Przystawka
Od lat oba zwalczające się obozy polityczne chwaliły się swoimi międzynarodowymi koneksjami. Zarówno Andrzej Duda, jak i Karol Nawrocki wspierani w swojej narracji przez Jarosława Kaczyńskiego i wszystkich polityków Prawa i Sprawiedliwości twierdzili, że mają świetne stosunki z administracją Donalda Trumpa i między dzięki temu Polska może liczyć na bezwarunkowe wsparcie Stanów Zjednoczonych w razie rosyjskiego ataku. Druga strona, z Donaldem Tuskiem na czele, chwaliła się swoimi stosunkami z europejskimi przywódcami i mówiła wręcz o przywódczej roli naszego kraju w Unii Europejskiej. Ostatnie wydarzenia związane z amerykańskim 28-punktowym planem pokojowym dla Ukrainy i próbami jego zmodyfikowania przez europejskich przywódców na spotkaniu w Genewie pokazały, że nie Polska nie odgrywa żadnej poważnej roli w polityce międzynarodowej. Nie jesteśmy przy stole. Co gorsze, wiele wskazuje, że jesteśmy na stole. Jako menu. I to nawet nie jako danie główne, a co najwyżej przystawka.
Tłumaczenia absencji przedstawicieli Polski w miejscach podejmowania kluczowych decyzji, także z punktu widzenia bezpieczeństwa naszego kraju, są jak zwykle żenujące. Przedstawiciel Kancelarii Prezydenta wyjaśniał brak spotkania, a nawet rozmowy telefonicznej, Karola Nawrockiego z Donaldem Trumpem pełną wiedzą amerykańskiego Prezydenta o stanowisku naszej głowy państwa. Jeżeli przyjąć te tłumaczenia, to należałoby jednocześnie przyznać, że zostało ono całkowicie zignorowane. Z kolei Jarosław Kaczyński, który jeszcze niedawno mówił o konieczności zacieśniania współpracy gospodarczej i wojskowej nie tylko Polski, ale i całego zachodniego świata ze Stanami Zjednoczonymi („Pax Americana rozciągałoby się w gruncie rzeczy na cały glob, ale w tym Pax Americana byłyby suwerenne państwa, w tym suwerenna Polska.”), teraz zamilkł. Do błędu czasami można się przyznać. Do naiwności nigdy.
Po drugiej stronie widać było brak uzgodnienia jednej wersji tłumaczeń. Z jednej strony minister Maciej Berek twierdził, że „Nie chodzi o ściganie się, czy polski przedstawiciel jest wszędzie. Chodzi o to, żeby głos Unii Europejskiej był słyszany”. Tyle, że w Genewie nie było żadnego przedstawiciela UE. Byli przywódcy Francji i Niemiec, ale także i Wielkiej Brytanii, która od prawie sześciu lat członkiem unii nie jest. Paweł Kowal bagatelizował nieobecność polskiego premiera twierdząc, że „O Genewę była drama nie na miejscu, bo premier był wtedy na szczycie, gdzie było absolutnie jego miejsce. Był na szczycie Unia Europejska-Afryka”. Ale do Luandy żadnego specjalnego zaproszenia nie musiał mieć, ponieważ obecni tam byli reprezentanci wszystkich krajów członkowskich i to one decydowały, kto je będzie reprezentował. Żadnych też decyzji w sprawie Ukrainy w stolicy Angoli nie podejmowano ograniczając się do powtarzanych od wielu lat zaklęć o pełnej decyzyjności Ukrainy w sprawach pokoju z Rosją, które nigdy nie miały wiele wspólnego z rzeczywistością, a teraz brzmią wręcz absurdalnie. Najbardziej szczery jak zwykle był Radosław Sikorski, który stwierdził, że „Polska nie będzie brała udziału w kupczeniu ukraińskimi ziemiami, my będziemy takie rzeczy recenzować, a nie je żyrować”. Być może pokazujemy w ten sposób swoją moralną wyższość, ale jest to jednocześnie przyznanie, że realnego wpływu na sytuację naszego wschodniego sąsiada nie mamy. Na naszą również.
Powody dla których Polska nie odgrywa większej roli na arenie międzynarodowej są różne i najczęściej zależą od poglądów prezentujących je osób. Zwolennicy obecnego rządu twierdzą, że to strach przed rosnącą siłą gospodarczą Polski, która zagraża w ten sposób interesom dotychczasowych liderów europejskiej wspólnoty, powoduje, że nie jesteśmy zapraszani. Co ciekawie, w podobny sposób politycy Prawa i Sprawiedliwości tłumaczyli kilka lat temu działania Unii Europejskiej skierowane przeciw ówczesnym polskim władzom, które oficjalnie motywowane były naruszaniem praworządności. Zrzucanie odpowiedzialności na złych obcych, to bardzo wygodne usprawiedliwienie własnej bezsilności w polityce międzynarodowej. I jak widać stosowane przez wszystkich aktualnie rządzącychdd.
Drugim tłumaczeniem przedstawianym przez obecne władze są negatywne konsekwencje wojny na górze toczonej z polskim rządem przez Prezydenta Karola Nawrockiego. Pomijając już fakt, że wzajemną nawalanką zainteresowane są obie strony konfliktu (poza Jarosławem Kaczyńskim, który traci pozycję na rzecz wykreowanego przez siebie Prezydenta), to przecież spór trwa co najmniej od czasu przejęcie władzy przez koalicję 15 października dwa lata temu. A do tej pory jakoś nie przeszkadzało to zwolennikom obecnie rządzących w przekonywaniu opinii publicznej, że po zmianie władzy Polska dołączyła do grona państw współdecydujących o losach Europy. Jeżeli coś zmieniło się po zwycięstwie Karola Nawrockiego, to rozczarowanie europejskich przywódców do Donalda Tuska, który przestał być nadzieją obozu liberalno-demokratycznego na powstrzymanie narodowo-populistycznej prawicy. To, że polski premier jest klasycznym populistą jakoś umykało uwadze jego kolegów i koleżanek. A dla niektórych nawet stanowiło wzór do naśladowania.
Kolejne wyjaśnienie polskiej absencji w Genewie dotyczy naszej polityki wobec Ukrainy. Polska odegrała ogromną rolę w pierwszych miesiącach wojny, gdy z jednej strony przez nasz kraj szła większość militarnej pomocy dla zaatakowanego kraju, a z drugiej sami przekazaliśmy Ukraińcom wiele naszego sprzętu. Żądania wyrazów wdzięczności ze strony Kijowa świadczą o kompletnym niezrozumieniu realiów polityki międzynarodowej. Pomocy naszemu wschodniemu sąsiadowi udzielaliśmy we własnym dobrze pojętym interesie, a nie z powodów altruistycznych. Przekazywaliśmy też w większości stary, posowiecki sprzęt, który i tak wkrótce musiałby zostać zezłomowany. A hubem transportowym zostaliśmy ze względu na położenie i „prośbę” Waszyngtonu, któremu się przecież nie odmawia. Teraz nawet przekazanie stu milionów złotych wzbudza w Polsce protesty części opozycji (wyśmiewani przez nas kilka lat temu Niemcy zapisali w budżecie na przyszły rok 11,5 mld euro dla Ukrainy), a pomysł wysłania polskich żołnierzy na misję stabilizacyjną w Ukrainie spotkał się z rzadko spotykanym, jednomyślnym sprzeciwem wszystkich polskich partii politycznych. W Genewie spotkali się przedstawiciele krajów, które wyraziły wolę wysłania swoich oddziałów i najmocniej wspierają walczący kraj. Dlaczego więc mieliby zapraszać Polskę?
Najgorszym wyjaśnieniem, przynajmniej w najbliższej perspektywie czasowej, wydaje się stan naszych stosunków z Rosją. Błyskotliwe wystąpienia Radosława Sikorskiego na forum ONZ wzbudzały może entuzjazm komentatorów i wzmacniały polityczną pozycję naszego ministra spraw zagranicznych w polskiej polityce, ale w Moskwie odbierane były wrogo. Skrajnie antyrosyjskie stanowisko Polski w kontekście gołębiej polityki Donalda Trumpa wobec Rosji, wyklucza nas z grona współdecydujących. Liderzy Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii zdają sobie sprawę, że bez wsparcia Waszyngtonu ich możliwości oporu wobec Putina są mocno ograniczone. Na dodatek we wszystkich tych krajach coraz lepsze notowania ma prorosyjska opozycja, która w ciągu kilku najbliższych lat może dojść do władzy. Narastają też naciski kręgów biznesowych (zwłaszcza w Niemczech) na powrót do dawnych stosunków gospodarczych z Rosją, co ma uratować słabnące gospodarki tych krajów. W tej sytuacji Polska mogła jedynie przeszkadzać w szukaniu porozumienia z Kremlem.
Wiele lat temu Jarosław Kaczyński dokonał rozróżnienia między pozycją państwa a jego statusem. Ta pierwsza zależy od bieżącej sytuacji politycznej i może ulegać dość częstym zmianom. Na ten drugi pracuje się dekadami, bardzo trudno go uzyskać, ale też niełatwo utracić. Ostatni raz znaczący status w Europie mieliśmy w XVII wieku, a ostatecznie straciliśmy go w okresie wielkiej wojny północnej. Istotną pozycję natomiast zdarzało się Polsce kilkakrotnie w okresie ostatnich kilkudziesięciu latach uzyskać. Ostatni raz stało się to w 2022 roku, gdy rozpoczęła się agresja rosyjska na Ukrainę. Była to jednak prawie wyłącznie zasługa naszego położenia, które skutecznie wykorzystały ówczesne władze naszego kraju. Stąd dwukrotna wizyta w Polsce Prezydenta Joe Bidena w ciągu jednego roku i powszechna sympatia dla Polaków przyjmujących uchodźców wojennych. To już jednak przeszłość, a gra toczy się całkowicie poza nami. Spowodowane jest to przede wszystkim zmianą polityki amerykańskiej, na którą nie mamy żadnego wpływu. Częściowo jednak wina obciąża naszych polityków, którzy sparaliżowani strachem przed Donaldem Trumpem, ale i własnymi wyborcami, w sposób całkowicie bierny przyglądają się rozgrywającym się wokół nas wydarzeniom. W konsekwencji ciągłe powtarzanie, że warunki pokoju muszą być sprawiedliwe i nie mogą osłabiać bezpieczeństwa Polski i Europy, są tylko i wyłącznie pobożnymi życzeniami. Niestety, jak na razie nic nie wskazuje, żeby obecne polskie elity polityczne były w stanie podjąć skuteczną grę realnie wzmacniającą pozycję Polski na arenie międzynarodowej i zwiększającą nasze bezpieczeństwo. Możemy za to słono zapłacić. Ale przecież sami ich wybraliśmy.
Karol Winiarski
