo ajatollahów. Jeżeli nie, to Teheran straci twarz pokazując swoją słabość i strach. W każdej sytuacji Netanjahu wygrywa. Ale to igranie z ogniem.
Likwidacja liderów organizacji terrorystycznych nie zakończy konfliktu żydowsko-palestyńskiego. Mimo swojego retorycznego radykalizmu, obaj przywódcy uchodzili paradoksalnie za umiarkowanych i co najważniejsze przewidywalnych. W ostatnich latach powstały lub uaktywniły się inne organizacje, radykalniejsze i bardziej nieobliczalne. Wyeliminowanie nawet większości obecnego kierownictwa Hamasu czy Hezbollahu tylko chwilowo osłabi palestyńską działalność terrorystyczną, a jednocześnie zwiększy determinację młodych Palestyńczyków, którzy i tak nie mają żadnych perspektyw życiowych. A to gwarantuje kontynuację konfliktu. I kolejne ofiary po obydwu stronach
Wojny nie zawsze cieszą się poparciem obywateli walczących krajów. Ale jeżeli taka sytuacja ma miejsce, to o wiele trudniej przywódcom jest je zakończyć. Chcąc utrzymać władzę są zmuszeni do ich kontynuacji, nawet gdyby zdawali sobie sprawę z bezsensowności dalszych walk. Jeżeli jednak mają inne zamiary, to zakończenie wojny bez zewnętrznej ingerencji w ogóle nie jest możliwe. Kompromisowym zakończeniem konfliktu bliskowschodniego nie jest zainteresowana żadna ze stron. Na skuteczną interwencję z zewnątrz też nie ma co liczyć. Zresztą nawet gdyby stał się cud i czołowe państwa Zachodu zastosowały antyizraelskie sankcje, to w tak spolaryzowanym świecie państwo żydowskie znalazłoby innych sojuszników, a zaawansowanie gospodarcze i techniczne pozwoliłoby mu przetrwać. Tym bardziej, siła Zachodu słabnie z roku na rok, co wykorzystuje Netanjahu ośmieszając raz po raz amerykańskich polityków (z europejskimi w ogóle nie widzi potrzeby kontaktu). Na dodatek świat arabski od dawna już nie stoi murem za Palestyńczykami i najchętniej poświęciłby ich na ołtarzu interesów z Izraelem. Trzydzieści lat temu pojawiła się dla nich szansa na zmianę położenia i utworzenie własnego państwa. Wtedy Jaser Arafat przelicytował. Nic nie wskazuje, żeby otrzymali kolejną szansę.
Karol Winiarski