Rekrutacyjne zamieszanie
Od kilku dni najważniejszym, oczywiście poza niekończącym się kabaretem związanym z tworzeniem przez opozycję przedwyborczych koalicji, tematem serwisów informacyjnych (przynajmniej w mediach, które nie sympatyzują z obecną władzą) jest problem rekrutacji do szkół średnich. Codziennie możemy zobaczyć zrozpaczone dzieci, które nie dostały się do wymarzonych szkół oraz rodziców i wspierających ich polityków opozycji, w tym samorządowych, którzy obwiniają o to wprowadzaną od dwóch lat reformę oświaty. Przedstawiciele rządu odpierają zarzuty powtarzając jak mantrę, że reforma była konieczna, a winę za problemy ponoszą opozycyjni samorządowcy. Po obu stronach dominują wypowiedzi skrajne (marszałek Karczewski po raz kolejny nie wykorzystał szansy do zamilczenia w sprawach oświaty) lub co najmniej niefortunne (prof. Stanisławek zapłacił za jedną z nich stanowiskiem wiceministra szkolnictwa wyższego i nauki). Rzeczywistość jest jak zwykle bardziej skomplikowana.
Rekrutacja do szkół średnich zawsze była niesłychanie stresującym wydarzeniem dla absolwentów szkół niższych szczebli. Po pierwsze dlatego, że to dla większości z nich pierwsza sytuacja, w której o przyjęcie do szkoły muszą konkurować z innymi uczniami. Szkoły podstawowe są, a gimnazja były, placówkami rejonowymi, które musiały przyjąć bez żadnych egzaminów w swoje podwoje wszystkie dzieci zamieszkujące na obszarze ich działania. Wyjątkiem były szkoły i klasy dwujęzyczne i sportowe, ale dotyczyło to jedynie niewielkiej grupy dzieci. Po drugie, nauka w dobrej szkole rzeczywiście zwiększa szansę na dostanie się później na dobry kierunek studiów. To wszystko musi powodować u młodych ludzi stres i emocje. Tyle, że tak było zawsze. Nigdy (ani w PRL-u, ani w czasach III RP) żaden uczeń nie miał gwarancji, że dostanie się do wymarzonej przez siebie szkoły.
W ciągu ostatnich kilku lat problem wydawał się mniej istotny ze względu na fakt, że do szkół ponadgimnazjalnych z roku na rok aplikowało coraz mniej uczniów. To efekt niżu demograficznego, który osiągnął dno w 2003 roku, gdy urodziło się niewiele ponad 350 tys. dzieci. W tym roku kończą one gimnazja, ale ich młodszych o rok kolegów i koleżanek kończących podstawówki jest już o około 30 tysięcy więcej. To nie tylko skutek większej ilości urodzin, ale również zwiększonego w 2011 roku naboru do szkół podstawowych sześciolatków. Planowane wówczas przez poprzednią ekipę przyśpieszenie o jeden rok obowiązku szkolnego zostało ostatecznie przesunięte o kilka lat, ale część rodziców sześciolatków (około 20 tys.) zdecydowała się posłać swoje pociechy do szkoły. Za pięć lat do szkół średnich, gdy podstawówki będą kończyły dzieci z krótkiego, pierwszego w XXI wieku, szczytu wyżu demograficznego, powinno pójść 420 tys. absolwentów podstawówek (tyle dzieci urodziło się w 2009 roku). Pójdzie o połowę mniej, ponieważ będzie to pierwszy rocznik po wycofaniu przez obecny rząd obowiązku szkolnego dla sześciolatków. Tyle, że rok i dwa lata wcześniej (czyli w roku 2022 i 2023) pójdą roczniki, w którym do pierwszych klas szkół podstawowych oprócz siedmiolatków poszła również ogromna grupa sześciolatków. I to będzie prawdziwy problem, ponieważ w tych latach do zapełnionych już szkół średnich będzie starało się dostać ponad pół miliona dzieci rocznie (o prawie 150 tys. więcej niż normalnie). Nikt o tym w tej chwili nie wspomina. Obawiam się, że mało kto we władzach oświatowych zdaje sobie nawet z tego sprawę. Kto by się martwił tak „odległą” perspektywą czasową. A przecież problem ten dotknie wybrane rok temu władze samorządowe i wybierane wkrótce władze państwowe (Sejm, Senat i Prezydenta RP).
Od września do wszystkich klas szkół średnich będzie uczęszczało około półtora miliona uczniów. Dwadzieścia lat temu, gdy w ówczesnych szkołach ponadpodstawowych uczył się rocznik wyżu demograficznego lat 80-tych XX wieku, nauki pobierało około trzech milionów młodych ludzi. Większość szkół średnich mieści się w tych samych budynkach co kilkanaście lat temu, gdy funkcjonowały w nich czteroletnie licea i pięcioletnie technika. Mimo znacznie większej ilości uczniów, udało się ich wszystkich pomieścić. Potem, gdy liczba uczniów w wyniku niżu demograficznego oraz skrócenia nauki w szkołach średnich znacznie się zmniejszyła, niektóre z nich zostały zlikwidowane. Wiele jednak kontynuowało działalność mimo znacząco mniejszej ilości uczęszczających do nich uczniów, a w części z nich oprócz szkół średnich uruchomiono gimnazja. Tym samym nawet podwójny rocznik nie powinien stanowić poważniejszego problemu (kilkanaście lat temu co roku szkoły średnie przyjmowały około 700 tys. pierwszoklasistów, a więc tyle co w obecnym, wyjątkowym roku). Trudniejsza sytuacja może być rzeczywiście w dotychczasowych samoistnych liceach, które ze względu na dużą popularność i politykę władz samorządowych miały możliwość pełnego wykorzystania pomieszczeń szkolnych i przyjmowały w poprzednich latach maksymalną ilość klas pierwszych. Tyle, że reforma została zapowiedziana trzy lata temu i powinny one tą sytuację przewidzieć ograniczając ze względów logistycznych nabór już w poprzednich latach.
Informacje o problemach z brakiem miejsc pochodzą z kilku największych polskich miast. Z dwóch powodów. Po pierwsze to w nich mają swoją siedzibę najlepsze polskie licea, do których chętnych jest zawsze najwięcej. Po drugie, do szkół średnich w tych miastach starają się też dostać uczniowie z okolicznych gmin, nawet jeżeli na ich terenie znajdują się licea i szkoły branżowe. Problem pojawia się wówczas, gdy gminy te nie są objęte tym samym systemem rekrutacji elektronicznej. W efekcie nikt nie wie czy uczniowie, którzy nie dostali się do wybranej szkoły w dużym mieście nie zostali też przyjęci do swojej lokalnej szkoły. Taka sytuacja jest w Warszawie, gdzie spośród 47 tys. chętnych aż 18 tys. to dzieci spoza Warszawy. Może się okazać, że część młodych warszawiaków nie dostanie się do szkół średnich w stolicy, ale jednocześnie w placówkach zlokalizowanych w okolicznych miejscowościach będzie sporo wolnych miejsc. W aglomeracji śląsko-zagłębiowskiej, gdzie systemem naboru elektronicznego objęte są wszystkie szkoły w województwie, jak na razie nie ma żadnych doniesień o masowych przypadkach uczniów, którzy nie dostali się do żadnej szkoły.
Nadmiar chętnych nie dotyczy wszystkich placówek. Większość istniejących szkół średnich czekała na tegoroczną rekrutację jak na biblijną mannę z nieba. Od lat miały one ogromne problemy z realizacją planów naborowych. Niektórym groziła nawet likwidacja. Tylko w Sosnowcu w ciągu ostatnich lat z mapy miasta zniknęły dwa licea, a trzecie właśnie dogorywa. Tegoroczny, podwójny nabór to szansa na przetrwanie, na dodatkowe lekcje dla nauczycieli, to być może koniec przymusowej zniżki godzin albo konieczności uzupełnienia etatu w innej szkole. To dlatego, gdy dwa lata temu rozpoczynano likwidację gimnazjów, w przeciwieństwie do niedawnego czysto płacowego strajku, solidarności nauczycielskiej nie było. Dla kadry pedagogicznej szkół podstawowych dwa dodatkowe poziomy (klasy VII i VIII), a dla nauczycieli szkół średnich jedna dodatkowa klasa (IV w liceach i V w technikach), były rozwiązaniem korzystnym, a niekiedy wręcz zbawiennym. W czarnej dziurze znaleźli się jedynie nauczyciele gimnazjów. Ale ich los mało kogo poza nimi samymi i ich rodzinami wówczas obchodził.
Wszystkie informacje o problemach z rekrutacją dotyczą liceów. O technikach, przynajmniej na razie, w ogóle się nie mówi. Nic dziwnego skoro w Warszawie 2/3 spośród starających się o przyjęcie do szkół średnich uczniów wybrało licea. Kilka lat temu, gdy poprzedni rząd forsował pomysł centrów kształcenia zawodowego i ustawicznego (nie pierwszy, ale i nie ostatni „cudowny” pomysł na odbudowę szkolnictwa zawodowego), przedstawiciele dzisiejszej opozycji twierdzili, że trzeba ograniczyć ilość dzieci uczęszczających do liceów, ponieważ produkują one jedynie nie posiadających żadnych umiejętności bezrobotnych, a na rynku pracy brakuje pracowników wykwalifikowanych. Teraz wylewają krokodyle łzy, gdy okazuje się, że część absolwentów szkół podstawowych i gimnazjów będzie być może musiała uczęszczać do szkół branżowych. Jak widać zresztą zmiana przez obecną ekipę nazwy techników i szkół zawodowych (na szkoły branżowe), co miało być kolejnym elementem „dobrej zmiany”, nie przyniosła zwiększenia zainteresowania tym typem szkolnictwa. Po raz kolejny okazało się, że mieszanie łyżeczką w gorzkiej herbacie nie spowoduje, że stanie się ona słodka.
Czy w takim razie reforma minister Zalewskiej to rzeczywiście wielki sukces? Wręcz przeciwnie. Tylko, że problem nie leży w tegorocznej rekrutacji. Nie chodzi nawet o likwidację gimnazjów, chociaż poza ogólnym zamieszaniem trudno znaleźć jakieś poważniejsze zalety tej decyzji. Zmiana struktury systemu edukacyjnego zawsze jest najbardziej widoczna, zwykle bardzo duże kosztuje i najczęściej przyciąga zainteresowanie mediów i polityków. Zwłaszcza gdy wybory za pasem Tyle, że z punktu widzenia efektów nauczania ma ona marginalne znaczenie. Zasadniczy problem leży zupełnie gdzie indziej.
Gimnazja rozpoczęły działalność we wrześniu 1999 roku przy gwałtownych protestach głównie ZNP i SLD. Ale zasadnicza reforma – programowa – kilka lat później, nie wzbudziła już większego zainteresowania, oczywiście poza środowiskiem edukacyjnym. A była ona rewolucyjna. Do tej pory w szkole średniej program z poszczególnych przedmiotów był rozszerzoną wersją tego, o czym uczniowie uczyli się w gimnazjum. Teraz klasa pierwsza szkoły średniej miała być programowym dokończeniem przedmiotów nauczanych w gimnazjum, ale nauka w klasach drugiej i trzeciej koncentrowała się na kilku wybranych przez uczniów przedmiotach na poziomie rozszerzonym. Tym samym, przynajmniej teoretycznie, uczniowie uczyli się (poza językiem polskim, matematyką i językiem obcym, które obowiązkowo trzeba było zdawać na maturze, no i oczywiście wychowaniem fizycznym i religią oraz tzw. przedmiotami uzupełniającymi) jedynie tych przedmiotów, które ich interesowały i były im konieczne przy rekrutacji na uczelnie wyższe. System oczywiście miał swoje wady. Nauka ogromnej ilości materiału przez niespełna dwa lata była nie lada wyzwaniem. Nie wszyscy też do końca po pierwszej klasie byli ostatecznie zdecydowani co do swojej zawodowej przyszłości i niejednokrotnie chcieli zmieniać wybrany profil. Nie zawsze też możliwości organizacyjne szkoły umożliwiały realizację wszystkich zainteresowań uczniów. Nieporozumieniem w demokratycznym państwie cierpiącym na chroniczny deficyt społeczeństwa obywatelskiego, był brak nauki wiedzy o społeczeństwie po pierwszej klasie, czego efekty są dzisiaj widoczne. Ale była to najdalej idąca próba zerwania z klasycznym (niekiedy nazywanym pruskim) systemem nauczania wszystkich wszystkiego, na rzecz specjalizacji uwarunkowanej możliwościami i zainteresowaniami uczniów. Już wkrótce przejdzie ona do historii.
Nowe czteroletnie liceum wraca do systemu, który może się sprawdzał w czasach, gdy do szkoły chodził Jarosław Kaczyński, ale już dwadzieścia lat temu był uważany za archaiczny. Ponownie przez cztery lata wszyscy uczniowie będą zmuszeni do wkuwania rzeczy, które w większości nie tylko nie będą ich interesowały, ale też do niczego w życiu im się nie przydadzą. Sam w szkole średniej najwięcej czasu poświęcałem nauce fizyki, a moja obecna wiedza z tego przedmiotu jest bliska zeru. I nie jest to wina nauczyciela, ale normalna reakcja umysłu przeciętnego człowieka, który usuwa z pamięci rzeczy nieprzydatne. Najdziwniejsze jest to, że do dzisiaj większość polityków wszystkich opcji jest przekonanych, że wystarczy coś wpisać do programu nauczania, a wiedza ta będzie udziałem wszystkich uczniów do końca ich dni. Otóż nie będzie. Nawet jeżeli przyswoją sobie tą wiedzę w obawie przed negatywna oceną, to i tak zapomną najpóźniej po najbliższym sprawdzianie. I najpewniej nigdy do niej nie wrócą. Bo i po co?
Niestety, o tym aspekcie reformy prawie nikt obecnie nie mówi. Miliardy złotych będą corocznie wydawane w sposób skrajnie nieefektywny na kształcenie młodych ludzi, które w żaden sposób nie przygotuje ich do wyzwań współczesnego świata. Oczywiście jak zwykle w różnego rodzaju sprawozdaniach wszystko będzie wyglądało wspaniale. Bo w papierach w naszym dziwnym kraju najczęściej wszystko się zgadza. Rzeczywistością mało kto się przejmuje. Zwłaszcza, gdy widoczna jest po wielu latach. A ważne są przecież jedynie najbliższe wybory.
Karol Winiarski