Siła mitu
Obchody symbolicznej rocznicy zbrodni wołyńskiej w dniu 11 lipca (w rzeczywistości ukraińskie, a potem też polskie mordy na ludności cywilnej trwały od lutego 1943 roku do czerwca 1945 roku) zbiegły się w tym roku ze szczytem NATO w Wilnie. Z obydwoma wydarzeniami wiązano ogromne nadzieje. Strona polska liczyła, że władze Ukrainy przeproszą za zbrodnie dokonane przez ich rodaków 80 lat temu. Ukraina miała nadzieję, że zostanie zaproszona do Sojuszu Północnoatlantyckiego. W obydwu przypadkach obie strony doznały ogromnego rozczarowania. Żeleński nie tylko nie przeprosił, ale nawet jednoznacznie nie uznał odpowiedzialności UPA za wymordowanie około stu tysięcy naszych rodaków ograniczając się do uczczenia pamięci wszystkich niewinnych ofiar tego etniczno-politycznego konfliktu. Państwa członkowskie NATO nie tylko nie określiły jasnego harmonogramu wejścia Ukrainy do NATO, ale nawet nie zaprosiły jej do swojego grona, a ewentualną późniejszą akcesję uzależniły od spełnienia wielu nie do końca określonych warunków oraz oczywiście zgody wszystkich obecnych członków. Ten ostatni warunek wywołał zresztą negatywne reakcje niektórych obserwatorów, tak jakby nie wiedzieli oni, że wszystkie kluczowe decyzje w gronie Sojuszu zapadają na zasadzie jednomyślności. A to kluczowa sprawa, jeżeli chcemy ocenić znaczenie tej organizacji dla bezpieczeństwa jej członków. Także Polski.
Pakt Północnoatlantycki jest chyba najbardziej zmitologizowaną organizacją na świecie. Z jednej strony, Rosja traktuje Sojusz jako egzystencjalne zagrożenie, a każde jego rozszerzenie jako realizację planu likwidacji, a przynajmniej całkowego uzależnienia, państwa rosyjskiego. Z drugiej, kraje starające się o członkostwo oraz te, dla których Rosja stanowi bezpośrednie zagrożenie, uważają NATO za niepodważalny gwarant ich bezpieczeństwa. W obydwu przypadkach to bardziej projekcja własnych fobii i nadziei niż realna ocena rzeczywistości.
Histeryczne obawy Kremla są silnie umocowane w historii państwa rosyjskiego, a nawet okresu wcześniejszego, gdy Rosja jeszcze nie istniała, a jej dzisiejsze ziemie znajdowały się w granicach Rusi Kijowskiej i państw powstałych w wyniku rozbicia dzielnicowego tego stworzonego przez normandzkich Waregów tworu. To właśnie w tym okresie doszło do najazdu mongolskiego, w wyniku którego ziemie ruskie na ponad dwieście lat zostały podporządkowane azjatyckim najeźdźcom. Jeszcze wcześniej, w roku 1054, w wyniku Wielkiej Schizmy Wschodniej, nastąpił trwający do dnia dzisiejszego podział świata chrześcijańskiego na dwa skonfliktowane odłamy. Spowodowało to odseparowanie ziem ruskich od szeroko rozumianego Zachodu, z którym wcześniej Ruś Kijowska utrzymywała całkiem bliskie kontakty (Anna, córka Jarosława Mądrego, była żoną francuskiego króla Henryka I). To właśnie nieustające dążenia Rzymu do przywrócenia jedności (czyli podporządkowania Kościoła Prawosławnego papieżowi), wywoływały w Moskwie zdecydowany opór i sprzyjały izolacjonistycznej polityce Rosji.
Próba otwarcia na Zachód za czasów Iwana IV Groźnego (przynajmniej w pierwszych latach jego panowania – potem działania pierwszego cara zostały zdeterminowane rozwijającą się chorobą psychiczną) została przerwana po ustanowieniu opryczniny i ostatecznie zakończyła się katastrofą w postaci Wielkiej Smuty. Dymitriady i będąca ich konsekwencją dwuletnia okupacja Moskwy przez wojska Rzeczpospolitej, a także mordy dokonywane przez lisowczyków na ludności cywilnej (ciekawe kiedy Rosja zacznie się domagać przeprosin za działalność tych ówczesnych polskich wagnerowców), zaszczepiły w społeczeństwie rosyjskim strach przez wrogiem nadchodzącym z zachodu. Dopiero Piotr I i Katarzyna II, jak się przynajmniej niektórym zachodnioeuropejskim filozofom wydawało, trwale zakorzenili Imperium Rosyjskie w Europie. W rzeczywistości zmiany dotyczyły jedynie wąskiej elity intelektualnej państwa rosyjskiego, a następne wieki to nieustający spór między zapadnikami, którzy chcieli modernizować swój kraj na wzór krajów Europy Zachodniej i słowianofilami widzącymi konieczność realizowania własnej drogi rozwoju Rosji. Wiele zależało od osobowości monarchy i rozwoju sytuacji międzynarodowej. Reformy Piotra I, Katarzyny II, Aleksandra I (poza końcowymi latami jego rządów), a przede wszystkim Aleksandra II, przybliżały Rosję do cywilizowanej Europy. Ale już Mikołaj I, Aleksander III i Mikołaj II patrzyli za Zachód z głęboką nieufnością. Wojny napoleońskie oraz wojna krymska działały na sposób myślenia Rosjan w dwojaki sposób. Z jednej strony ujawniały słabości państwa rosyjskiego i skłaniały jego władców do przeprowadzania zmian (zwłaszcza daleko idące reformy Aleksandra II w okresie odwilży posewastopolskiej). Z drugiej jednak wzmacniały poczucie zagrożenia ze strony innych mocarstw europejskich.
Rewolucja bolszewicka pozornie radykalnie odmieniła przebieg procesu dziejowego. Wielu wydawało się, że po raz pierwszy w historii Rosja stała się prekursorem zmian ustrojowych. W końcu powstały na Zachodzie marksizm, który zgodnie z zasadami materializmu historycznego miał zapanować na całym świecie, w praktyce miał być najpierw realizowany na Wschodzie. Dość szybko okazało się, że komunizm jest ślepą uliczką w rozwoju ludzkości, a na dodatek w bolszewickiej wersji bardzo szybko został on nasycony rosyjskimi tradycjami kulturowymi zatracając wszelkie humanistyczne wartości. Nie ziściły się również przewidywania o ogarnięciu rewolucyjnym zrywem proletariatu całego świata, a nawet uprzemysłowionych krajów Europy Zachodniej. Jednocześnie ograniczona, niekonsekwentna i dość szybko zakończona obca interwencja, nasiliła przekonanie o fundamentalnej wrogości kapitalistycznego świata wobec ojczyzny proletariatu. Kolejne dziesięciolecia pogłębiały jedynie to przekonanie, a agresja III Rzeszy (chociaż trudno uznać Niemcy hitlerowskie za wzorcowy przykład cywilizacji europejskiej) praktycznie potwierdziła tezy radzieckiej propagandy – w końcu czołowe oddziały Wehrmachtu znalazły się zaledwie niespełna 30 kilometrów od Moskwy.
Współpraca w ramach Koalicji Antyhitlerowskiej była jedynie krótkim epizodem w dziejach Związku Radzieckiego trwającym zaledwie cztery lata. Praktycznie zaraz po kapitulacji III Rzeszy, rozpoczęła się zimna wojna, co do której genezy i odpowiedzialności za nią do dzisiaj historycy na Zachodzie toczą spory (w Polsce ocena była jednoznaczna – w PRL-u całkowitą winę ponosiły Stany Zjednoczone, po zmianie ustroju wyłącznie Związek Radziecki). Niezależnie od odpowiedzialnych za eskalację konfliktu, który raczej był po prostu nie do uniknięcia, żelazna kurtyna podzieliła Europę, a wszechobecna propaganda utrwaliła w społeczeństwie radzieckim obraz imperialnego Zachodu dążącego do zniszczenia, a przynajmniej całkowitego podporządkowania, ich państwa i narzucenia konsumpcyjnego, zachodniego stylu życia.
Po raz kolejny wydawało się, że upadek komunizmu i rozpad Związku Radzieckiego pozwoli Rosji przełamać swoją odrębność i powrócić na drogę, z której wraz z całą Rusią zeszła około tysiąca lat temu. Być może tak by się stało, gdyby proces transformacji przebiegał inaczej i spotkał się ze zdecydowanie większym wsparciem bogatego Zachodu. Tymczasem złodziejska prywatyzacja, która stworzyła wąską grupę oligarchów dominujących nad coraz bardziej schorowanym (alkoholizm to też choroba) Borysem Jelcynem, zepchnęła większość rosyjskiego społeczeństwa w obszar ubóstwa większego niż w czasach radzieckich. Trudno więc się dziwić, że lata 90-te powszechnie uważane są wśród Rosjan za okres biedy i poniżenia, a winą za to obciążają Michaiła Gorbaczowa, Borysa Jelcyna i oczywiście zdradziecki Zachód. Z tych samych powodów rządy Władimira Putina to czasy nie tylko zdecydowanej poprawy ich sytuacji ekonomicznej (głównie za sprawą wysokich cen surowców energetycznych), ale też odbudowy narodowej godności.
James Baker, Sekretarz Stanu w administracji Prezydenta Georga Busha ojca, negocjując z Michaiłem Gorbaczowem zgodę na zjednoczenie Niemiec obiecał mu, że NATO nie rozszerzy się na kraje Europy środkowo-wschodniej. Kilka lat później, już po rozpadzie ZSRR, akcesja Polski, Czech i Węgier oznaczała, że obietnica ta została złamana. W następnych latach przyjmowano kolejne państwa, w tym byłe republiki radzieckie: Litwę, Łotwę i Estonię. We wszystkich tych przypadkach były to suwerenne dążenia tych państw, które mając wieloletnie (a niektóre nawet wielowiekowe) skrajnie negatywne doświadczenia potężnym wschodnim imperium, szukały trwałego zabezpieczenia swojej dopiero co zdobytej lub odzyskanej niepodległości. Co więcej, zwłaszcza w przypadku pierwszej trójki, wymagało to przełamania oporu Prezydenta Billa Clintona, który długo opierał się ich prośbom, obawiając się antagonizować Rosję. Ta bowiem postrzegała ten proces jako stopniowe zbliżanie się, a potem, gdy pojawiła się możliwość przyjęcia do NATO Gruzji i Ukrainy, wręcz okrążania jej przez niesłowny Zachód dążący do pełnego zwasalizowania niegdysiejszego światowego mocarstwa. Tym bardziej, że kolejne działania USA i jego europejskich sojuszników – agresja na Irak (w tym przypadku bez udziału Francji i Niemiec), oderwanie Kosowa od Serbii i uznanie jego niepodległości, aktywne wsparcie dla powstańców w Libii walczących z Muammarem Kaddafim, budowa tarczy antyrakietowej czy w końcu tworzenie wojskowych baz rotacyjnych w krajach naszej części Europy, które miały nie łamać porozumienia NATO-Rosja z 1997 roku o zakazie tworzenia baz stałych, utrwalało przekonanie na Kremlu o wrogich zamiarach w stosunku do Rosji i perfidnym posługiwaniu się hasłami o demokracji i walce o prawa człowieka wyłącznie wówczas, gdy leżało to w interesie państw zachodnich. Nigdy się nie dowiemy jak potoczyłaby się historia, gdyby ta polityka była inna, a te wydarzenia nie miały miejsca. Z pewnością jednak ułatwiło to przekonanie rosyjskiego społeczeństwa, że po raz kolejny w historii musi się ono bronić przed zewnętrznymi siłami zła, co z kolei ogromnie ułatwiło Władimirowi Putinowi budowanie autorytarnego państwa.
Mitologizowanie NATO ma jednak miejsce nie tylko po stronie Rosji. Także większość mieszkańców, a nawet polityków i tzw. ekspertów po naszej stronie żyje w przekonaniu o ogromnej sile militarnej tej organizacji i pełnym zabezpieczeniu bezpieczeństwa jej członków. Tymczasem nic takiego nie ma miejsca i to nawet biorąc pod uwagę zobowiązania traktatowe, a nie tylko brutalną rzeczywistość realnej polityki. Najczęściej powtarzanym argumentem w ostatnich dniach uzasadniającym brak możliwości przyjęcia w chwili obecnej Ukrainy do NATO był ten o automatycznym znalezieniu się całego sojuszu w stanie wojny. Pomijając już fakt, że w stanie wojny mogłyby się ewentualnie znaleźć państwa członkowskie, a nie cały sojusz, to nic takiego ze słynnego 5 artykułu Paktu Waszyngtońskiego nie wynika. Co więcej, obecna pomoc udzielana Ukrainie przez niektóre kraje członkowskie (a nie całe NATO jak uparcie się powtarza – przecież na przykład Węgry żadnego wsparcia nie udzielają, Turcja zaś nawet nie nałożyła sankcji na agresora), w pełni wypełniają szeroką interpretację tego kluczowego artykułu. Gdyby Ukraina była członkiem NATO, wsparcie dla niej mogłoby wyglądać dokładnie tak samo jak w chwili obecnej. To zresztą dla nas bardzo dobra wiadomość, ponieważ taka praktyczna interpretacja artykułu 5 radykalnie osłabiłaby jego odstraszającą moc. Dopóki nigdy nie został on zastosowany w praktyce (atak odwetowy na Afganistan w 2001 roku to zupełnie inna historia), potencjalny agresor zawsze może się obawiać, że rzeczywiście napadnięta przez niego ofiara otrzyma pełne militarne wsparcie. Taką samą gwarancję mieliśmy w 1939 ze strony Francji i Wielkiej Brytanii – w ciągu 14 dni po przystąpieniu do wojny państwa te miały rozpocząć działania ofensywne na froncie zachodnim. Zaczęła pół roku później – III Rzesza.
Wielkim osiągnięciem wileńskiego szczytu ma być zatwierdzenie planów operacyjnych sojuszu – podobno po raz pierwszy od czasów zimnej wojny. Wojska NATO mają bronić zaatakowanego kraju od początku agresji, aby nie dopuścić do zajęcia jakiejkolwiek części jego terytorium przez wroga. Jest to zresztą w pełni zgodne z działaniami i retoryką obecnego polskiego rządu, który totalnie krytykuje swoich poprzedników za koncentrację polskich jednostek (ale też oddziałów amerykańskich, co do których to nie nasze władze podejmowały decyzje lokalizacyjne) na lewym brzegu Wisły. Premier Mateusz Morawiecki, z wykształcenia historyk, zapomniał chyba, że właśnie strategia obrony granic w 1939 roku, mająca zresztą gospodarcze, etniczne i polityczne uzasadnienie, spowodowała, że po przegranej bitwie granicznej w pierwszych dniach września, kampania wrześniowa została rozstrzygnięta, a rozbite oddziały polskie nie były w stanie utworzyć obrony na linii Narew-Wisła-San. To zresztą miało znaczący wpływ na decyzję naszych sojuszników o wstrzymaniu wszelkich działań ofensywnych na froncie zachodnim.
Pojawienie się takich szczegółowych planów jest oczywiście bardzo dobrą wiadomością – w zasadzie należy się dziwić, dlaczego wcześniej ich nie było? Jednak, żeby plan był realizowany, musi zostać wydany rozkaz przez Głównodowodzącego Sił Zbrojnych NATO w Europie. A ten (zawsze amerykański generał) jej nie wyda, jeżeli nie zostanie podjęta decyzja polityczna. Ta zaś wymaga jednomyślności wszystkich państw członkowskich. Wystarczy jeden sprzeciw, a oddziały NATO pozostałyby w koszarach (oczywiście, o ile nie zostałyby bezpośrednio zaatakowane, ale tego akurat agresor będzie się zapewne starałby uniknąć). Oczywiście kluczowe znaczenie miałoby stanowisko USA, które niekoniecznie muszą oglądać się na zgodę pozostałych członków, aby skierować do walki swoje oddziały. Czy taka decyzja w Waszyngtonie zostałaby podjęta? Być może. Ale nie byłoby to spowodowane wypełnianiem jakiś dawno temu podpisanych traktatów, a realizacją interesów Stanów Zjednoczonych. Ze wszystkich bowiem wartości, o których tak ładnie potrafią mówić Amerykanie, ta wartość akurat ma znaczenie najważniejsze.
Ogromna pomoc USA dla Ukrainy, na której zresztą bezpośrednio i pośrednio (wzrost nakładów na zbrojenia innych krajów) kokosy zbijają firmy amerykańskie, nie wynika z żadnych umów łączących te dwa kraje. Wynika wyłącznie z globalnego interesu Stanów Zjednoczonych. Gdyby Władimir Putin w sporze amerykańsko-chińskim opowiedział się po stronie Waszyngtonu, a nie Pekinu, to Kijów nie dostałby nawet procenta tej pomocy, którą od ponad roku utrzymuje. W ten sposób Ukraińcy unicestwiają potencjał militarny najważniejszego sojusznika Chin na świecie. Ale jednocześnie Amerykanom wcale nie zależy na całkowitym zwycięstwie Ukrainy. To mogłoby bowiem skłonić Putina do użycia taktycznej broni jądrowej (mało prawdopodobne) albo doprowadzić do jego upadku. Bunt Prigożyna pokazał jak słaba jest władza rosyjskiego przywódcy. Ale lepiej w miarę jednak przewidywalny dyktator niż chaos i anarchia, która mogłaby nastąpić po jego upadku. I dlatego już nazajutrz po puczu szef CIA dzwonił do szefa rosyjskiego wywiadu wojskowego z zapewnieniem, że Amerykanie nie mieli z nim nic wspólnego. I dlatego zawarty w 1997 roku układ NATO-Rosja nie został do dzisiaj wypowiedziany. I dlatego też drzwi Ukrainy do NATO pozostały zamknięte, żadne nowe rodzaje uzbrojenia nie zostały przez Amerykanów obiecane, a coraz częściej słychać o konieczności rozpoczęcia rozmów pokojowych. To zaś może oznaczać tylko jedno – Ukraina nie wróci do granic sprzed 2014 roku i zapewne nigdy nie znajdzie się w NATO. Na szczęście dla nas, militarny kręgosłup Rosji został przetrącony, co zapewnia nam bezpieczeństwo w sposób zdecydowanie bardziej pewny niż wszelkie papierowe gwarancje traktatowe.
Karol Winiarski