Pyrrusowe zwycięstwo
Gdy po październikowych wyborach politycy Prawa i Sprawiedliwości twierdzili, że są ich zwycięzcami, ponieważ uzyskali najlepszy wynik i zdobyli największą liczbę mandatów, reprezentanci pozostałych partii słusznie argumentowali, że wygranymi są ci, którzy są w stanie stworzyć rząd cieszący się poparciem większości parlamentarnej. Po ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego, sukces ogłosili politycy Koalicji Obywatelskiej. Rzeczywiście, uzyskali najwięcej zarówno głosów jak i mandatów. Ale gdyby podobne wyniki startujące ugrupowania osiągnęłyby w wyborach parlamentarnych, to Koalicja Obywatelska nie byłaby w stanie sformować większościowej koalicji. Chyba, że z udziałem Konfederacji.
Wyniki wyborów europejskich w wielu krajach różnią się znacząco od ich krajowych odpowiedników. W Polsce tak radykalnych różnic jak np. w Wielkiej Brytanii (gdy ta jeszcze była w UE) nigdy nie było. Zdecydowanie niższa frekwencja – w tym roku prawie dwa razy mniej osób pofatygowało się do urn wyborczych niż w trakcie ostatnich wyborów parlamentarnych – rzadko rzutowała na poparcie uzyskiwane przez poszczególne ugrupowania. Większe znaczenie miało gdzie demobilizacja była największa. Tylko w 2019 roku tłumniej do urn poszli mieszkańcy wsi i małych miast (zwłaszcza tych we wschodniej Polsce), co zapewniło zwycięstwo Zjednoczonej Prawicy. W tym roku wszystko wróciło do normy – podobnie jak ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych bardziej zdyscyplinowani okazali się mieszkańcy dużych miast. To zresztą odróżnia obie te elekcje od niedawnych wyborów samorządowych, w których to właśnie mieszkańcy prowincji tłumniej poszli do lokali wyborczych. Można więc przypuszczać, że gdyby wybory parlamentarne odbywały się teraz, zwyciężyłaby w nich Koalicja Obywatelska. Ale tzw. koalicja 15 października (czy też jak chcą niektórzy 13 grudnia) przeszłaby do historii, ponieważ większe poparcie uzyskałaby kosztem mniejszych ugrupowań koalicyjnych.
Koalicja Obywatelska powoli konsumuje swoje przystawki. W przypadku Nowej Lewicy to proces, który został zapoczątkowany na długo przed wyborami parlamentarnymi. Dlatego też wynik wyborczy lewicy był dramatycznie gorszy od tego uzyskanego w 2019 roku (wyjątkiem była wchodząca w skład lewicowej koalicji Lewica Razem). Od tego czasu przepływ lewicowego elektoratu postępował, a inni wyborcy tego ugrupowania, rozczarowani niewielką skutecznością swoich przedstawicieli, pozostali w dniu wyborów w domu. Gwałtownie przyśpieszył też proces przejmowania elektoratu Polski 2050 Szymona Hołowni wchodzącej w skład Trzeciej Drogi. Tu jednak nie wiadomo ilu wyborców głosujących na to ugrupowanie w wyborach parlamentarnych uczyniło to z powodu obaw, że nie przekroczy ona 8% progu wyborczego. Co prawda wynik wyborów samorządowych sugerowałby, że nie była to zbyt duża grupa, ale być może było to mylne wrażenie. Wchodzące w skład Trzeciej drogi Polskie Stronnictwo Ludowe zawsze najlepsze wyniki osiągało w wyborach samorządowych. I zwykle był on podobny do tego jaki Trzecia Droga uzyskała w kwietniu. Jeżeli więc tym razem wynik obydwu partii tworzących tą koalicję był prawie dokładnie taki jak w wyborach parlamentarnych, to być może został on osiągnięty prawie wyłącznie dzięki kandydatom ludowców. Elektorat tej partii zaś mało ceni wybory europejskie, stąd katastrofalny wynik Trzeciej Drogi.
Jeżeli Koalicja Obywatelska traci zdolność do stworzenia większościowej koalicji, to powstaje pytanie skąd taka radość ich polityków, a zwłaszcza Donalda Tuska? Czy pierwsze od dziesięciu lat zwycięstwo, zresztą minimalną większością głosów (0,9% czyli niewiele ponad 100 tys. głosów) tak bardzo zamroczyło lidera Platformy Obywatelskiej? Przecież wkrótce może się on znaleźć w sytuacji swojego największego politycznego rywala – będzie liderem największej partii politycznej, ale bez zdolności koalicyjnej. A może uznał on, że wymyślony przez niego plan realizowany jest ze stuprocentową skutecznością? Wiele wskazuje, że mamy do czynienia z tą drugą okolicznością.
Plan Donalda Tuska pozostaje niezmienny od momentu jego powrotu do Polski. Zasadniczym celem jest uzyskanie bezwzględnej większości w parlamencie, co w przypadku posiadania własnego Prezydenta, dałoby pełną swobodę rządzenia. Aby to osiągnąć trzeba mocno ograniczyć poparcie dla Prawa i Sprawiedliwości (do najwyżej 30%) oraz skonsumować koalicyjne przystawki. W ramach Koalicji Obywatelskiej cel ten został w pełni osiągnięty – Nowoczesna, Inicjatywa Polska czy Zieloni są już tylko wirtualnymi bytami pozbawionymi jakiejkolwiek podmiotowości. Podobna konsumpcja, powiązana z przejęciem elektoratu, nie powiodła się w przypadku tzw. zewnętrznych koalicjantów (nie wchodzących w skład Koalicji Obywatelskiej). To co nie wyszło przed wyborami parlamentarnymi, staje się coraz bardziej realne po wyborach europejskich.
Kolejny bardzo słaby wynik lewicy może doprowadzić do ponownego podziału tej formacji, co w 2015 roku wyeliminowało ją z polskiego parlamentu. Wspólna lista w 2019 roku przyniosła triumfalny powrót lewicy do Sejmu i Senatu. Potem jednak, mimo sprzyjających okoliczności (rządy prawicy i generalne przesunięcie poglądów polskiego społeczeństwa w stronę progresywną), sukcesów już nie było. A po wejściu Nowej Lewicy do rządu Donalda Tuska (Lewica Razem pozostała poza) frustracja zaczęła lawinowo narastać. Sprawczość polityków lewicowych okazała się żadna, ponieważ jej programowe pomysły blokowane są przez pozostałe ugrupowania koalicyjne. Dlatego politycy Lewicy Razem i wielu członków Nowej Lewicy żąda zdecydowanie bardziej stanowczej postawy i wymuszenia na premierze realizacji wyborczego programu lewicy. Tyle, że nie za bardzo wiadomo w jaki sposób miałoby to się stać. Pozostałe ugrupowania rządzące, a zwłaszcza Trzecia Droga, nie mają żadnego interesu, żeby ugiąć się przed żądaniami najmniejszego koalicjanta. Co gorsza, z punktu widzenia lewicy, są w stanie przegłosowywać własne propozycje przy poparciu np. Konfederacji, co być może stanie się w przypadku ustawy liberalizującej zasady handlu w niedzielę.
Oczywiście politycy lewicy mogliby zagrozić użyciem broni atomowej – wyjściem z koalicji. Tyle, że tego nie zrobią, ponieważ obecni ministrowie i wiceministrowie z lewicy nie będą chcieli zrezygnować z ciepłych rządowych posadek. Musieliby też oddać miejsca w zarządach i radach nadzorczych spółek skarbu państwa oraz w innych politycznych łupach. Część z nich prawdopodobnie opuściłaby szeregi Nowej Lewicy i pojedynczo lub zbiorowo (jakaś nowa kanapowa partyjka podobna do Inicjatywy Polskiej), zasiliłaby szeregi Koalicji Obywatelskiej. Najbardziej prawdopodobnym scenariuszem jest więc rozpad lewicowego sojuszu i marginalizacja obydwu lewicowych formacji.
Jeszcze gorsza sytuacja panuje w Trzeciej Drodze. Sukces w wyborach parlamentarnych jest już tylko wspomnieniem. Wynik poniżej 7% nie pozwoliłby na przekroczenie wymaganego dla koalicji progu wyborczego i wyeliminowałby zarówno Polskę 2050, jak i Polskie Stronnictwo Ludowe (po raz pierwszy w historii), z parlamentu. Dlatego w obydwu ugrupowaniach pojawiły się głosy o wyczerpaniu dotychczasowej formuły i konieczności dokonania aksamitnego rozwodu. Z formalnego punktu widzenia nie byłoby to takie trudne – obydwa ugrupowania mają w parlamencie osobne kluby, niezależnie od siebie dostają subwencje z budżetu państwa i na co dzień działają samodzielnie. Tyle, że za rok odbędą się wybory prezydenckie, a Szymon Hołownia chciałby uzyskać poparcie swojego koalicjanta bez którego jego i tak niewielkie szanse spadają praktycznie do zera. To jednak oznaczałoby kolejne miesiące pozostawania w coraz bardziej toksycznym związku, który nie przynosi już korzyści żadnemu z partnerów.
Koniec projektu Trzeciej Drogi dawałby szansę na odbudowę społecznego zaufania w oparciu o programową jednolitość postulatów, co w chwili obecnej jest po prostu niemożliwe. Ale jest to również niebezpieczeństwo szybkiej marginalizacji, a może nawet całkowitej likwidacji ugrupowania Szymona Hołowni. O ile Polskie Stronnictwo Ludowe ma rozbudowane struktury, ponad stuletnią tradycję i silne zakorzenienie w lokalnych społecznościach, to Polska 2050 jest nowym tworem opartym wyłącznie na popularności swojego lidera. Wielu jej działaczy przystąpiło do tego ugrupowania wyłącznie z koniunkturalnych powodów i nie zamierza wraz z nią udawać się na śmietnik historii. Zresztą nawet wspólnota poglądów jest mocno wątpliwa. Co gorsza, jedynym europosłem tego ugrupowania został wiceprzewodniczący Polski 2050 Michał Kobosko, który trzymał w swoim ręku całą strukturę organizacyjną partii. Pełna samodzielność może więc oznaczać polityczną śmierć Polski 2050. Ale pozostawanie w związku z Polskim Stronnictwem Ludowym z pewnością doprowadzi do tego samego, tyle że agonia będzie trwała dłużej.
Niezależnie od decyzji, które zostaną podjęte przez polityków lewicy i Trzeciej Drogi, pozycja Koalicji Obywatelskiej ulegnie wzmocnieniu. Było to zresztą oczywiste już w momencie przejmowania władzy przez Donalda Tuska. Ale całkowite zdominowanie tej części sceny politycznej nie musi oznaczać zdobycia absolutnej władzy w całym państwie. Uzyskanie większości bezwzględnej w Sejmie wymagałoby (w zależności od wyników innych ugrupowań) zdobycia około 40% głosów w wyborach. Wydaje się to co najmniej wątpliwe. Wbrew euforycznej opinii samego Tuska wyrażonej w trakcie wyborczego wieczoru nic nie wskazuje na to, że przyśpieszenie procesu rozliczeń „zabije” Prawo i Sprawiedliwość. Partia Jarosława Kaczyńskiego przegrała ostatnie wybory, ale uzyskała procentowo nawet odrobinę lepszy wynik niż w wyborach parlamentarnych i samorządowych. Trudno oczekiwać, że nawet kolejne afery pokroju Funduszu Sprawiedliwości (z nagraniami rozmów) pozbawiłyby Prawo i Sprawiedliwość społecznego poparcia. Nie ma nawet pewności, że w kolejnych wyborach Koalicja Obywatelska znowu prześcignie swojego odwiecznego konkurenta.
Sukces Koalicji Obywatelskiej w wyborach europejskich wynikał z kumulacji kilku czynników. Poza taśmami Tomasza Mraza pokazującymi patologiczne praktyki poprzedniej władzy i wojenną histerią rozpętaną przez Donalda Tuska, decydujące znaczenie miała demobilizacja elektoratu Prawa i Sprawiedliwości. Mało prawdopodobne, że za trzy lata wszystkie te czynniki zadziałają w taki sam sposób. O aferach poprzedniej władzy mało kto już będzie pamiętał (w przeciwieństwie do afer władzy obecnej). Nawet jeżeli wojna w Ukrainie będzie trwała dalej, to coraz trudniej będzie komukolwiek uwierzyć, że wyczerpana Rosja będzie w stanie zaatakować członka Paktu Północnoatlantyckiego. Zresztą jak długo można utrzymywać patriotyczne wzmożenie. Brak sukcesów w polityce wewnętrznej (nie widać jakichkolwiek pomysłów w tych kwestiach, a nawet jakiegokolwiek zainteresowania premiera tymi sprawami) oraz konieczność oszczędnościowej polityki finansowej (zbliżamy się do konstytucyjnych progów zadłużenia i raczej nie unikniemy procedury nadmiernego deficytu wprowadzonej przez Komisję Europejską), może przywrócić dobre wspomnienia czasów „dobrej zmiany”, gdy „Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej”. A co najważniejsze, do tego czasu Prawo i Sprawiedliwość może odzyskać ograniczoną zdolność koalicyjną, co pozwoliłoby jej powrócić do władzy nawet w sytuacji braku większości bezwzględnej w Sejmie.
Trzy lata to jednak szmat czasu. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć game changerów i czarnych łabędzi, które z pewnością pojawią się w ciągu tych kilkudziesięciu miesięcy. Być może znowu pojawi się jakieś nowe ugrupowanie, które przyciągnie uwagę tej części elektoratu, która ma serdecznie dosyć stale pogłębiającej się polaryzacji. Prawdopodobnie to właśnie wielu z tych wyborców pozostało w domu nie widząc sensu głosowania na całkowicie bezsilne przystawki Koalicji Obywatelskiej, a nie chcą poprzeć Konfederacji – w chwili obecnej rzeczywiście jedynej siły pozostającej poza trwającym od dwudziestu lat podziałem. Jednego jednak możemy być pewni. Poziom debaty politycznej pozostanie na żenującym poziomie.
Karol Winiarski