Samobój Prezydenta
Andrzej Duda ponownie totalnie zaskoczył. Podpisał ustawę, która w powszechnej opinii ma być narzędziem skutecznego wyeliminowania Donalda Tuska i innych polityków opozycji z wyborczej rozgrywki. Prawie wszyscy oczekiwali, że Prezydent ustawę zawetuje, a przynajmniej przed podpisaniem skieruje ją do Trybunału Konstytucyjnego. Tymczasem Andrzej Duda ustawę podpisał i to zaraz po odrzuceniu przez Sejm senackiego weta. Najbardziej zadziwiające jest jednak to, że nasz Prezydent wygląda na autentycznie zaskoczonego reakcją całego świata na jego decyzję. Zaniepokojenie wyraziły Stany Zjednoczone i to zarówno poprzez oświadczenia ambasadora Marka Brzezińskiego, jak i Departamentu Stanu, co zdarza się dość rzadko. Protestuje Unia Europejska – w Parlamencie Europejskim odbyła się specjalna debata na ten temat. Kolejni profesorowie i politycy rezygnują z zasiadania w równego rodzaju ciałach doradczych funkcjonujących przy Kancelarii Prezydenta. Notowania Zjednoczonej Prawicy spadają, a opozycji rosną. Nie tak miało być. A może jednak miało?
Standardowym wytłumaczeniem decyzji Andrzeja Duda jest jego rzekome uzależnienie od Jarosława Kaczyńskiego. Teza tyleż wygodna, co nieprawdziwa. Prezydent od dawna nie spotyka się i nie rozmawia z gospodarzem Nowogrodzkiej. Niejednokrotnie też wetował szalenie istotne z punktu widzenia jego protektora ustawy. Miało to miejsce już w pierwszej kadencji (ustawy sądowe), a jeszcze bardziej widoczne było w drugiej (dwa razy lex Czarnek, lex TVN). Nawet obecna decyzja o podpisaniu ustawy nie była z punktu widzenia rządzącej partii w pełni korzystna. Andrzej Duda miał trzy tygodnie na podjęcie decyzji, a zrobił to w zasadzie w pierwszym możliwym terminie – na kilka dni przed zorganizowanym przez Donalda Tuska wielkim marszem przeciw w obronie demokracji. W tego typu wydarzeniach najważniejsza jest liczba uczestników. W wyniku decyzji Prezydenta i będącej jej konsekwencją mobilizacji opozycji, była ona znacząco większa niż wcześniej zakładano. Na dodatek powszechne oburzenie zmusiło Szymona Hołownię i Władysława Kosiniaka-Kamysza do zmiany wcześniejszej decyzji i wzięcia udziału w imprezie organizowanej przez Donalda Tuska, co w praktyce oznacza uznanie przez nich jego dominującej pozycji. Z pewnością nie jest to wiadomość korzystna dla Prawa i Sprawiedliwości.
Inne uzasadnienie decyzji Prezydenta sugeruje jego makiaweliczne motywacje. Wbrew powszechnemu mniemaniu Andrzej Duda wcale nie jest bowiem zainteresowany utrzymaniem władzy przez Prawo i Sprawiedliwość po jesiennych wyborach. Wręcz przeciwnie, w jego interesie jest przejęcie steru rządów przez opozycję. Stałby się on wówczas najważniejszym (jedynym posiadającym pewien zakres realnej władzy państwowej) politykiem Zjednoczonej Prawicy. Przegrany i odchodzący na emeryturę Jarosław Kaczyński, obwiniany przez swoich współtowarzyszy i część elektoratu za utratę władzy, zwolniłby fotel przywódcy całej formacji. Szanse na jego zajęcie przez Mateusza Morawieckiego, który nie potrafił pokonać skłóconej opozycji, spadłyby do zera. Pozostali liderzy Prawa i Sprawiedliwości oraz Suwerennej Polski, nie mający wiele do powiedzenia w zdominowanym przez przeciwników politycznych Sejmie, a być może ścigani przez prokuraturę, też wypadliby z rywalizacji o przywództwo Zjednoczonej Prawicy. Pozostałby Andrzej Duda, który dzięki prezydenckiemu wetu, mógłby co najmniej utrudniać życie rządowi Donalda Tuska, a po zakończeniu kadencji w naturalny sposób przejąć stery Zjednoczonej Prawicy. Podpisanie lex Tusk uwiarygodnia go w oczach prawicowego elektoratu, a jednocześnie w praktyce mobilizuje opozycję i zmniejsza szanse na utrzymanie władzy przez Prawo i Sprawiedliwość Czyż nie jest to kuszący scenariusz dla stosunkowo młodego jeszcze polityka, który raczej szans na zrobienie kariery w międzynarodowych instytucjach nie ma? Tylko czy Andrzej Duda jest zdolny do tak finezyjnej gry.
Jest jeszcze jedno możliwe wytłumaczenie zachowania naszego Prezydenta. Chyba najprostsze i jednocześnie najmniej dla niego chwalebne. Andrzej Duda podpisał ustawę, ponieważ po prostu nienawidzi Donalda Tuska. W grę nie wchodziłyby więc żadne wymyślne kalkulacje, żaden zewnętrzny nacisk, żadne transakcje wymienne. Decydujące znaczenie miałyby po prostu zwykłe ludzkie emocje. A kto choć pobieżnie obserwuje Andrzeja Dudę widzi wyraźnie, jak wielką rolę w jego przypadku one odgrywają. Przecież zaledwie kilka miesięcy temu zawetował lex Czarnek 2.0, chociaż wcześniej osobiście obiecywał ministrowi jej podpisanie. Najprawdopodobniej zadecydowała wówczas informacja o zawarciu poza jego plecami porozumienia miedzy rządem a Komisją Europejską w sprawie zmian w ustawie o Sądzie Najwyższym, co miało umożliwić otrzymanie pieniędzy z KPO. Wtedy zadziałał impuls, teraz trwała i głęboko zakorzeniona niechęć do Donalda Tuska.
Andrzej Duda wielokrotnie krytykował lidera PO, że zrezygnował z funkcji polskiego premiera, aby objąć stanowisko szefa Rady Europejskiej. To zresztą dość ciekawy zarzut, ponieważ można go równie dobrze postawić także kilku europosłom Zjednoczonej Prawicy: Joachimowi Brudzińskiemu (był szefem ministerstwa spraw wewnętrznych i administracji), Elżbiecie Rafalskiej (zrezygnowała z funkcji ministra rodziny, pracy i polityki społecznej) czy Beacie Szydło (porzuciła stanowisko wicepremiera do spraw społecznych). Co więcej, kilka lat wcześniej do Parlamentu Europejskiego z Wiejskiej przeniósł się … Andrzej Duda. Zrobił to podobnie jak Donald Tusk w 2014 roku – na rok przed końcem sejmowej kadencji. Wrócił dopiero po zwycięstwie w wyborach prezydenckich. Andrzej Duda notorycznie też odmawiał zaproszenia szefa PO na spotkania Rady Bezpieczeństwa Narodowego, chociaż w posiedzeniach tego ciała brał udział Szymon Hołownia, podobnie jak Tusk nie będący posłem. Niechęć obydwu polityków jest zresztą wzajemna. Nie tak dawno Donald Tusk przypomniał (nie wiadomo po co – sprawa wypłynęła po raz pierwszy trzy lata temu) kontrowersyjną decyzję Prezydenta ułaskawienia skazanego, który molestował córkę i znęcał się nad rodziną. Dlatego bardzo prawdopodobne, że Andrzej Duda zareagował na lex Tusk emocjonalnie nie zdając sobie sprawy, że tak naprawdę robiąc z lidera PO męczennika, wzmacnia swojego największego politycznego wroga. I co gorsza, gdy pojawiły się pierwsze negatywne reakcje ze strony Amerykanów, brnął dalej twierdząc, że to zapewne efekt złego tłumaczenia zapisów ustawy.
Po kilku dniach przyszło opamiętanie. Przerażony reakcją naszych sojuszników i negatywnym odbiorem opinii publicznej, Andrzej Duda zgłosił daleko idącą nowelizację do ustawy, którą jeszcze kilka dni wcześniej uważał za spełniającą wszelkie demokratyczne i prawne standardy. Nie miał wyjścia. Zmusiła go do tego reakcja suwerena. Tego z Waszyngtonu. Jeżeli prowadzi się na kolanach poddańczą politykę zagraniczną, to nie można się potem dziwić, że pan i władca czegoś wymaga także w sprawach wewnętrznych. To porażające do czego doprowadzają naszą ojczyznę ludzie, którzy nieustannie mówią o suwerenności i patriotyzmie.
Bezpośrednie konsekwencje uchwalenia i podpisania lex Tusk są dla Zjednoczonej Prawicy zdecydowane negatywnie. Przynajmniej w krótkiej perspektywie czasowej. Zamiast przejęcia inicjatywy politycznej, Zjednoczona Prawica znalazła się w głębokiej defensywie. Nerwowe reakcje powodują kolejne problemy. Skandaliczny wpis (nie pierwszy zresztą) Tomasza Lisa wywołał jeszcze bardziej skandaliczną reakcję sztabu wyborczego Prawa i Sprawiedliwości, która spotkała się z powszechnym oburzeniem. Nawet Andrzej Duda jednoznacznie skrytykował próbę politycznego wykorzystania holokaustu do bieżących politycznych rozgrywek. Na szczęście dla PiS-u zawsze może on liczyć na celebrytów z drugiej strony. Tym razem nie zawiódł Andrzej Seweryn – i to nawet jeżeli jego wulgarna wypowiedź nie miała być upubliczniona.
Długofalowe konsekwencje funkcjonowania lex Tusk są natomiast trudne do przewidzenia. Przede wszystkim nie wiemy czy zostanie uchwalona (a jeśli tak, to kiedy i w jakim kształcie) nowelizacja zaproponowana przez Prezydenta. Zwłaszcza nowe zapisy dotyczące składu komisji (wyeliminowanie z niej parlamentarzystów) mogłyby stanowić problem, o ile Prawo i Sprawiedliwość zamierzało posłać do komisji kogoś z obecnych posłów i senatorów. Trudno będzie całkowicie zignorować propozycje Prezydenta, ale ich pełna akceptacja znacząco wybiłaby ustawie zęby. Chyba, że od początku bardziej chodziło o gonienie króliczka niż jego wyeliminowanie z politycznej gry.
Nie wiemy również w jaki sposób ustawa będzie realizowana w najbliższych miesiącach. Donald Tusk wcale nie musi być w awangardzie osób wzywanych na posiedzenie komisji. Być może nacisk zostanie położony na mniej znane osoby, którym zdecydowanie łatwiej będzie udowodnić prorosyjskiej sympatie (np. Mateusz Piskorski -lider partii Zmiana, który zresztą przez wiele miesięcy siedział w areszcie tymczasowym oskarżony o szpiegostwo na rzecz Kremla). Tym samym rządzący zneutralizowaliby zarzut polowania na lidera opozycji, a jednocześnie skutecznie staraliby się kształtować w umysłach wyborców obraz Polski, jako kraju opanowanego przez kremlowskich sprzedawczyków. 17 września w tym roku przypada w niedzielę. Ogromny marsz poparcia dla Zjednoczonej Prawicy w rocznicę sowieckiej napaści na Polskę pod hasłami niedopuszczenia do władzy ruskich agentów miałby znacznie większe znaczenie niż tej samej wielkości manifestacja zorganizowana przed wakacjami, a więc na wiele miesięcy przed wyborami, przez Donalda Tuska. Czy w tej sytuacji Polacy zdecydują się powierzyć ster władzy osobom co najmniej niepewnym, jeżeli chodzi o ich związki z Władimirem Putinem?
O ile pierwszy kwartał przyniósł pozytywne z punktu widzenia rządzących tendencje w notowaniach partii politycznych, to drugi oznaczał powrót do sytuacji z końca ubiegłego roku. Większość sondaży nie tylko nie daje im szans na utrzymanie większości bezwzględnej w Sejmie, ale nawet razem z Konfederacją, która zresztą odcina się od ewentualnej koalicji ze Zjednoczoną Prawicą, mogą nie być w stanie zablokować przejęcia władzy przez opozycję. Co więcej, może się okazać, że Jarosław Kaczyński nie będzie miał nawet 185 mandatów – minimalnej ilości koniecznej do utrzymania weta Prezydenta bez konieczności uzyskania wsparcia ze strony innych ugrupowań. Jednym słowem – katastrofa. Ale wybory nie odbywają się ani jutro, ani pojutrze. Nowy parlament wybierzemy najwcześniej 15 października. Do tego czasu tendencje w notowaniach partii politycznych mogą się jeszcze niejednokrotnie zmienić. Tym bardziej, że w międzyczasie będą wakacje. O wyniku wyborów przesądzą nastroje panujące w ostatnich tygodniach przed dniem wyborów. A tych nikt nie jest w stanie przewidzieć. Dlatego dopiero jesienią dowiemy się czy w Warszawie będziemy mieli Pragę lub Lublanę, czy też Budapeszt lub Ankarę. O wielkim marszu opozycji mało kto już wówczas będzie pamiętał.
Karol Winiarski