Separacja czy rozwód?
Dyplomatyczna katastrofa, która nastąpiła w Białym Domu zszokowała świat. Zamiast powrotu do amerykańsko-ukraińskiej współpracy doszło do jej zerwania, a przynajmniej zawieszenia. Ocena tego co się stało zależy od politycznych sympatii oceniających. Obrońcy Trumpa (w USA Republikanie, a w Polsce politycy Prawa i Sprawiedliwości) winą obarczają Wołodymyra Zełenskiego i nie chcą przyznać, że zasadniczym celem nowego amerykańskiego Prezydenta jest zawarcie strategicznego porozumienia z Rosją, a interesy krajów europejskich, w tym Polski, nie mają dla niego kluczowego znaczenia. Adwokaci Zełenskiego (w USA Demokraci, a po naszej stronie Atlantyku zdecydowana większość przywódców państw europejskich) pomstują na Donalda Trumpa i nie chcą uwzględnić geopolitycznych i militarnych realiów współczesnego świata. Awantura, która miała miejsce w Białym Domu, chociaż najprawdopodobniej była efektem emocjonalnego wzmożenia uczestników spotkania, pokazała realną różnicę interesów nie tylko USA i Ukrainy, ale także Stanów Zjednoczonych i większości państw Europy.
Relacje amerykańsko-europejskie przez lata przypominały stosunki w klasycznym, tradycyjnym małżeństwie, w którym mąż pracuje i utrzymuje gospodarstwo domowe, a żona zajmuje się domem i dziećmi. Wbrew przekonaniom feministek, znacząca część kobiet, zwłaszcza w bardziej konserwatywnych społeczeństwach, w pełni akceptuje taki układ. Niesie on jednak dla nich poważne ryzyko. Po pierwsze, o wydatkach decyduje ten kto zarabia, a będące na utrzymaniu mężów żony muszą się z tym pogodzić – własnych pieniędzy po prostu nie mają. Po drugie, po pewnym czasie uczucia wygasają, a atrakcyjność przebywających w zaciszu domowym kobiet zwykle maleje w znacznie większym stopniu niż utrzymujących szerokie kontakty zawodowe mężczyzn. Gdy dzieci dorosną i opuszczą rodzinny dom, więzi utrzymujące małżeństwo zanikają, a mężowie często szukają młodszych partnerek, czemu zresztą sprzyja liberalizacja obyczajów. W konsekwencji żony zostają nie tylko bez dzieci i mężów, ale przede wszystkim bez środków do życia. Stany Zjednoczone po trwającym kilkadziesiąt lat politycznym małżeństwie, właśnie postanowiły zmienić życiowego partnera, a żyjąca w błogim letargu Europa zderzyła się z brutalną rzeczywistością. Nie wiadomo jeszcze czy to tylko separacja i być może przelotny flirt z Rosją, czy też ostateczny rozwód, co oznaczałoby wystąpienie USA z Paktu Północnoatlantyckiego.
Stany Zjednoczone nigdy nie były mocarstwem kierującym się wyłącznie altruistycznymi motywami – takich na świecie zresztą nie ma i nigdy nie było. Nawet, gdy przystępowały do I wojny światowej dążyły do ochrony swoich handlowych interesów zagrożonych przez działalność niemieckiej floty podwodnej. W trakcie II wojny światowej, we wrześniu 1940 roku przekazali Wielkiej Brytanii 50 niszczycieli, ale w zamian za 99-letnią dzierżawę terenów na bazy morskie w ośmiu lokalizacjach w strategicznie położonych brytyjskich koloniach. W okresie zimnej wojny Plan Marshalla miał na celu powstrzymanie rozszerzania się wpływów komunistycznych w Europie Zachodniej, ale też przywrócenie możliwości importowych zachodnioeuropejskich gospodarek, co z punktu widzenia firm amerykańskich było sprawą kluczową – większość przekazanych środków wróciła do Stanów Zjednoczonych (podobnie zresztą jak obecna pomoc dla Ukrainy).
Związek Radziecki był światowym mocarstwem, który zagrażał żywotnym interesom Stanów Zjednoczonych – podobnie jak zachodnioeuropejskim demokracjom. Po jego upadku słabnąca amerykańska obecność w Europie utrzymywała się siłą rozpędu. Agresja Rosji na Ukrainę niewiele by zmieniła, gdyby nie ścisła współpraca Moskwy i Pekinu. A ponieważ Chiny stały się głównym zagrożeniem dla amerykańskiej dominacji na świecie, to zgodnie z zasadą przyjaciel mojego wroga jest moim wrogiem, USA wsparły ukraińską obronę. Stosunek USA do Chin się nie zmienił. Donald Trump, podobnie jak Barack Obama i Joe Biden uważają Państwo Środka za najważniejszego przeciwnika Stanów Zjednoczonych. Nawet chęć przeciągnięcia Putina na swoją stronę nie jest niczym nowym – Obama też przecież próbował resetu z Rosją. Nie był jednak w stanie zaakceptować rosyjskich aspiracji w polityce międzynarodowej i ostatecznie zrezygnować z planów rozszerzania NATO. Donald Trump gotów jest zapłacić za osłabienie relacji Moskwy i Pekinu zapłacić taką cenę. Kosztem nie tylko Ukrainy, ale być może i Europy Środkowej. W tym Polski. Putin oczywiście nie zerwie z Xi Jinpingiem. Ale jednocześnie będzie dawał Trumpowi nadzieję na zmianę swojej prochińskiej polityki. Pytanie, na ile amerykański Prezydent w te obietnice uwierzy. Bo że będzie chciał uwierzyć, to rzecz pewna.
Wiara w zbawczą moc art. 5 traktatu waszyngtońskiego nie jest w Polsce tak powszechna jak wynikałoby to wypowiedzi naszych polityków. Gdyby tak było, nie reagowaliby tak emocjonalnie na kolejne potwierdzenia jego obowiązywania padające z ust kolejnych Prezydentów Stanów Zjednoczonych. Jeżeli naprawdę wierzyliby, że amerykańska kawaleria na pewno nadciągnie z pomocą, nie oczekiwaliby ciągłego ponawiania rzekomo silnych traktatowych zobowiązań przez Wielkiego Brata zza oceanu. Przypomina to żonę, która nie jest pewna miłości swojego męża i ciągle go pyta czy ją dalej kocha. A ten znudzony odpowiada, że tak. Oczywiście dla świętego spokoju.
Równie naiwna jest wiara krytycznie nastawionych do USA polskich polityków w Europę. Przede wszystkim nic takiego w sensie politycznym nie istnieje. Jest kilkadziesiąt państw o czasami całkowicie sprzecznych interesach, które tylko wyjątkowo, po długich negocjacjach i licznych kompromisach są w stanie uzgodnić jakieś wspólne decyzje. Możemy więc jedynie tworzyć mniej lub bardziej trwałe koalicje w konkretnych sprawach z niektórymi z nich, przy czym realne znaczenie mają jedynie największe z nich – Niemcy, Francja, Włochy i Hiszpania. Prezydent Macron kreuje się w chwili obecnej na lidera proukraińskiej koalicji w Europie. Tyle, że za dwa lata Macrona już nie będzie, a jego następczynią będzie prawdopodobnie prorosyjsko nastawiona Marine Le Pen. Twarde stanowisko wobec agresora ze Wschodu zajmował też prawdopodobnie przyszły kanclerz Niemiec Friedrich Merz. Tyle, że robił to przed wyborami krytykując politykę rządzących socjaldemokratów. Socjaldemokratów, z którymi zapewne utworzy nową rządową koalicję. Chcą utrzymać się przy władzy i ograniczyć wpływy AfD będzie musiał przede wszystkim poprawić stan gospodarki. A to bez taniej energii będzie bardzo trudne. Jej najtańsze źródła są tymczasem w Rosji, co wymusi na nim powrót do polityki prowadzonej przez Angelę Merkel. Włosi i Hiszpanie, mimo że rządzący nimi politycy reprezentują dokładnie przeciwne ideologiczne bieguny, to jednak zajmują jednoznacznie proukraińskie stanowisko. Nie liczmy jednak na to, że wyślą swoich żołnierzy do obrony państw leżących w naszej części Europy, ani nawet że przy rekordowych w UE zadłużeniach swoich finansów publicznych (w przypadku Włoch największym po Grecji – Hiszpanię wyprzedza jeszcze Francja i Belgia) radykalnie zwiększą wydatki na armię.
Ale też nawet interesy krajów mniejszych krajów Europy środkowej i południowo-wschodniej też nie zawsze są tożsame z naszymi. Dlatego tak absurdalny był i jest pomysł Trójmorza, który nie uwzględnia Ukrainy, ale w skład którego wchodzą Słowacja, Węgry czy Austria. Czy z tymi państwami chcemy stawiać tamę rosyjskiemu imperializmowi? Im dalej na zachód i na południe tym strach przed rosyjską inwazją jest mniejszy, a dochodzą do tego często prorosyjskie (albo przynajmniej antywojenne) poglądy przywódców wspomnianych krajów, które zresztą są pochodną dominujących w tych społeczeństwach nastrojów. Jednocześnie każda zmiana u steru rządów może powodować istotną zmianę ich polityki zagranicznej. Czy w takiej sytuacji można budować trwałe sojusze polityczne i wojskowe?
Z punktu widzenia naszego bezpieczeństwa o wiele bardziej sensowne są ścisłe związki z państwami bałtyckimi, nordyckimi oraz Wielką Brytanią. Te państwa czują się zagrożone przez Rosję, a Zjednoczone Królestwo tradycyjnie jest nieufne wobec euroazjatyckiego kolosa. Tyle, że są to kraje posiadające najwyżej silną marynarkę wojenną i znaczące siły powietrzne. Armia lądowa stanowi podstawę tylko naszej siły zbrojnej. Jeżeli Władymir Putin lub jego następcy rzeczywiście będą chcieli kontynuować swoją agresywną politykę w Europie, to celem rosyjskiego ataku będą najprawdopodobniej w pierwszej kolejności państwa bałtyckie. Czy w tej sytuacji polska armia ruszy im na pomoc bez szans na poważniejsze wsparcie zachodnich sojuszników? A może, jak twierdzą wszyscy polscy politycy w kontekście planów rozmieszczenia sił stabilizacyjnych w Ukrainie, powinna ograniczyć się do obrony polskiej granicy? Skoro tak mocno zaangażowaliśmy w budowę Tarczy Wschód, to Estończycy, Łotysze czy Litwini raczej nie powinni liczyć na nasze wsparcie – podobnie jak w `39 roku my nie doczekaliśmy się realnej pomocy ze strony wojsk francuskich ukrytych za linią Maginota. Może w takim razie należałoby to im jasno powiedzieć, a nie mamić złudnymi obietnicami, które Ukraińców doprowadziły do gospodarczej, demograficznej, a wkrótce być może i politycznej, katastrofy.
Oczywiście w jeszcze gorszej sytuacji od republik bałtyckich jest właśnie Ukraina. Bałtom grozi inwazja w ciągu najbliższych kilku lat. Ukraina zmaga się z nią od lat jedenastu. Bez amerykańskiej pomocy militarnej nie mieliby większych szans tak długo stawiać oporu agresorowi. Dlaczego w takim razie Zełenski doprowadził do tak gwałtownego zaostrzenia wzajemnych relacji próbując polemizować z wygłaszanymi przez swoich rozmówców w Białym Domu tezami? Oczywiście najprostszym (i najprawdopodobniej faktycznym) wyjaśnieniem są zwykłe ludzkie emocje. Od trzech lat ukraiński Prezydent kieruje państwem znajdującym się w stanie pełnoskalowej wojny z militarnym mocarstwem. Wysłuchiwanie w tej sytuacji pouczeń od Donalda Trumpa i J.D. Vansa, którzy specjalnie zaprosili dziennikarzy do Gabinetu Owalnego, aby pokazać amerykańskiej opinii publicznej swoją ważność i skuteczność na tle potrzebującego pomocy przywódcy walczącego państwa, nawet flegmatyka mogłoby zdenerwować. A Wołodymyr Zełenski flegmatykiem nie jest. Taka arogancka i upokarzająca postawa przywódcy światowego mocarstwa nie jest jednak niczym nadzwyczajnym. W poprzedniej swojej kadencji zmusił Andrzeja Dudę – rzekomo swojego przyjaciela – do złożenia podpisu pod polsko-amerykańską umową na stojąco, podczas gdy on siedział rozparty w fotelu. Nie inaczej potraktował ostatnio Emmanuela Macrona. Ten typ po prostu tak ma. Ale to nie usprawiedliwia Zełenskiego. Powinien taki rozwój sytuacji brać pod uwagę i zachować zimną krew. W interesie swojego i biorąc pod uwagę realną ocenę sytuacji. Donald Trump niestety miał rację twierdząc, że ukraiński przywódca nie ma w ręku silnych kart.
Zastąpienie amerykańskiego wsparcia europejską pomocą nie jest nawet planem B. Ciągłe spotkania i konsultacje odbywane przez europejskich przywódców skutkują jedynie powtarzaniem tych samych zapewnień o pełnym poparciu dla Ukrainy, potępianiem agresora i deklaracjami o konieczności zawarcia „sprawiedliwego i trwałego pokoju”. Tyle, sprawiedliwy pokój oznaczałby odzyskanie przez Ukrainę wszystkich utraconych obszarów, a jego trwałość byłaby możliwa tylko poprzez całkowitą demilitaryzację Rosji. Czysta fantazja, która nie ma żadnych szans na realizację, a która przyniesie w momencie zawarcia rzeczywistego porozumienie głębokie rozczarowanie i utratę resztek wiary w jakąkolwiek wiarygodność Europy.
W przeciwieństwie do Ukrainy czy krajów nadbałtyckich nie jesteśmy obecnie zagrożeni bezpośrednim rosyjskim atakiem, o ile w ogóle ktoś w Moskwie po stratach (militarnych i gospodarczych) poniesionych w trakcie wojny w Ukrainie będzie chciał podjąć takie ryzyko. Mamy też możliwość prowadzenia nie mocarstwowej, ale samodzielnej polityki zagranicznej, której celem byłoby zminimalizowanie istniejących w chwili obecnej zagrożeń. Ponieważ jednak nasze polityczne elity nie są do tego mentalnie zdolne, pozostaje poruszanie w ramach istniejącego w chwili obecnej paradygmatu naszej polityki zagranicznej. Dzięki bohaterskiej walce naszych sąsiadów zza Bugu mamy co najmniej kilka lat czasu. Żaden rosyjski przywódca nie zaryzykuje ataku na Polskę nie mając na zapleczu w pełni spacyfikowanej Ukrainy i państw nadbałtyckich. Nieustająca narracja o bezpośrednim zagrożeniu rosyjską agresją działa skrajnie negatywnie na i tak tragiczny poziom rozrodczości w naszym kraju (1,12 dziecka na kobietę – najmniej w UE poza Maltą), a jednocześnie odstrasza potencjalnych inwestorów – zarówno tych krajowych, jak i zagranicznych (poziom inwestycji poniżej 18% PKB – kilka punktów procentowych mniej od średniej unijnej). Jaki jest sens rodzenia dzieci i rozwijania działalności gospodarczej, skoro wkrótce nasze ziemie mają stać się terenem działań wojennych?
Zamiast histerii i paniki należy spokojnie zastanowić się jak najlepiej przygotować się do najgorszego (choć mało prawdopodobnego) możliwego scenariusza – samotnego stawienia czoła rosyjskiej agresji. I wcale nie trzeba wydawać aż takich pieniędzy na najdroższy sprzęt, którego użytkowanie i modernizacja będzie kosztować co najmniej dwa razy tyle. Powodem asertywności Ukraińców są między innymi setki tysięcy dronów, które produkowane tanim kosztem w niezliczonych małych zakładach produkcyjnych, są w stanie dość skutecznie opóźniać rosyjskie natarcie. Równie ważne są zasoby ludzkie. Wojnę zaczynają zawodowi żołnierze, a kończą albo rezerwiści, albo nowo wyszkoleni poborowi. A tych nie mamy. I podobnie jak w kwestii podwyższenia podatków czy składek zdrowotnych, żaden polski polityk nie odważy się nawet zaproponować odwieszenia poboru albo przynajmniej stworzenia systemu kilkutygodniowego intensywnego szkolenia absolwentów szkół średnich. Nie zrobią tego, bo jak zwykle boją się utraty społecznego poparcia. Jeżeli wybuchnie wojna, większość z nich ucieknie wraz z rodzinami w bezpieczne miejsca poza granicami naszego kraju. Zostaną ci, którzy nie będą mieli takiej możliwości. Ale to przecież oni ich teraz wybierają.
Karol Winiarski