Sądowy chaos
Podczas jednej z audycji telewizyjnych poseł PO Cezary Tomczyk spytał Marcina Horałę (od niedawna pełnomocnika rządu ds. budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego – do której to funkcji zdaniem jednego z posłów PiS w pełni się nadaje, ponieważ … pochodzi z Gdyni, w której przed wojną wybudowaliśmy port morski) czy ustawa, w której znalazłby się zapis mówiący, że Sejm liczy 500 posłów byłby sprzeczny z Konstytucją? Poseł Prawa i Sprawiedliwości lekko zmieszany odparł, że nie. Otóż z formalno-prawnego punktu widzenia poseł Horała się mylił. Dopóki bowiem niekonstytucyjności nie stwierdzi Trybunał Konstytucyjny, każdy przepis korzysta z domniemania konstytucyjności. Nawet gdy w oczywisty sposób widać, że jest inaczej. Inna sprawa, że wcale nie jest takie pewne, czy wyrok TK w tej sprawie potwierdziłby takie stanowisko. Niejednokrotnie orzeczenia tej instytucji kłóciły się oczywistym znaczeniem słów znajdujących się w kwestionowanych przepisów. Ale niezawiśli sędziowie mają prawo do własnej ich interpretacji. O ile orzeczenia sądów powszechnych podlegają kontroli instancyjnej, to w przypadku Trybunału Konstytucyjnego nie jest to możliwe. Podobnie w przypadku wyroków Sądu Najwyższego.
Spór o polski wymiar sprawiedliwości nie jest jednak sporem prawnym. Jest sporem czysto politycznym, w którym obie strony używają argumentów prawnych. Oczywiście takich, które w danym momencie są im na rękę. I co ciekawe często są one zasadne, mimo że konsekwencje ich przyjęcia są wzajemnie sprzeczne. Taka jest konsekwencja funkcjonującego od lat w Polsce systemu, a zwłaszcza konkurencyjności dwóch kluczowych organów – Trybunału Konstytucyjnego i Sądu Najwyższego. Znalazło to swoje odzwierciedlenie w obowiązującej od 1997 roku Konstytucji, która pozbawiając TK prawa do wydawania powszechnie obowiązującej wykładni prawa, spowodowała że nie ma w chwili obecnej w Polsce instytucji, która posiadałaby takie uprawnienie. Wbrew powszechnie powtarzanej mediach opinii (co ciekawe nawet przez uznanych prawników) nie jest do tego uprawniony Sąd Najwyższy – nawet uchwały otrzymujące moc zasad prawnych są wiążące wyłącznie dla składów orzekających SN, ale nie dla innych sądów.
Nie ulega wątpliwości, że Prawo i Sprawiedliwość chce uzyskać decydujący wpływ na wymiar sprawiedliwości. To, że robi to w sposób skrajnie nieudolny i konfrontacyjny, to już zupełnie inna sprawa. Podobnie jak to, że uzyskanie całkowitego podporządkowania sędziów nie udało się nawet komunistom rządzącym w Polsce prawie pół wieku. Nie uda się również w pełni obecnie rządzącej partii, co nie znaczy, że w niektórych sprawach wyroki wydawane przez zaufanych (czy to ze względu na poglądy, czy po prostu ze zwykłego konformizmu) sędziów mogą tak naprawdę zapadać w gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości albo na Nowogrodzkiej, tak jak kiedyś zapadały w gmachu KC PZPR.
W toczącą się walkę polityczną uwikłani zostali sędziowie. Inna sprawa, że niektórych nie trzeba było do tego specjalnie namawiać. Mylące jest jednak wrażenie, że otwarty sprzeciw środowiska sędziowskiego jest powszechny. Większość sędziów, chociaż przeciwna wprowadzanym zmianom, ogranicza się raczej do grupowych form wyrażania swojego stanowiska – trudno zresztą odmawiać im prawa głosu w sytuacji, gdy proponowane rozwiązania prawne dotykają ich bezpośrednio. Ale na indywidualną walkę (np. żądanie ujawnienia podpisów pod kandydatami na członków nowej KRS) zdecydowali się nieliczni. Co innego bowiem podnieść rękę wraz innymi czy nawet maszerować w tłumie innych prawników, a co innego podjąć decyzję, za którą w całości ponosi się odpowiedzialność. A rzecznicy dyscyplinarni powołani przez Zbigniewa Ziobro są czujni.
Zwołanie posiedzenia trzech izb Sądu Najwyższego, który miał rozstrzygnąć kwestię legalności powoływania sędziów przez tzw. nową Krajową Radę Sądownictwa, było posunięciem całkowicie zrozumiałym. Wymusił to poniekąd niejednoznaczny listopadowy wyrok TSUE, który doprowadził do pogłębienia prawnego chaosu w naszym kraju. Niestety, uchwała połączonych izb nie dość, że niejasna i bardzo różnie interpretowana, nie tylko nie przecięła tego prawniczego węzła gordyjskiego, ale co gorsza podważyła fundamenty, na których opierała się opozycja wobec wprowadzanych w polskim sądownictwie zmian.
SN próbował pogodzić wodę z ogniem. Z jednej strony starał się uniemożliwić pełnieniu swoich funkcji przez nowo wybranych sędziów (chodziło głównie o sędziów SN, którzy wkrótce przystąpią do wyłaniania kandydatów na prezesa SN). Z drugiej nie mógł unieważnić dziesiątków tysięcy wydanych przez nich wyroków. I to nie tylko ze względów formalnych, ale także społecznych – w końcu setki tysięcy ludzi zostałoby bezpośrednio tym dotkniętych, a chaos w Polsce przekroczyłby wszystkie wyobrażalne granice. Dlatego formalnie nie podważono legalności powołania sędziów przez Prezydenta RP na wniosek nowej KRS i co najważniejsze uznano ważność orzekanych przez nich wyroków. Ale jeżeli ci sędziowie są sędziami, to o co od miesięcy toczy się spór?
Większość interpretatorów uchwały SN twierdzi, że w ogóle nie zajmował się on kwestią legalności powołania sędziów. Pozornie mają rację. Uchwała mówi jedynie o sądach czyli składach orzekających. Tyle, że kto wchodzi w ich skład? Sędziowie i w nielicznych już przypadkach ławnicy (w większości spraw w pierwszej instancji sędzia orzeka jednoosobowo). Z jakiego więc powodu skład orzekający może być uznany za nie spełniający warunku niezawisłości? Oczywiście z powodu udziału w nim sędziego wskazanego przez nową KRS, której sposób powołania nie daje gwarancji jej niezawisłego działania i tym samym wolnego od nacisków politycznych wskazywania kandydatów na sędziów przedstawianych następnie Prezydentowi RP. Jak więc można twierdzić, że uchwała nie zajmuje się oceną legalności powołania sędziów? Nie obrażajmy ludzkiej inteligencji.
Efekt końcowy prawnej ekwilibrystyki sędziów SN okazał się niestety, jak zwykle w przypadkach próby pogodzenia ognia z wodą, kuriozalny. Stworzona została kategoria sędziów, których wybór nie został zakwestionowany (a więc są legalnie wybranymi sędziami), ale jednocześnie nie powinni orzekać. Oczywiście teoretycznie mogą oni bez bezpośrednich konsekwencji nie dostosować się do uchwały SN, ale zarzut nieprawidłowego obsadzenia składu orzekającego powinien być z automatu uwzględniany przez SN w razie zgłoszenia skargi kasacyjnej. Mamy więc grupę już ponad 500 sędziów, którym „zafundowano” dobrze opłacane wakacje – miesięczny koszt ich utrzymania przekracza 5 milionów złotych. Jednocześnie ich powołani wcześniej koledzy będą musieli za takie samo wynagrodzenie orzekać nie tylko w „swoich” sprawach, ale także dodatkowych przejętych w wyniku wyłączenia z orzekania ich kolegów i koleżanek. Nie trzeba oczywiście dodawać, że przedłuży to i tak trwające niekiedy latami procesy sądowe.
Można oczywiście przyjąć inną interpretację uchwały SN według której każdy udział w orzekaniu sędziego wskazanego przez nową KRS będzie oceniany indywidualnie przez sąd wyższej instancji, a następnie (w razie skargi kasacyjnej) przez Sąd Najwyższy. Tyle, że do tego nie trzeba było uchwały połączonych izb Sądu Najwyższego. To się dzieje obecnie z mocy prawa. Po co więc było spektakularne widowisko, które poza podgrzaniem atmosfery i pogłębieniem poczucia narastającego chaosu w wymiarze sprawiedliwości, nie przyniesie żadnych praktycznych skutków?
Wszystko wskazuje na to, że obie strony polityczno-sądowego sporu okopały się na swoich pozycjach i nie zamierzają ustąpić. Zacietrzewienie jest tak wielkie, że nikt nie zwraca uwagi na ofiary tej walki. A są nimi nowo powołani sędziowie, zwłaszcza ci najmłodsi, którzy mieli pecha, że kluczowy moment wybranej przez nich drogi zawodowej – powołanie na sędziego – przypadł na czas wojny dwóch politycznych plemion, które jeńców nie biorą, a przypadkowymi ofiarami też się nie przejmują. Ale o wiele większą grupę stanowią zwykli obywatele, którym w ich sprawach toczonych przed sądem system losujący przydzielił sędziów powołanych na wniosek nowej KRS. Najczęściej kompletnie nie rozumieją zawiłości prawnych, a to czy Krajowa Rada Sądownictwa została wybrana zgodnie z Konstytucją czy też nie, w ogóle ich nie obchodzi. Zapewne często ogóle nie wiedzą, że taka instytucja istnieje i jaką pełni rolę. Chaos, który zapanował powoduje, że nie mogą oni być pewni np.: czy uniewinniający ich wyrok w sprawie karnej zostanie ostatecznie uznany, czy mogą przejąć część majątku spadkodawcy przypadającego im na mocy wyroku sądowego i w końcu czy mogą zawrzeć nowy związek małżeński, ponieważ stary został prawomocnie rozwiązany. Ale co to obchodzi polityków? Przecież oni walczą o imponderabilia, o praworządność, o dobro zwykłych ludzi. Do ostatniej kropli krwi. Ich krwi.
Spór ma także katastrofalny wpływ na autorytet organów wymiaru sprawiedliwości, który nigdy w Polsce nie był zbyt wysoki. Szeroko rozumiana praworządność, to nie tylko niezawisłość sędziowska i działanie innych organów władzy zgodnie z prawem. To także zaufanie obywateli do sądów i wydawanych przez sędziów wyroków. A tej nie buduje się poprzez wyniszczającą walkę. I nie jest w tym momencie najistotniejsze kto zaczął, ponieważ konsekwencje poniesiemy wszyscy.
Jest też oczywiście kwestia politycznych konsekwencji konfliktu. Jeżeli Jarosław Kaczyński nie oderwał się już całkowicie od rzeczywistości, to prawdopodobnie badania, które na bieżąco zleca Prawo i Sprawiedliwość wskazały, że ten spór rządzącej partii się opłaca i ułatwi reelekcję Andrzeja Dudy w nadchodzących wyborach. Wskazywałaby na to również postawa samego Prezydenta, który jednoznacznie, i jak w to jego przypadku jak zwykle emocjonalnie, zaangażował się w popieranie zmian idących dalej niż te, które jeszcze ponad dwa lata temu zawetował. Szkoda, że nikt z doradców Prezydenta nie uświadomił mu, że przemawianie w karczmie piwnej niebezpiecznie kojarzy się z innymi wydarzeniami z pierwszej połowy XX-wiecznej historii Europy, a miny które przy swoich przemówieniach prezentuje przypominają jej innego negatywnego bohatera.
Oczywiście opozycja, mimo że doświadczenie ostatnich lat wskazuje na coś innego, wierzy w dokładnie przeciwne konsekwencje konfliktu. Być może zresztą bardziej liczy na skuteczną interwencję organów UE (zwłaszcza TSUE), co rzeczywiście wcześniej przyniosło pewne ograniczone rezultaty. Czy jednak i tym razem Jarosław Kaczyński cofnie się przed naciskiem Brukseli (a raczej Luksemburga)? Na razie nic na to nie wskazuje. Narastający konflikt pozwala na dodatek uniknąć kłopotliwych pytań o stan służby zdrowia, narastającą zapaść demograficzną, której nie zapobiegł program 500+ czy skandale związane z działalnością służb specjalnych, które nie dość, że działają nieudolnie (sprawa Banasia), to jeszcze nie potrafią nawet zapobiec kradzieży swoich własnych pieniędzy. Może w końcu opozycja zrozumie, że władzę zdobywa się dzięki decyzjom podejmowanym przez wyborców przy urnach wyborczych, a nie na sali sądowej Trybunału Sprawiedliwości UE w Luksemburgu.
Karol Winiarski