Samobój
Ujawniane przez Newsweek zeznania Marcina W. o sprzedaży nagrań z afery taśmowej przez Marka Falentę Rosjanom przypomniały o jednej z największych kompromitacji polskich służb specjalnych. Nagrania rozmów czołowych polityków i biznesmenów dokonywane przez kelnerów w restauracji „Sowa i Przyjaciele”, „Amber Room” oraz „Osteria” na chwilę wstrząsnęły polską sceną polityczną. W dość powszechnym mniemaniu wpłynęły na wyniki wyborów parlamentarnych w 2015 roku i doprowadziły do przejęcia władzy przez Zjednoczoną Prawicę. Tyle, że w tym ostatnim stwierdzeniu nie ma w tym krzty prawdy.
Tuż przed wybuchem afery odbyły się wybory do Parlamentu Europejskiego, w których minimalnie zwyciężyła Platforma Obywatelska zdobywając poparcie 32,13% wyborców i pokonując Prawo i Sprawiedliwość, które uzyskało 31,78% głosów. Kilka miesięcy później, w listopadzie 2014 roku, odbyły się wybory samorządowe. Tym razem zakończyły się one (wybory do sejmików, które są najbardziej miarodajne jeżeli chodzi o poparcie dla partii politycznych) sukcesem partii Jarosława Kaczyńskiego, która o 0,6 punktu procentowego pokonała partię rządzącą kierowaną już wówczas przez Ewę Kopacz. Była jednak „drobna” różnica. Na listach Prawa i Sprawiedliwości znajdowali się już reprezentanci Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobro i Polski Razem Jarosława Gowina, którzy w wyborach do PE startowali osobno i w sumie uzyskali wówczas ponad 7% głosów. Kandydując wspólnie z pewnością zapewniliby zdecydowane zwycięstwo liście Prawa i Sprawiedliwości – znacznie bardziej przekonujące niż to, które miało miejsce w wyborach sejmikowych. Jeśli więc uznać, że afera taśmowa miała jakiś wpływ na sympatie wyborcze, to raczej Platformie pomogła, a nie zaszkodziła. Dlaczego więc rok później miałaby doprowadzić do jej wyborczej klęski?
Prawdziwym powodem porażki PO była kumulacja kilku czynników. Po pierwsze, po siedmiu latach rządów, które przypadały na czas światowego kryzysu i zaciskania pasa, Polacy byli już zmęczeni i oczekiwali zmiany. Widać to zresztą było już po wynikach wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów miast w 2014 roku, w których sporo długoletnich włodarzy musiało się pożegnać ze swoimi stanowiskami – np. prezydenci Poznania (Ryszard Grobelny) czy Sosnowca (Kazimierz Górski), a inni z trudem zdołali utrzymać swoje stanowisko – np. Prezydent Warszawy (Hanna Gronkiewicz-Waltz). Po drugie, Platforma zapłaciła wysoką cenę za niepopularne i fatalnie wprowadzane reformy – przede wszystkim podniesienie wieku emerytalnego, faktyczną likwidację OFE i obniżenie wieku obowiązku szkolnego. Po trzecie, katastrofalną decyzją okazało się przekazanie sterów i partii, i państwa Ewie Kopacz, która kompletnie nie nadawała się do żadnej z tych funkcji i pociągnęła Platformę w dół. Po czwarte, niespodziewana porażka Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich tchnęła wiatr w żagle opozycji. Po piąte, powstanie Nowoczesnej, która zabrała PO kilka procent poparcia, pogłębiło przepaść między coraz popularniejszym PiS-em, a dołującą PO, pozbawiając jednocześnie opozycję co najmniej kilku mandatów (efekt systemu d`Hondta). Po szóste, zmarnowanie około 17% oddanych głosów (Zjednoczona Lewica, Partia Razem i KORWiN), znacząco zwiększyło ilość mandatów zdobytych przez najsilniejsze ugrupowanie czyli Zjednoczoną Prawicę. Za porażkę Zjednoczonej Lewicy częściowo zresztą odpowiedzialnym był Donald Tusk, który w drugiej kadencji swoich rządów przesuwał swoją partię na lewo, odbierając lewicy zwolenników, a jednocześnie tracąc wyborców konserwatywnych, którzy przynajmniej częściowo zasili elektorat Prawa i Sprawiedliwości.
Dlaczego więc lider PO i jego zausznicy wskazują na decydujący udział Kremla jako przyczynę swojej porażki? Dlatego, że odnoszą dzięki temu podwójną korzyść. Po pierwsze, zrzucają z siebie odpowiedzialność za klęskę roku 2015. Po drugie, sugerują, że świadomie lub nieświadomie, PiS zawdzięcza zwycięstwo Władimirowi Putinowi. Dzięki temu uderzają w kuriozalną narrację drugiej strony kreującą Donalda Tuska na agenta Berlina i Moskwy, starając się w równie absurdalny sposób przedstawić PiS jako rosyjską agenturę.
Odgrzewanie dawno zapomnianej afery przez Platformę budzi jednak zdziwienie. Po co największa partia opozycyjna wraca do sprawy, która chwały jej nie przynosi. Przecież to głównie jej politycy zostali nagrani i to co mówili mocno odbiegało od oficjalnego, partyjnego przekazu. Wracają także pytania, na które Przewodniczący PO i jego najbliższy współpracownik Bartłomiej Sienkiewicz, nigdy nie odpowiedzieli. Dlaczego agenci Biura Ochrony Rządu ochraniający polityków PO dopuścili do nagrywania ich rozmów przez zwykłych kelnerów? Dlaczego przez półtora roku podległe im służby nie były w stanie wyjaśnić całej afery? Dlaczego w końcu wysocy oficerowie tych służb współpracowali z politykami PiS-u, a ich koordynator i minister spraw wewnętrznych nic o tym nie wiedział?
Oprócz pytań merytorycznych nasuwają się jeszcze wątpliwości co do kompetencji osób prowadzących obecną kampanię wyborczą Platformy Obywatelskiej (bo taka kampania trwa od momentu powrotu Donalda Tuska z Brukseli). Kilka dni po tym, gdy Donald Tusk zaatakował Prawo i Sprawiedliwość uznając zeznania Marcina W. za w pełni wiarygodne, Zbigniew Ziobro odtajnił inną część jego zeznań, w których oskarżał on syna Donalda Tuska (a pośrednio i jego samego) o przyjęcie 600 tys. euro łapówki. Zarzut jest dęty, skoro przez pięć lat od jego sformułowania (Marcin W. zeznał to w listopadzie 2017 roku) śledczy i prokuratura nie postawili im żadnych zarzutów, a nawet nie przesłuchali Michała Tuska. W oczywisty jednak sposób podważa wiarygodność tego świadka, a więc również jego twierdzenia o sprzedaży nagrań Rosjanom. Łapówkarskie insynuacje Marcina W. nie były jednak tajemnicą – pisała o nich jedna z „Gazeta Polska” w 2020 roku. Wtedy jednak Donald Tusk był poza polską polityką i nie atakował w tak agresywny sposób obecne władze, a więc nikt nie podjął tematu. Wiadomo jednak było, że teraz będzie inaczej, a zmasowany atak propagandzistów Prawa i Sprawiedliwości (oczywiście „geniusze” z TVP przesadzili przesądzając winę Tusków, co uwiarygodnia inne zeznania Marcina W – także te o sprzedaży nagrań Rosjanom) musi w sposób niekorzystny odbić się na wizerunku Donalda Tuska i jego partii, co zapewne pokażą listopadowe sondaże. Po co więc lider PO pchał się na pole minowe? Czy jego medialni doradcy nie zauważyli, że strzelają sobie samobója? A może chęć dowalenia PiS-owi jest ważniejsza niż instynkt samozachowawczy? Jak w słynnej opowieści o skorpionie, który wbija jadowy kolec w przewożącego go przez rzekę żółwia i bezradnie tłumaczy to samobójcze zachowanie swoją naturą.
Wyjątkową hipokryzję przejawiają też sprzyjający opozycji dziennikarze. Oskarżenia kierowane pod adresem swoich kolegów, że dali się w 2014 roku wykorzystać przez Rosjan byłyby wiarygodne, gdyby sami bez oporów nie relacjonowali informacji pochodzących z maili Michała Dworczyka, które z bardzo dużym prawdopodobieństwem publikowane są przez ludzi związanych z Kremlem. Na dodatek, jeżeli jak twierdzą, celem operacji medialnej prowadzonej przez Rosjan osiem lat temu była zmiana władzy w Polsce, to jaki jest cel upubliczniania prywatnej korespondencji byłego już szefa Kancelarii Premiera? Idąc tym samym tokiem rozumowania należałoby w zgodzie z logiką uznać, że Moskwa postawiła na Tuska. Prawda jest zapewne o wiele bardziej prozaiczna. Rosjanie tradycyjnie dosypują węgla pod polski kocioł, ale to my sami go rozpaliliśmy ten ogień i robimy wszystko, żeby temperatura w kotle rosła.
Platforma Obywatelska zgłosiła wniosek o powołanie komisji śledczej. To dość zabawne, ponieważ osiem lat temu była temu zdecydowanie przeciwna. W przeciwieństwie do Prawa i Sprawiedliwości, które wówczas za taką komisją zdecydowanie optowało, a teraz ma problem. Z jednej bowiem strony, mając większość w komisji może jej działalnością kierować w pożądanym dla siebie kierunku i grillować Platformę, a zwłaszcza Bartłomieja Sienkiewicza, który nie dość, że dał się nagrać, to jeszcze nie był w stanie później afery wyjaśnić. Z drugiej jednak, obrad komisji nie da się w pełni zaplanować i kontrolować, a wszelkie podejrzenia co do udziału Rosjan w całej aferze, w obecnej sytuacji międzynarodowej nie byłyby dla partii rządzącej korzystne. Z zeznań uczestników afery wynika co prawda, że politycy PiS mieli dostęp do części nagrań pół roku wcześniej zanim Marek Falenta rozpoczął negocjacje z ludźmi Putina, ale przecież nie poinformowali polskich służb o przestępczej działalności kelnerów, co w oczywisty sposób narażało interes polskiego państwa – jasnym przecież było, że nagrania mogą trafić poza granice Polski i stać się narzędziem działań obcych służb. Wiadomo też, że nie wszystkie rozmowy zostały upublicznione, a jeden z kelnerów relacjonował spotkanie Mateusza Morawieckiego z nieznanym sobie człowiekiem, na którym była mowa o kupowania nieruchomości przez podstawione osoby czyli tzw. „słupy”. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można więc założyć, że żadna komisja nie powstanie, a temat szybko zniknie z przestrzeni medialnej. I całe szczęście, ponieważ trzeba być wyjątkowo naiwnym, żeby sądzić, że cokolwiek wyjaśniłaby.
Cała ta g…burza ma miejsce w okresie potężnego zagrożenia, które bezpośrednio lub pośrednio jest wynikiem wojny toczącej się za naszą wschodnią granicą. Grożą nam wyłączenia prądu, zimne kaloryfery, wygaszone piece. Niewykluczony jest rosyjski atak jądrowy w Ukrainie. Zadłużenie państwa narasta w kosmicznym tempie, a oprocentowanie naszych obligacji zbliża się do 10%. Usługi publiczne znajdują się w coraz większej zapaści. Inwestycje są na żenująco niskim poziomie, a zagraniczne firmy zaczynają nas unikać. Pieniądze z KPO coraz bardziej się oddalają, a zagrożone mogą być też te o wiele większe z kolejnej perspektywy finansowej. I w tej sytuacji politycy dwóch najważniejszych ugrupowań i suflujący im dziennikarze zajmują się zeznaniami jakiegoś przestępcy, który starając się o status małego świadka koronnego fantazjuje, żeby uratować własną skórę. A co najgorsze, stoją za nimi miliony wyborców, którzy podniecają się wzajemną POPiS-ową nawalanką i najchętniej swoich adwersarzy utopiliby w łyżce wody albo przynajmniej wysłali na Syberię. Gdy ponad dwieście lat temu nasi sąsiedzi stopniowo likwidowali I Rzeczpospolitą, uzasadniali to działanie tym, że Polacy nie są w stanie się samodzielnie rządzić. Czy naprawdę tak bardzo się mylili?
Karol Winiarski