Rok przełomu?
Wybory parlamentarne w 2023 roku mają zmienić Polskę w podobny sposób jak zmieniły nasz kraj pamiętne wybory w 1989 roku. Tak przynajmniej uważa prawie połowa respondentów – jak można przypuszczać przede wszystkich tych, którzy z powodu wieku upadku komuny nie pamiętają. Jak każda analogia, również ta jest daleko idącym uproszczeniem – w przeciwieństwie do roku 1989 mamy do czynienia z władzą wyłonioną w sposób demokratyczny, a wolne wybory będą dotyczyły pełnego składu Sejmu, a nie tylko 35%. Nie znaczy to jednak, że pewne podobieństwa nie występują. Zasadniczym, a najczęściej umykającym obserwatorom sceny politycznej, jest całkowity zanik debaty o kluczowych dla Polski i Polaków sprawach. Tak działa skrajna polaryzacja. W latach 80-tych istotne było jedynie to, czy ktoś jest za czy przeciw komunie. Teraz liczy się tylko stosunek do rządzącej od ponad siedmiu lat Zjednoczonej Prawicy. To cementuje całą opozycję, która przecież w podstawowych kwestiach programowych ma zapewne bardzo różne poglądy – tak jak miała je ponad trzydzieści lat temu. Zakres tych odmienności trudno jednak ocenić, ponieważ rzadko kiedy politycy opozycji mówią o swoich pomysłach na zmiany, a jeszcze rzadziej interesuje to media, które nastawione są wyłącznie na klikalność i oglądalność. Dlatego większość swojej aktywności politycznej poświęcają na tzw. bieżączkę, czyli krytykę działań Prawa i Sprawiedliwości. O ile tylko może się ona spodobać większości opinii publicznej. Bo jeśli rządzący robią coś co podoba się Polakom, to nawet jeśli politycy opozycji uważają to za kompletny idiotyzm, nie poruszają tego tematu, a w sejmowych głosowaniach popierają proponowane rozwiązania. Wyborcy przecież zawsze maja rację. Nawet jak idą w stronę przepaści.
Zwycięstwo opozycji i przejęcie przez nią władzy powinno doprowadzić do podobnego procesu, który nastąpił po 1989 roku w obozie solidarnościowym. Trudno uznać to zresztą za scenariusz optymistyczny, ponieważ wojna na górze rozpoczęta już kilka miesięcy po upadku komuny doprowadziła do podziałów, które ostatecznie rozbiły antykomunistyczną opozycję na zwalczające się partie i partyjki. Teraz może jednak być inaczej. Klęska PZPR w wyborach 1989 roku doprowadziła do szybkiej anihilacji partii i całego systemu władzy. Trudno oczekiwać, że to samo stanie się z obecnym układem władzy, który wciąż cieszy się niesłabnącym poparciem około 1/3 polskiego społeczeństwa. O ile w ogóle zmiana władzy nastąpi.
Zdecydowana większość sondaży daje zwycięstwo Zjednoczonej Prawicy. Jednocześnie jednak wszystkie badania opinii publicznej nie dają jej szans na utrzymanie samodzielnie sprawowanej władzy. Sytuacja taka trwa już wiele miesięcy, co spowodowało utrwalenie się przekonania o przejęciu jesienią władzy przez opozycję. Pojawiają się co prawda głosy ostrzegające przed tym hurra optymizmem, ale nikną one w dość powszechnym samozadowoleniu polityków opozycji. Tymczasem może się okazać, że złe czasy dla partii Jarosława Kaczyńskiego stopniowo mijają i rok 2023 będzie okresem odzyskiwania poparcia społecznego.
Powody znaczącego spadku notowań Prawa i Sprawiedliwości od ostatnich wyborów parlamentarnych w 2019 roku (z 43,59% do średnio 32-33%) są wielorakie. Z jednej strony to czynniki przynajmniej częściowo niezależne od rządzących, do których można zaliczyć społeczne i gospodarcze konsekwencje pandemii i wojny w Ukrainie. Z drugiej to konkretne podejmowane decyzje – tzw. „piątka dla zwierząt” i wyrok Trybunału Konstytucyjnego w sprawie dopuszczalności aborcji – oraz widoczny moralny upadek działaczy Prawa i Sprawiedliwości i nieustające spory w obozie władzy. Niemałe znaczenie ma też po prostu znudzenie trwającymi już ponad siedem lat rządami jednego ugrupowania i rzadko brane pod uwagę zmiany demograficzne. Co roku przecież umiera w Polsce 400 tys. osób (w latach pandemicznych pół miliona), a to w zdecydowanej większości ludzie starsi, wśród których PiS ma największe poparcie. Jednocześnie prawa wyborcze zdobywają młodzi obywatele (około 350 tys. osób rocznie), którzy rzadko kiedy są zwolennikami obecnie rządzącego ugrupowania. Od tego, które z tych czynników mają decydujące znaczenie na polityczne decyzje wyborców, zależy wynik tegorocznych wyborów. A nie wszystkie one są czynnikami niezmiennymi.
Dość prymitywne, ale w jakiejś części słuszne, przekonanie obserwatorów życia politycznego, kładzie zasadniczy nacisk na ekonomiczne uwarunkowania decyzji podejmowanych przy urnie wyborczej. I nie chodzi o obiektywne dane gospodarcze, ale o subiektywne odczucia ludzi. A te kształtowane są na podstawie ich sytuacji z ostatnich lat i budowanych na tej podstawie życiowych aspiracji. Ponieważ od czasu wybuchu pandemii nastąpiło zahamowanie szybkiego wzrostu dochodów widocznych w pierwszej kadencji rządów Zjednoczonej Prawicy (wywołane głównie czynnikami zewnętrznymi, co jednak dla wyborców nie ma aż tak dużego znaczenia), przyczyny spadku notowań Prawa i Sprawiedliwości wydają się, jak powiedziałby klasyk, „oczywistą oczywistością”.
Gdyby wysoka inflacja i spadek płacy realnej był rzeczywiście najważniejszym powodem problemów rządzącego ugrupowania, to dla partii Jarosława Kaczyńskiego byłaby to … całkiem dobra wiadomość. Oczywiście nie można wykluczyć kolejnych „czarnych łabędzi”, ale jeżeli unikniemy takich niespodzianek, to sytuacja gospodarcza może w najbliższych miesiącach działać na korzyść Prawa i Sprawiedliwości. Spadek inflacji od marca lub kwietnia nie jest raczej kwestionowany przez żadnego ekonomistę, a różnice dotyczą szybkości i przede wszystkim wysokości tego procesu. Jeżeli jednak wzrost cen latem obniży się do poziomu kilkuprocentowego, a w ujęciu miesiąc do miesiąca ceny w ogóle się ustabilizują (już w grudniu wzrosły zaledwie o 0,2%), to wrażenie pozytywnej zmiany będzie w polskim społeczeństwie dość powszechne. Zwłaszcza, jeżeli równocześnie wzrost płac pozostanie na poziomach zbliżonych do obecnych, co będzie oznaczało, że płaca realna powróci na ścieżkę wzrostu. Bardzo prawdopodobne są również: obniżenie przed wyborami stóp procentowych NBP, obniżka cen paliw w Orlenie i oczywiście kolejne transfery socjalne, a przynajmniej ich zapowiedź w razie wyborczego zwycięstwa.
Nawet niewielki wzrost notowań Zjednoczonej Prawicy może znacząco poprawić jej wyborcze zdobycze mandatowe. Tym bardziej, że wszystko na razie wskazuje na samodzielny start ugrupowań opozycyjnych do Sejmu. Nie miałoby to większego znaczenia (straty wynikające z systemu D`Hondta zostaną zrekompensowane znacznie większym zsumowanym poparciem dla wszystkich czterech komitetów), gdyby nie balansowanie niektórych ugrupowań – głównie PSL – w okolicach progu wyborczego. W ostatnim sondażu IPSOS-u dla oko.press i tok.fm zmarnowanie ponad 4% głosów oddanych na to ugrupowanie przełożyło się w symulacji ilości zdobytych mandatów dla opozycji na zdobycie zaledwie 232 miejsc w Sejmie. Wystarczyłaby lekka poprawa notowań Prawa i Sprawiedliwości, a najważniejszym ugrupowaniem w nowym parlamencie stałaby się … Konfederacja. Brak większości sejmowej dwóch największych adwersarzy oddałby decyzję co do dalszych losów Polski w ręce tego właśnie ugrupowania (o ile oczywiście znalazłoby się ono w nowym parlamencie). A ta jest trudna do przewidzenia.
Konfederacja jawi się jako siła mocno antysystemowa, co sugerowałoby, że nie poprze żadnej ze stron. Jest też jednak wewnętrznie podzielona. O ile jej liberalna (a raczej libertariańska) część za rozdawniczym socjalizmem PiS-u raczej nie zagłosuje, to już narodowcy mogą być skłonni do zawarcia jakiegoś porozumienia ze Zjednoczoną Prawicą Możliwe jest też wstrzymanie się posłów Konfederacji przy trzeciej próbie powoływania rządu, gdzie wymagana jest zwykła (a nie bezwzględna jak przy dwóch pierwszych krokach) większość głosów. Ponieważ inicjatywa w tym wariancie należy do Prezydenta, to przy niewielkiej nawet przewadze Zjednoczonej Prawicy oznaczałoby to kontynuację rządów Prawa i Sprawiedliwości, chociaż bez większej swobody manewru. Z czasem jednak większość można uzyskać – to tylko kwestia ceny.
Gdyby jednak okazało się, że ani Zjednoczona Prawica, ani opozycja, nie mają większości, a Konfederacja kontynuuje politykę dwóch wrogów, to czekają nas przedterminowe wybory. Najprawdopodobniej – tak wynika z konstytucyjnego kalendarza – w marcu. Czyli miesiąc przed przesuniętymi przez PiS wyborami samorządowymi. I dwa miesiące przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Czyli trzy kampanie w niespełna trzy miesiące. Cała wówczas nadzieja w Prezydencie. Zgodnie z art. 155, ust. 2, w razie nieudzielania votum zaufania Radzie Ministrów przy trzecim podejściu do jej utworzenia, „Prezydent Rzeczypospolitej skraca kadencję Sejmu i zarządza wybory”. Problem polega na tym, że Konstytucja nie precyzuje terminu, w którym musi to zrobić. W 2004 roku, gdy po dymisji rządu Leszka Millera istniała obawa, że przyspieszone wybory będą musiały się odbyć w środku wakacji (rząd Marka Belki został powołany dopiero za trzecim podejściem), pojawiły się opinie, że Prezydent Aleksander Kwaśniewski mógłby zaczekać kilka tygodni, aby wybór nowego parlamentu miał miejsce dopiero we wrześniu. Zgodnie jednak uznano, że byłoby to niedopuszczalne manipulowanie konstytucyjnymi zapisami. Ale to było prawie dwadzieścia lat temu, gdy w polityce obowiązywały jeszcze jakieś zasady. W chwili obecnej wszystko jest możliwe. Nawet to, że Andrzej Duda rozwiąże parlament pół roku później, aby wybory mogły się odbyć dopiero jesienią. Niemożliwe? Założymy się?
Karol Winiarski