Silni, zwarci, gotowi
Gdy kilka miesięcy temu Jarosław Kaczyński przyznał, że sytuacja finansów publicznych jest trudna, zapowiedział, że oszczędności nie obejmą wydatków socjalnych i na obronę. O ile te pierwsze są niezbędne do wygrania wyborów, w związku z czym w ciągu najbliższych miesięcy usłyszymy o nowych transferach socjalnych skierowanych głównie do mieszkańców wsi i starszego pokolenia Polaków, to przekonanie o konieczności wydawania miliardów na wojsko jest uwarunkowane bardziej złożonymi powodami. Z jednej strony, wojna w Ukrainie postawiła sprawy obronności na pierwszym planie i stała się jednym z motorów napędowych propagandy partii rządzącej – strach przed rozszerzeniem wojny na Polskę, oparty głównie na emocjach, a nie racjonalnych przesłankach, daje szansę pozyskania społecznego poparcia. Z drugiej jednak strony, to autentyczna projekcja poglądów Jarosława Kaczyńskiego wynikająca z jego wizji mocarstwowej Polski. Długofalowe skutki tych fantasmagorii prezesa będą opłakane.
Wydatki na obronę od wielu lat były w Polsce na wysokim poziomie. Oczywiście 2% PKB to znacznie mniej w realnych kwotach niż 1% PKB niemieckiego, a koszty zakupu uzbrojenia nie zależą od poziomu rozwoju gospodarczego zamawiającego. Na dodatek znaczna część tych środków była przeznaczona na cele, które trudno uznać za ściśle obronne – np. emerytury wojskowych. Zasadniczym jednak problemem były problemy z realizacją programów zbrojeniowych, które na dodatek po każdej zmianie politycznej ulegały daleko idącej modyfikacji. Przejęcie władzy przez Prawo i Sprawiedliwość nie tylko, że nic w tym względzie nie zmieniło, ale w wyniku decyzji podejmowanych przez Antoniego Macierewicza sytuacja uległa radykalnemu pogorszeniu. Dopiero odsunięcie go od władzy i przejęcie sterów w ministerstwie przez Mariusza Błaszczaka, przełamało wieloletni impas. Tyle, że z jednej skrajności wpadliśmy w drugą. Zakup najbardziej zaawansowanego technologicznie, ale też i najdroższego sprzętu, głównie produkcji amerykańskiej, i to bez żadnego offsetu, wzbudzał ogromne kontrowersje. Tym bardziej, że trudno było dostrzec w nich jakąś głębszą logikę. Jednocześnie uchwalona przy prawie powszechnym poparciu opozycji ustawa o obronności państwa zakładała radykalny wzrost wydatków na obronę i zwielokrotnienie liczebności polskiej armii (do 250 tys. zawodowych żołnierzy).
Agresja rosyjska na Ukrainę stała się katalizatorem kolejnych, coraz bardziej panicznych, zakupów. Ponieważ szybkie dostawy mogła zapewnić jedynie Korea Płd., to właśnie tam wydaliśmy miliardy dolarów na czołgi, samoloty i haubice. Jednocześnie zapowiedziano w najbliższych latach dalszy, gwałtowny wzrost wydatków zbrojeniowych. W budżecie na rok 2023 przewidziano na ten cel 97 miliardów złotych (znacznie ponad dwa razy więcej niż na 500+), co stanowi mniej więcej 1/7 ogółu zaplanowanych w nim wydatków. Nie są to jednak wszystkie pieniądze, które zostaną przeznaczone na ten cel. Około 40 mld. zł będzie pochodziło ze środków pozabudżetowych (Fundusz Wsparcia Sił Zbrojnych), które przecież i tak trzeba będzie spłacić z naszych podatków. W sumie to już ponad 4% naszego PKB, co prawdopodobnie uczyni nas liderem wydatków zbrojeniowych wśród członków Paktu Północnoatlantyckiego. Ostatni raz taka sytuacja miała miejsce w początkach lat 50-tych, gdy w apogeum zimnej wojny Ludowe Wojsko Polskie intensywnie przygotowywało się do III wojny światowej.
Pozornie ta zbrojeniowa gorączka jest w pełni uzasadniona. Rosja okazała się największym zagrożeniem dla ładu międzynarodowego i światowego pokoju, a my przecież z nią graniczymy. Kolejny nasz sąsiad, Białoruś, została już całkowicie podporządkowana polityce Kremla, co stwarza kolejne zagrożenie dla naszego kraju. Stąd intensywne przygotowania do wojny, która wkrótce wybuchnie wydają się tak samo uzasadnione jak te w 1939 roku. Tyle, że to nieprawda, a groźba rosyjskiej agresji na Polskę, która rok temu była bardzo niewielka, po ataku na Ukrainę zmalała jeszcze bardziej.
Podstawowym założeniem każdej wojennej strategii jest unikanie wojny na dwa fronty. Gdyby Rosja szybko uporała się z Ukrainą, rzeczywiście groźba kontynuowania rosyjskiej agresji byłaby bardziej realna. Dotyczyłoby to jednak w pierwszej kolejności Mołdawii (nie jest członkiem NATO i ma liczną prorosyjską mniejszość). W następnej kolejności celem ataku mogłyby być Estonia i Łotwa, w której Rosjanie stanowią ponad 20% ogółu populacji i które ze strategicznego punktu widzenia są bardzo trudne do obrony, a jedyna droga udzielenia im lądowej pomocy biegnie przez Polskę i Litwę, czyli w pasie ziemi leżącej pomiędzy obwodem kaliningradzkim a Białorusią. Z tego powodu zagrożona byłaby również Litwa, której zajęcie umożliwiłoby Rosji uzyskanie bezpośredniego połączenia ze swoją nadbałtycką esklawą. Celem ataku mógłby być również przesmyk suwalski, a więc obszar płn-wsch. Polski. Oczywiście republiki nadbałtyckie i Polska są członkami NATO, ale ewentualne wsparcie innych państw nie zależy od traktatowych zobowiązań, ale od realnych interesów, głównie Stanów Zjednoczonych. Zagrożenie byłoby więc rzeczywiście dość poważne. Byłoby. Ale nie jest, ponieważ Ukraina nie została pokonana, a USA i inne państwa Zachodu wykazały się zaskakującą solidarnością we wsparciu ofiary rosyjskiej agresji.
Wojna rosyjsko-ukraińska prędko się nie skończy. I to niezależnie od rezultatu obecnej fazy konfliktu. Nawet gdyby jakimś cudem udało się Rosjanom przełamać ukraińską obronę i zająć kolejne terytoria, to nie są w stanie ostatecznie podporządkować całej Ukrainy. To oznacza, że Rosja na dziesięciolecia utknęła na europejskich stepach między Donem a Dnieprem. W tej sytuacji rozpoczynanie kolejnej wojny i to na dodatek z państwem należącym do największego wojskowo-politycznego sojuszu na świecie, jest kompletnie nierealne. Oczywiście zawsze trzeba brać pod uwagę ewentualne szaleństwo Putina lub jego następcy, ale wtedy niebezpieczeństwo będzie polegało na ataku jądrowym, a nie konwencjonalnym. A przed nim Abramsy, Himarsy czy F-35 nas nie obronią.
Straty jakie ponosi armia rosyjska w Ukrainie są potężne. Odbudowa potencjału militarnego Rosji będzie trwała dziesięciolecia. Sankcje nałożone przez Zachód może nie wykończą gospodarki rosyjskiej i nie zmuszą Putina do zmiany do polityki, ale z pewnością radykalnie ograniczą szanse Rosji na produkcję najbardziej zaawansowanej technologicznie broni. Tym bardziej, że dziesiątki najbardziej wykształconych młodych ludzi opuściło swój kraj w obawie przed mobilizacją i nie wiadomo czy jeszcze do niego powrócą. Transformacja energetyczna będzie stopniowo ograniczała zużycie paliw kopalnych, które są głównym produktem eksportowym Rosji. To oznaczać będzie stopniowe ograniczanie dochodów tego państwa, które do tej pory szły głównie na pokrycie kosztów zbrojeń. Pozostanie Rosji eksport żywności, ale generuje on zbyt małe wpływy, żeby państwo Putina utrzymało pozycję regionalnego mocarstwa w Europie. Moskwie pozostanie próba odzyskania słabnącej w wyniku wojny pozycji w Azji Środkowej i na Zakaukaziu, o ile pozwolą na to Chiny. Walcząc o swoją wolność i płacąc ogromną daninę krwi Ukraińcy na długie lata, a może już na zawsze, wyeliminowali zagrożenie, które od kilku wieków wisiało nad Polską.
Po co więc wydajemy setki miliardów złotych na wojsko? Przed kim chcemy się bronić? Przed osłabioną Rosją, która przez wiele lat będzie niezdolna do agresji? Przed Niemcami, które w swoją pacyfistyczną postawą skompromitowały się i stały jednym z najbardziej krytykowanych państw na świecie? A może przed Ukrainą, która nie jest w stanie całkowicie zerwać z apologią Stefana Bandery i swoją nacjonalistyczną przeszłością, która doprowadziła do zbrodni na Wołyniu i Zachodniej Ukrainie w czasie II wojny światowej? Nawet jeżeli przyjąć, że we współczesnym świecie nie ma nic trwałego i w perspektywie kilkunastu lat mogą się pojawić jakieś zagrożenia, to histeryczne zakupy uzbrojenia jakich obecnie dokonujemy, są kompletnie irracjonalne.
Za kilka lat będziemy prawdopodobnie posiadali jedną z najlepiej uzbrojonych armii w Europie. Problemem będzie jednak obsługa zakupionego sprzętu. Widać już wyraźnie, że zbyt wielu chętnych na służbę w polskiej armii nie ma. W ciągu ostatnich lat nie udało się osiągnąć nawet pułapu 50 tysięcy żołnierzy w Wojskach Obrony Terytorialnej, a 250 tys. zawodowych żołnierzy to pobożne życzenia Jarosława Kaczyńskiego i Mariusza Błaszczaka. Zamiast masowego napływu rekrutów, w ostatnich tygodniach byliśmy świadkami masowych odejść z armii – opuściło ją kilkanaście tysięcy żołnierzy i oficerów. Jeżeli nie powrócimy do powszechnej zasadniczej służby wojskowej, a to ze względów politycznych jest bardzo mało prawdopodobne, to znaczna część zakupionego sprzętu pozostanie w magazynach i zapewne będzie służyła jako części zamienne dla będących w użyciu maszyn.
Jest jeszcze dość istotny aspekt psychologiczny, na który mało kto zwraca uwagę. Posiadanie potężnej armii wzmacnia asertywność w stosunkach z innymi państwami. Widać to na przykładzie chociażby Władimira Putina. Co więcej, jeżeli wydało się tyle pieniędzy na zakup uzbrojenia, to żal tego nie wykorzystać. Przynajmniej jako straszak w przypadku sąsiedzkich sporów. Ale dynamika wydarzeń czasami powoduje, że traci się kontrolę nad sytuacją. Zwłaszcza, gdy zaczadzony nacjonalistyczną gorączką elektorat żąda czynów.
Czasami można odnieść wrażenie, że większość społeczeństwa nie rozumie zasady „krótkiej kołderki”. Zwłaszcza ostatnie lata utrwaliły przekonanie, że jak będzie trzeba, to pieniądze zawsze się znajdą. Do czasu. Prędzej czy później trzeba będzie dokonać wyboru, o czym zresztą wspomniał już Jarosław Kaczyński. A to oznacza, że nakłady na służbę zdrowia, edukację, naukę, ochronę środowiska, inwestycje infrastrukturalne czy pomoc dla osób niepełnosprawnych będą daleko niewystarczające. Jeżeli braknie środków zewnętrznych, okres bezprzykładnego rozwoju Polski jakiego doświadczamy od trzydziestu lat, pozostanie wspomnieniem przeszłości. Będziemy bezpieczni, ale zarazem biedni i bezradni wobec cywilizacyjnych wyzwań współczesnego świata. Zapewne żaden Polak nie zginie w wyniku działań militarnych na terenie naszego kraju. Za to tysiące będzie przedwcześnie umierało z powodu zapaści systemu służby zdrowia i dostępu do leków najnowszej generacji ratujących życie. Sami sobie zgotowujemy ten los.
Karol Winiarski