Sądowe batalie
W ostatnich latach narodziła się w Polsce nowa świecka tradycja. Przedświąteczne wzmożenie parlamentarno-narodowe. Z uporem godnym lepszej sprawy partia rządząca stara się w ekspresowym tempie forsować kontrowersyjne ustawy, które doprowadzają do histerycznych niekiedy reakcji opozycji i masowych demonstracji ulicznych. Niestety, coraz częściej obie strony uzasadniając swoje racje starają się pomijać niewygodne dla siebie fakty, przeinaczają i manipulują innymi, a nawet kłamią w żywe oczy. Nie inaczej było i w tym roku.
Komentatorzy wydarzeń politycznych (nie inaczej jest w przypadku wydarzeń historycznych) starają się racjonalizować powody decyzji podejmowanych przez polityków. To oczywiste i naturalne. Ale nie zawsze słuszne. Człowiek, wbrew założeniom wielu filozofów, myślicieli czy ideologów, nie zachowuje się zawsze w sposób racjonalny i w pełni przemyślany. Dotyczy to także polityków, w tym także rządzącej obecnie partii. Gdyby było inaczej, nie byłaby konieczna dziewiąta w ciągu ostatnich kilku lat nowelizacja ustaw sądowych. Świadczy to raczej o kompletnym braku profesjonalizmu i zdolności oceny skutków proponowanych rozwiązań, niż o odpowiedzialnym podejściu do problemu. Co oczywiście nie znaczy, że nie przyświeca im zasadniczy cel, do którego dążą. Ideał niepodzielnej, jednolitej władzy państwowej, w którym wszystkie organy znajdują się pod kontrolą jednego, centralnego ośrodka władzy. Można snuć tu pewne analogie nie tyle do czasów Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, co raczej autorytarnego systemu władzy wprowadzonego formalnie przez Konstytucję Kwietniową. W końcu Marszałek Piłsudski, człowiek który zamachem majowym i późniejszymi działaniami zakończył w Polsce krótki okres demokracji parlamentarnej, pozostaje bohaterem narodowym dla większości Polaków bez względu na partyjną przynależność i obecnie prezentowane poglądy.
Najnowsza nowelizacja ustaw sądowych – nazywana potocznie represyjną, kagańcową czy dyscyplinującą ze względu na przepisy ograniczające możliwość publicznego wypowiadania się i częściowo również orzekania sędziów – najprawdopodobniej pierwotnie miała zupełnie inny cel. Chodziło o doprecyzowanie przepisów, które umożliwiłyby bezproblemowy wybór nowego Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego – kadencja Małgorzaty Gersdorf kończy się w kwietniu 2020 roku. Wyrok TSUE i będące jego konsekwencją orzeczenia wydawane przez niektórych sędziów spowodowały dopisanie do przygotowanej już nowelizacji nowych przepisów, które jak widać skutecznie przykryły zasadniczy cel przeprowadzanych zmian. Tylko, że ta sprytna manipulacja (z niektórych pomysłów zresztą się wycofano w trakcie prac w Sejmie) może przynieść z punktu widzenia władzy katastrofalne skutki w zbliżających się wyborach prezydenckich. Jednoznaczne poparcie Andrzeja Dudy dla proponowanych zmian i jak zwykle jego mało przemyślane wystąpienia publiczne, mogą zniechęcić do niego część bardziej umiarkowanego elektoratu. Sprawa niezależności sądownictwa nie doprowadzi do załamania się notowań Prawa i Sprawiedliwości. Ale w wyborach prezydenckich trzeba uzyskać poparcie większości głosujących, a o zwycięstwie mogą decydować nawet niewielkie przesunięcia w sympatiach wyborców. Andrzej Duda w swoim, jakże dla niego typowym emocjonalnym wzmożeniu, chyba o tym zapomniał.
Autorytarne zapędy obecnej władzy dążącej do zneutralizowania wszelkich mechanizmów kontrolnych funkcjonujących w polskim systemie ustrojowym nie oznaczają jednak, że argumentacja przytaczana przez zwolenników tych zmian jest całkowicie absurdalna, a słuszność stanowiska drugiej strony sporu nie podlega dyskusji. Niestety, polityczne emocje i rzeczywiste powody kolejnej nowelizacji ustaw sądowych nie sprzyjają racjonalnej dyskusji. A szkoda, ponieważ problem niezawisłości sędziowskiej nie ma wyłącznie czarno-białych kolorów.
Najczęściej podnoszonym przez opozycję zarzutem wobec wprowadzanych od kilku lat zmian jest naruszenie zasady trójpodziału władzy. Problem jednak polega na tym, że w systemie parlamentarno-gabinetowym taki trójpodział zarówno formalnie, jak i w rzeczywistości, w pełni nie funkcjonuje. Najważniejszy z punktu widzenia zakresu posiadanej władzy organ wykonawczy czyli Rada Ministrów może zostać zmieniona przez Sejm, ale sama nie ma możliwości skrócenia kadencji organów władzy ustawodawczej. Formalne zapisy konstytucyjne niewiele zresztą mają wspólnego z rzeczywistością. W praktyce bowiem to lider partii rządzącej będący najczęściej premierem (Polska oczywiście jest wyjątkiem) ma pełnię władzy, a posłowie jego partii bezrefleksyjnie i karnie naciskają odpowiednie przyciski w trakcie głosowań w parlamencie. Na dodatek trójpodział władzy nie jest jedyną zasadą demokracji, a nawet nie zawsze jest zasadą fundamentalną. W Szwajcarii na przykład nie obowiązuje, a trudno przecież uznać ten kraj za niedemokratyczny.
O wiele ważniejsza z punktu widzenia demokracji wydaje się zasada suwerenności narodu czyli sprawowania władzy przez obywateli w sposób bezpośredni lub przez przedstawicieli. Dlatego wybieramy posłów i senatorów oraz Prezydenta RP w wyborach bezpośrednich, natomiast Radę Ministrów pośrednio (powoływana przez Prezydenta i konieczność uzyskania wotum zaufania w Sejmie). A przecież w przypadku władzy sądowniczej w naszym kraju poza wyborem ławników w żaden sposób nie mamy wpływu na to kto zostanie sędzią (wyjątkiem jest wybór członków Trybunału Konstytucyjnego i Trybunału Stanu, którzy są wybierani przez Sejm). Paradoksalnie, to zmiany dokonane przez Prawo i Sprawiedliwość (wybór ławników przez Senat do dwóch nowych izb Sądu Najwyższego i sędziowskich członków Krajowej Rady Sądownictwa przez Sejm) oraz uzurpacja Prezydenta polegająca na przyznaniu sobie prawa odmowy powoływania sędziów przedstawionych mu przez KRS, idą w kierunku urzeczywistnienia tej zasady. Problem jednak polega na tym, że jej pełna realizacja (wybór, kadencyjność, a być może nawet i możliwość odwołania sędziego) rażąco narusza podstawową gwarancję zasady niezawisłości sędziowskiej – nieusuwalności z pełnionego urzędu do czasu przejścia w stan spoczynku. O jakości wyroków wydawanych przez tak uzależnionych od wyborców sędziów, trudno już nawet dyskutować. Prawo nie zawsze jest zgodne z ludowym poczuciem sprawiedliwości.
Niesłychanie kontrowersyjnym pomysłem, forsowanym przez niektórych profesorów prawa i część środowiska sędziowskiego, jest koncepcja tzw. rozproszonej kontroli konstytucyjności obowiązującego w Polsce prawa. To oczywiście efekt przejęcia i swoistej „neutralizacji” przez rządzącą partię Trybunału Konstytucyjnego. Wcześniej podobne dywagacje były raczej przedmiotem naukowej debaty w środowiskach akademickich niż zgłaszanym publicznie postulatem. W praktyce realizacja tej koncepcji oznaczałaby, że każdy sędzia mógłby przy wydawaniu wyroku sprawdzać, czy podstawa prawna, która w tym przypadku powinna zostać zastosowana, jest zgodna z Konstytucją RP. Problem polega na tym, że nie dopuszcza tego w sposób bezpośredni żaden z obowiązujących w Polsce przepisów prawa. Powoływanie się przez niektórych konstytucjonalistów na zapis art. 8, ust 2 naszej Konstytucji, który dopuszcza bezpośrednie stosowanie Konstytucji jest mocno naciągane, tym bardziej, że prawo stosują wszyscy uczestnicy życia społecznego, a nie wyłącznie sędziowie. Trudno przecież uprawnienie do kontroli konstytucyjności rozciągać na wszystkich obywateli. Zresztą możliwość złożenia skargi konstytucyjnej do Trybunału Konstytucyjnego przez każdego obywatela po wydaniu w jego sprawie przez sąd lub organ administracji publicznej ostatecznego orzeczenia (art. 79) oraz skierowania to tegoż organu zapytania przez każdy skład orzekający sądu w razie powstania wątpliwości co do konstytucyjności jakiegoś przepisu (art. 193), wskazuje pośrednio, że nasz sąd konstytucyjny ma monopol w tych sprawach.
Taka konstrukcja badania konstytucyjności polskiego prawa rodzi oczywiście szereg problemów związanych chociażby z długotrwałością orzekania w tych sprawach przez Trybunał Konstytucyjny i nieodwracalnością wielu zmian wynikających ze stosowania przepisów uznanych po latach za niezgodne z Konstytucją, co zresztą wynika często z samych orzeczeń Trybunału (przykładem może być uznanie za niezgodne z Konstytucją skrócenia kadencji Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji w roku 2005, co nie oznaczało jej przywrócenia). A ponieważ istnieje zasada domniemania konstytucyjności stanowionego prawa do momentu wydania orzeczenia przez TK, to organy państwowe mogą w sposób całkowicie bezkarny i świadomy stanowić prawo w sposób jawnie sprzeczny z Konstytucją. Gdyby np. w Kodeksie Wyborczym został wprowadzony zapis, że głosy oddane na kandydatów jednej z partii liczą się podwójnie, to zgodnie z tą regułą należałoby przeprowadzić najbliższe wybory parlamentarne ze wszystkimi tego konsekwencjami. Z drugiej jednak strony uznanie, że każdy sąd może skutecznie badać konstytucyjność obowiązującego prawa może doprowadzić do całkowitego chaosu prawnego. Możliwość interpretowania niektórych zapisów Konstytucji, a zwłaszcza zawartych w rozdziale I podstawowych zasad ustrojowych, jest tak szeroka, że ocena każdego przepisu bardziej zależałaby od poglądów sędziego niż woli ustawodawcy. Inna sprawa, że dokładnie tak samo jest w przypadku sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Warto tu przytoczyć fragment jednego z najbardziej kuriozalnych orzeczeń tego organu dotyczących interpretacji zawartej w art. 25 zasady równouprawnienia kościołów i związków wyznaniowych.
„Zasada równouprawnienia kościołów i związków wyznaniowych nie zakłada identycznego traktowania wszystkich związków wyznaniowych. Stanowi ona gwarancję, że organy władzy publicznej stworzą ramy prawne, które umożliwią realizację równouprawnienia, w zależności od właściwości i cech poszczególnych kościołów i związków wyznaniowych.
Między kościołami i związkami wyznaniowymi mogą zachodzić różnice wynikające ze zróżnicowania faktycznej liczby wyznawców i stopnia ugruntowania poszczególnych wspólnot w dziejach państwa.”
I nie było to orzeczenie „PiS-owskiego” trybunału, ale tego którym kierował bohater opozycji prof. Andrzej Rzepliński. Nic dziwnego, że wkrótce potem uzyskał wysokie odznaczenie papieskie. Ciekawe czy zapis art. 33 o równych prawach kobiet i mężczyzn, ówcześni sędziowie zinterpretowaliby w ten sam sposób? W końcu rola mężczyzn w historii Polski była znacząco większa niż kobiet.
Dość powszechnie powtarzanym twierdzeniem przez przeciwników zmian przeprowadzanych obecnie przez PiS jest pogląd o wyższości prawa europejskiego nad krajowym. Rzeczywiście, z art. 91, ust. 3 naszej Konstytucji jednoznacznie wynika, że prawo stanowione przez UE ma pierwszeństwo przed ustawami. Nie jest jednak ważniejsze niż sama Konstytucja, co wynika z art. 8, ust. 1 zgodnie z którym Konstytucja jest najwyższym prawem Rzeczpospolitej Polskiej. Potwierdziły to zresztą kilkakrotnie orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, wydawane zanim organ ten został przejęty przez obecnie rządzącą partię. Nie inaczej uważają sądy konstytucyjne innych krajów, w tym przede wszystkim niemiecki Federalny Trybunał Konstytucyjny. Nie ma też takiego zapisu w żadnym z traktatów założycielskich, a więc pierwotnym prawie UE, w tym także w Traktacie Lizbońskim. Inne zdanie w tej sprawie mają oczywiście w Luksemburgu i Brukseli, ale są to raczej pobożne życzenia instytucji europejskich, których opinii nie podzielają rządy krajowe.
Trudno też w pełni się zgodzić z twierdzeniem, że zakaz publicznego wypowiadania się sędziów na tematy polityczne jest ograniczeniem ich niezawisłości w zakresie orzekania. Można różnie oceniać pozasądową aktywność naszych sędziów. Jej ewentualne ograniczenie widziałbym raczej poprzez zapisy wewnętrznego Kodeksu Etyki niż regulacje ustawowe, ale nawet te niewiele mają wspólnego z niezawisłością czyli możliwością swobodnego orzekania zgodnie z prawem i własnym sumieniem. Ta rzeczywiście jest zagrożona poprzez działania rzeczników dyscypliny sędziów sądów powszechnych i natychmiastowym odwoływaniem z delegacji do sądów wyższej instancji w przypadku orzekania niezgodnego z poglądami Ministra Sprawiedliwości. Ale to zupełnie inny problem. Kwestia cofania delegacji jest zresztą przedmiotem kontrowersji trwających od wielu lat. Dla każdego logicznie myślącego człowieka stanowi ona ewidentne zagrożenie dla zasady niezawisłości sędziowskiej i naruszenie jej podstawowych gwarancji – nieprzenoszalności i nieusuwalności z urzędu. Trybunał Konstytucyjny w 2009 roku (a więc ten prawomyślny) miał jednak na ten temat inne zdanie i uznał ją za zgodną z Konstytucją. Trzeba przyznać, że stowarzyszenia sędziowskie od dawna ją krytykowały, ale jakoś obecna opozycja nie widziała wówczas problemu i nie mówiła o dyktatorskich zapędach władzy. Może dlatego, ze sama tą władzą wówczas była.
Byłoby też lepiej, gdyby przed stawianiem na piedestał nowych bohaterów walki z dyktaturą (ogłaszaną zresztą średnio co dwa-trzy miesiące, co już dawno przestało robić większe wrażenie na większości naszych rodaków, o czym świadczy malejąca frekwencja na kolejnych protestach), sprawdzono ich przeszłość. Przykładem może być sędzia Paweł Juszczyszyn, którego przypadek jest zresztą doskonałym przykładem instrumentalnego traktowania faktów przez polskich polityków. Niedługo po odwołaniu go z delegacji do Sądu Okręgowego w Olsztynie media rządowe zaczęły w swoim zwyczaju zwalczać nowego bohatera opozycji przytaczając jego co najmniej wątpliwe orzeczenie sprzed kilku lat, które doprowadziło do utraty całego majątku przez licytowanego za stosunkowo niewielkie długi rolnika (zmarł kilka miesięcy temu). Wiceminister Sprawiedliwości Michał Wójcik z upodobaniem przytaczał tą porażającą historię. Zapomniał jedynie wyjaśnić jak to się stało, że sędzia z tak skandaliczną jego zdaniem przeszłością, został przez Ministra Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobro delegowany z sądu rejonowego do okręgowego? Oczywiście nikt z opozycji też tego nie podnosił, ponieważ musiałby przyznać, że bohater walki o niezawisłość sędziowską jest równie „nieskazitelny” jak Marian Banaś.
Polski system wymiaru sprawiedliwości z pewnością nie jest idealny. Poza przewlekłością, coraz poważniejszym problemem jest postępującą rozbieżność w orzecznictwie, której właśnie jesteśmy świadkami przy ocenie prawidłowości wyboru sędziów powoływanych przez Prezydenta na wniosek nowej Krajowej Rady Sądownictwa (odmienny wyrok trzyosobowego składu Izby Pracy i Ubezpieczeń Społecznych Sądu Najwyższego oraz dwóch składów orzekających Naczelnego Sądu Administracyjnego). Czy nie warto na przykład wprowadzić przepisu, że uchwały Sądu Najwyższego mające moc zasad prawnych będą miały rangę powszechnie obowiązującej wykładni prawa (obecnie wiążą jedynie wszystkie składy Sądu Najwyższego, a od czasu uchwalenia Konstytucji w polskim systemie prawnym nie ma żadnego organu, który miałby takie uprawnienia). Warto też zastanowić się nad instancyjną, sądową kontrolą pytań prejudycjalnych kierowanych przez sędziów do Sądu Najwyższego czy Trybunału Konstytucyjnego. Niekiedy bowiem trudno oprzeć się wrażeniu, że stoją za nimi pozamerytoryczne intencje, a efektem jest jedynie wielomiesięczne przedłużenie postępowania sądowego. I nie są to jedyne sprawy wymagające uregulowania.
Zmiany dokonywane przez obecną władze niewiele mają wspólnego z troską o naprawę polskiego wymiaru sprawiedliwości. Zasadniczym celem jest pełna kontrola nad całym systemem. To, że odbywa się to w sposób skrajnie nieudolny nie zmienia jednoznacznie negatywnej oceny tych działań. Ale też przeciwstawianie się tym próbom przez opozycję i środowiska sędziowskie nie może przyjmować jedynie histerycznych i mało skutecznych protestów przeciw kolejnym nowelizacjom ustaw sądowych. Zamiast czysto reaktywnie i histerycznie reagować na kolejne zmiany, należałoby przygotować własne propozycje sanacji polskiego wymiaru sprawiedliwości. I nie jest żadnym wytłumaczeniem, że w obecnych warunkach politycznych te zmiany i tak nie mają żadnych szans na realizację. Kiedyś rządy Prawa i Sprawiedliwości się skończą, a wtedy posiadanie całościowego i uzgodnionego z różnymi środowiskami (nie tylko sędziowskim) programu reform, umożliwi ich szybkie wprowadzenie w życie. O ile oczywiście opozycji rzeczywiście zależy na naprawie polskiego wymiaru sprawiedliwości.
Karol Winiarski