Reytan po sosnowiecku
Opinię publiczną zelektryzowała wiadomość o dramatycznym geście przewodniczącego klubu radnych Platformy Obywatelskiej. W przypływie desperacji z przytupem opuścił on swój polityczny matecznik. Powody i okoliczności tej decyzji pozostają utajnione, choć sam bohater zapowiedział na łamach prasy, że gotów jest je ujawnić. Pozostaje wierzyć, że dociekliwy redaktor z internetowego wydania gazety.pl już przygotowuje się do ogłoszenia sensacyjnego interview. Jak wiadomo bowiem, ten portal celuje w krytycznym recenzowaniu władz – innych miast.
Komentując swoją decyzję, (były już) przewodniczący stwierdził enigmatycznie, że zostały naruszone granice jego tolerancji. Tajemnica nie jest jednak tak nieprzenikniona, by w kuluarach nie komentowano jej w sposób zupełnie otwarty. Światło na sprawę rzucają także posty internautów zamieszczane pod artykułem. Wynika z nich, że że w grę nie wchodzi kontestowanie działań prezydenta, choćby w odniesieniu do obłędnego projektu budowy kolejnego stadionu. U podstaw desperackiego kroku nie legło też niezadowolenie, że radni, którzy szczególnie wspierają gospodarza miasta, mogą liczyć na jego szczerą wdzięczność, obejmującą także ich rodziny. Sam zainteresowany potwierdził zresztą swoje nieustające przywiązanie do osoby i polityki prezydenta. Wśród komentarzy pojawiła się opinia, że decyzja o opuszczeniu klubu, podyktowana została urażoną ambicją. Miało to mieć związek z konkursem na kierownicze stanowisko w jednej ze szkół. Ponoć popierana przez niego kandydatka, została nieoczekiwanie i bez wyraźnego powodu wyeliminowana z gry. Prosta arytmetyka wskazuje zaś, że nie mogło się to stać bez czynnego udziału kolegów z komisji, działających w duchu (a może koszmaru) śp. POPiS-u. Jeśli istotnie tak było, to człowieka bezpartyjnego o sercu z lewej strony, musiało solidnie zaboleć.
W słowach radnego echem odbiła się jakże słuszna dewiza znanego generała: „są granice, których przekraczać nie wolno!” A jednak wcześniejsze harce wyczyniane w oświatowym światku (choćby nierozstrzyganie konkursów czy zaskakujące nominacje) najwidoczniej mieściły się tych granicach nie powodując absmaku. Zapewne jako człowiek doświadczony traktował je jako uzasadnioną dialektycznie „mądrość etapu”. Tym razem, niestety, prawdą czasu okazała się prawda ekranu objawiona niegdyś w filmie „Dzień świra”: „moja racja jest najmojsza”. Problem w tym, że mojszość radnego przegrała z sojuszem mojszości dwóch instytucji. Nec Hercules…Wobec siły partii jednostka zawsze pozostanie zerem. Przy tej okazji warto uronić obywatelską łzę, nad kolejnym aktem kompromitacji idei konkursów (nie tylko w oświacie) powszechnym jak Polska długa i szeroka. Zapewne, gdyby były one oparte na obiektywnej ocenie kandydatów przez kompetentnych i samodzielnych członków komisji, trudno byłoby obrażać się na wyniki. Niestety, doświadczenie uczy, że praktyce obsadzania kadr często zwycięża kolesiostwo albo deal (dawniej – układ) zawierany nawet przez wrogie obozy dla osiągnięcia doraźnych korzyści. Najczęściej dla utrącenia kogoś zbyt samodzielnego.
Spektakularna decyzja przewodniczącego wywołała też dyskusję na temat przyszłości lokalnego polityka i osieroconego klubu radnych. W pierwszym wypadku przeważa opinia, że to absencja czasowa. Nowa platforma wyborcza „Wspólnie dla Sosnowca”, która ma zapewnić prezydentowi reelekcję zapewne nie będzie chciała stracić popularnego w mieście nauczyciela. Człowiek honoru, który wie, co znaczy „non possumus”, zasiadając w komitecie poparcia, zwiększa jego wiarygodność. Prezydenta można oceniać różnie, ale nie da się odmówić mu politycznej smykałki. Przed wyborami prędzej pozbędzie się odpowiadającego za oświatę urzędnika, powszechnie uznawanego za osobę o szczególnym typie osobowości, niż potencjalnego dostawcy głosów. A wtedy droga powrotna na łono klubu znów będzie otwarta, a propozycja prezydenta przyjęta z satysfakcją.
Z kolei klub radnych PO decyzję swego przewodniczącego powitał ponoć z wyraźną ulgą. Może członkowie uznali, że krasomówstwo i honorowe zachowania są wprawdzie piękne, ale od przewodniczącego oczekiwali przede wszystkim żmudnej pracy organizacyjnej. Szczególnie wobec zbliżającego się terminu wyborów. Poza tym trudno nie ucieszyć się, że z listy ubywa poważny konkurent.
Jeśli istotnie poruszenie w klubie radnych zostało wywołane nieszczęsnym konkursem oświatowym, to przy okazji wyszło na jaw, że prezydent ma większy problem niż pogrzebane szanse Zagłębia na awans do ekstraklasy. Choć pewne analogię nietrudno zauważyć. Gra zespołowa szwankuje, liderzy załatwiają jakieś swoje prywatne interesy, gra toczy się w szatni, a nie na boisku. Nastroje wokół miejskiej oświaty mogą przełożyć się na poparcie udzielane niezwykle czułemu na PR prezydentowi. Społeczeństwo zasadniczo nie lubi nauczycieli, a dyrektorów (nie tylko w szkołach) programowo nie szanuje. Jednak z punktu widzenia polityki każda szkoła to liczne środowisko pracowników, rodziców i krewnych uczniów – inaczej mówiąc – wyborców. Jeśli decyzjom kadrowym towarzyszy niezdrowa atmosfera, elektorat zaczyna stawiać pytania o rzetelność i wiarygodność władzy w sprawach o wiele istotniejszych. Dowodzi tego rozpaczliwa próba wygaszenia (a jakże) konfliktu wokół, pożal się Boże, rządowej reformy gimnazjalnej. I na naszym prowincjonalnym podwórku sosnowieckim gesty prowincjonalnych Reytanów mogą mieć znaczenie dla wyników wyborów samorządowych.
Bohater Sejmu Rozbiorowego zasłonił swoim ciałem drogę wyjścia z sali poselskiej, gotów raczej na śmierć niż zdradę. Ten heroiczny gest przeszedł do historii jako symbol sprzeciwu wobec działań niezgodnych z racją stanu. Gest przewodniczącego klubu radnych jest nadal owiany nimbem tajemnicy, ale nie da się ukryć, że jego dramatyzm wzbudził społeczny szacunek. Chyba powinno to dać do myślenia panu prezydentowi. Jeśli środowisko oświatowe, domyślając się (mniej czy bardziej trafnie) powodów tej decyzji, uważa ją za szlachetną, muszą istnieć ku temu racjonalne przesłanki. Inaczej mówiąc w szkolnictwie od dawna „coś jest nie halo” Czujny polityk nie powinien lekceważyć takich sygnałów ostrzegawczych.
Ostrzec też wypada samego Reytana z Sosnowca. Były przewodniczący znany jest z miłości do polityki, choć ta od lat nie odwzajemnia tego uczucia. W jego przypadku sprawdza się widać stara zasada, że łatwiej o czymś uczyć, niż samemu to praktykować. Powinien jednak pamiętać, że chcąc w polityce zachować twarz i kręgosłup, należy reagować na wszelkie przejawy niegodziwości, nie tylko wtedy, gdy dotykają one bliskich osób. Wówczas głoszona przez niego teza, że „elita z kręgosłupem moralnym to właściwi ludzie do sprawowania władzy” nie będzie czczym komunałem. Zwłaszcza jeżeli nadal nie stracił zainteresowania karierą parlamentarną. Inaczej bolesne napięcie miedzy lojalnością wobec zasad, a ambicjami politycznymi może kosztować go bardzo wiele, a jest człowiekiem wrażliwym. Szczególnie na swoim punkcie.
Warto przypomnieć, że prawdziwy Tadeusz Reytan też był uważany za postać kultową, a jego czyn został uznany za chwalebny przykład bezkompromisowości i pryncypialności etycznej. Ale późniejsze losy szlachcica-patrioty dowodzą, że nie poradził sobie z własną sławą.
W politycznej kuchni gesty są jak przyprawy. Dodają smaku, ale liczą się przede wszystkim – produkty i talent kucharza. „Reytan po sosnowiecku” mógłby stać się ozdobą stołu pod warunkiem, że nie będzie to wyrób politykopodobny.
Janusz Szewczyk