Siostrzany pragmatyzm
We Wrocławiu przez dwa dni obradował XIV Kongres Kobiet. Kilkanaście lat temu, gdy organizacja ta rozpoczynała swoją działalność, wzbudzała żywe zainteresowanie liberalno-lewicowych mediów. W tym roku mało kto wiedział o kolejnym spotkaniu polskich feministek, a dziennikarzy bardziej interesowały peregrynacje Jarosława Kaczyńskiego po Polsce i jego kolejne zapowiedzi nacjonalizacyjne (do antyunijnej i antyniemieckiej retoryki już wszyscy się przyzwyczaili). I tak pewnie by zostało, gdyby nie przyznanie nagrody Donaldowi Tuskowi.
Decyzja była zaskoczeniem nie tylko dla postronnych obserwatorów, ale jeszcze większym dla samych uczestniczek („Nieźle nas urządziłyście, siostry”), których nie poinformowano wcześniej o decyzji władz stowarzyszenia. Swoją drogą pokazuje to, że transparentność i demokracja nie są najbardziej cenionymi wartościami dla działaczek tego kobiecego ruchu. Bo demokracja generalnie jest dobra, o ile większość jest po naszej stronie, a reszta nie protestuje.
Zadziwiające są też motywacje, które przyświecały osobom podejmującym tą decyzję. Najbardziej szczera była chyba prof. Magdalena Środa, która otwarcie przyznała, że w zamian za uhonorowanie lidera PO liczy na miejsca na listach Koalicji Obywatelskiej dla działaczek Kongresu Kobiet. Jak widać, polityka transakcyjna zatacza coraz szersze kręgi, a ceny maleją. Po drugiej stronie sceny politycznej w grę wchodzą przynajmniej niemałe pieniądze transferowane z publicznej kasy do prywatnych kieszeni. Jest o co walczyć. A tu ceną za nic nie dające odległe miejsca na listach jest równie mało znaczące wyróżnienie.
Inne działaczki starały się udowadniać, że Donald Tusk zmienił swoje poglądy i dlatego należy go uhonorować. Jeżeli panie w to wierzą, to znaczy, że ich naiwność nie ma granic. Trudno w ogóle stwierdzić jakie Donald Tusk ma poglądy, ponieważ nigdy nie miało to większego znaczenia przy podejmowaniu przez niego decyzji politycznych. Podobnie jak przy obecnym zwrocie w lewo, który można ostatnio obserwować w jego wypowiedziach. Zmiana poglądów dotyczy polskiego społeczeństwa, a lider największego opozycyjnego ugrupowania jak rasowy populista, podąża za głosem ludu. Gdy w 2005 roku zorientował się, że trudno wygrać wybory prezydenckie nie mając ślubu kościelnego, poślubił po dwudziestu latach swoją „cywilną” małżonkę, a swoich posłów i senatorów woził na rekolekcje do Łagiewnik. Gdy kilka lat później uznał, że poglądy zaczynają przesuwać się na lewo, wprowadził refundację in vitro i doprowadził do ratyfikacji Konwencji Stambulskiej. Związki partnerskie pominął, ponieważ większość Polaków była im wówczas przeciwna. Zwrot na lewo okazał się zresztą katastrofalnym błędem, ponieważ przyczynił się do wyparcia Zjednoczonej Lewicy z Sejmu, a osierocony konserwatywny elektorat zagospodarowała Zjednoczona Prawica przejmując pełnię władzy. Teraz Donald Tusk powtarza po raz drugi ten sam manewr licząc, że tym razem przyniesie inne skutki. W przypadku Kongresu Kobiet już przyniósł.
Postulaty polskich feministek niewiele mają wspólnego z równouprawnieniem płci. Jeżeli ktoś przy personalnych wyborach kieruje się nie kompetencjami, wiedzą czy wykształceniem kandydata, a jego biologiczną identyfikacją, to jest to zwykły seksizm. Prawdziwe równouprawnienie polega na tym, że jest się ślepym na płeć. W konkretnych działaniach widać zresztą hipokryzję feministek. Przecież obecnie czołowe funkcje w państwie – Marszałka Sejmu, Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego czy Prezesa Trybunału Konstytucyjnego, zajmują kobiety. Ani za rządów PO, ani nawet w okresie dominacji SLD, nigdy taka sytuacja nie miała miejsca. Dlaczego więc nie wyrażają z tego powodu entuzjazmu i nie przyznały nagrody Jarosławowi Kaczyńskiemu? Nie protestowały również, gdy ponad dwa lata temu Platforma „spuszczała” Małgorzatę Kidawę-Błońską, jedyną kobietę w męskiej szatni jaką był zestaw kandydatów na Prezydenta RP, ponieważ okazało się, że może nawet nie dostać się do drugiej tury. Może Rafał Trzaskowski nie ma zbyt męskiego wyglądu, ale kobietą z pewnością nie jest. Miał za to o wiele większe szanse. Jak widać, kobieca solidarność ma dość mocno ograniczony zasięg.
Logika działaczek feministycznych nie jest zresztą ich najsilniejszą stroną. Widać to chociażby w przypadku uzasadnień do postulatu legalizacji aborcji do dwunastego tygodnia ciąży. Ma to być danie kobiecie prawa do decydowania o własnym ciele i sprzeciw wobec traktowania go jak inkubatora. Tyle, że ciąża człowieka nie trwa dwanaście tygodni. Czy to oznacza, że zdaniem naszych feministek (a także Donalda Tuska) w ciągu następnych dwudziestu ośmiu tygodni kobiety nie mają już prawa decydowania o sobie i stają się naturalnymi inkubatorami?
Oczywiście Donald Tusk nie przejmuje się feministycznymi postulatami, o ile nie cieszą się one poparciem większości wyborców. Trudno zresztą uznać taktykę przewodniczącego Platformy Obywatelskiej w stosunku do polskiej lewicy za niezmienną, głęboką przemyślaną i skuteczną. Przez kilka miesięcy po powrocie do kraju starał się ją zmarginalizować. W szczytowym momencie doprowadził do rozłamu w partii Włodzimierza Czarzastego i odejścia kilku działaczy, którzy zasilili szeregi Polskiej Partii Socjalistycznej. Dawny bohater (a raczej antybohater) afery Rywina spacyfikował jednak wewnątrzpartyjną opozycję, a Tuskowi nie pozostało nic innego jak nawiązać z liderem Lewicy „przyjacielskie” stosunki. Pozostali mu jednak w spadku secesjoniści, których dla zachowania wiarygodności będzie musiał przyjąć na listy wyborcze. Ilościowo nie byłby to poważny problem. Gorzej z ich polityczną jakością. Andrzej Rozenek to wicenaczelny tygodnika „NIE” i obrońca funkcjonariuszy SB. Joanna Senyszyn to radykalna antyklerykałka. Robert Kwiatkowski to były prezes Telewizji Polskiej i osoba uważana za członka „grupy trzymającej władzę” w okresie Afery Rywina. Ich obecność na listach Koalicji Obywatelskiej będzie prawdziwym prezentem dla propagandzistów Zjednoczonej Prawicy.
Nagroda przyznana Donaldowi Tuskowi wynika też z narastającego przekonania o pewnym zwycięstwie opozycji w przyszłorocznych wyborach do Sejmu i Senatu. A ponieważ to Koalicja Obywatelska, a nie Nowa Lewica jest dominatorem po tej stronie sceny politycznej, to lepiej trzymać z silniejszym. Tymczasem wynik wyborów jest niemożliwy obecnie do przewidzenia. Matematyczna przewaga partii opozycyjnych w sondażach nie musi jeszcze oznaczać wyborczego sukcesu. Jeżeli zimą nie dojdzie do energetycznej katastrofy, a na wiosnę inflacja zacznie opadać, to notowania rządzących mogą się poprawić. Samodzielny start wszystkich opozycyjnych ugrupowań może spowodować, że nie wszystkie przekroczą próg wyborczy. Może się też okazać, że większość w Sejmie będą zapewniali opozycji posłowie i posłanki Lewicy Razem. A oni z powodów programowych mogą odmówić stałego poparcia dla nowego rządu. Tu zresztą problem jest o wiele poważniejszy, ponieważ trudno w chwili obecnej przewidzieć, w którym kierunku będzie zmierzał rząd obecnych ugrupowań opozycyjnych.
Spośród ugrupowań opozycyjnych największą wagę do spraw programowych przykłada Polska 2050. Nie wzbudza to zresztą większego zainteresowania wyborców, a nawet mediów. Niektórzy dziennikarze twierdzą nawet, że Hołownia nie ma programu, co zresztą świadczy bardziej o nich niż o liderze Polski 2050. Pomysły różnych rozwiązań zgłaszają też pozostałe partie, a zwłaszcza Lewica. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że są to działania reakcyjne i wewnętrznie niespójne. Wymyślenie komu tu jeszcze coś dać nie wymaga szczególnych zdolności intelektualnych. Wskazanie źródła sfinansowania wydatków najczęściej pozostaje poza zasięgiem zainteresowania projektodawców. Oczywiście niektórzy zdają sobie sprawę, że bez zwiększenia obciążeń podatkowych ich pomysły nie zostaną zrealizowane albo będą skutkowały dalszym zwiększeniem zadłużenia społeczeństwa (dług państwowy to dług nas wszystkich, z czego chyba niewielu Polaków zdaje sobie sprawę). Ale ponieważ przez ostatnie kilkadziesiąt lat wszyscy przekonywali wyborców, że zwiększanie podatków jest zbrodnią na narodzie polskim (niedofinansowanie służby zdrowia już nią nie jest), to powiedzenie prawdy oznaczać będzie polityczne samobójstwo. Tylko, że być może za rok opozycja przestanie być opozycją. O ile przestanie.
Przewidywania co do przyszłego polskiego rządu są mocno dychotomiczne. Albo dalej będzie rządziła Zjednoczona Prawica, albo cztery ugrupowania opozycyjne utworzą wspólny rząd. Nieliczni jedynie wspominają o możliwym pacie – żadna z dwóch sił nie będzie miała większości bezwzględnej, a zawarcie koalicji z Konfederacją nie będzie możliwe. Konsekwencją byłyby wówczas kolejne wybory, co w ostatnich latach przerabiają tak odległe kraje jak Izrael czy Bułgaria. Tymczasem nie są to jedyne możliwe scenariusze rozwoju wydarzeń. Biorąc pod uwagę coraz bardziej widoczny brak możliwości porozumienia wśród ugrupowań opozycyjnych, prawdopodobnym staje się powstanie po wyborach rządu mniejszościowego, do którego wejdą tylko niektóre ugrupowania opozycyjne, a może nawet wyłącznie Koalicja Obywatelska. Zadaniem takiego rządu byłoby „posprzątanie” po rządach Zjednoczonej Prawicy. W kalkulacji pozostałych ugrupowań byłaby to szansa na bardziej zrównoważony układ w przyszłości po stronie opozycyjnej w wyniku utraty części wyborców przez Koalicję Obywatelską – rządy w tak trudnych warunkach gospodarczych nie rokują wzrostu popularności. Kalkulacja mocno ryzykowna, ale kto nie ryzykuje, ten nie rządzi.
Niezależnie od rozwoju sytuacji politycznej, przedstawicielki radykalnych środowisk feministycznych nie będą odgrywały dominującej roli w polskiej polityce. Oczywiście mogą liczyć na mniej znaczące stanowiska (Pełnomocnik do spraw Równości), ale to nie one będą decydowały o sprawach najważniejszych, które zresztą chyba pozostają poza orbitą ich zainteresowań. Widać to zresztą po obecnym składzie władz najważniejszych partii opozycyjnych. Wśród liderów kobiet brak, o czym wszyscy mogli się przekonać na spotkaniu zorganizowanym przez Aleksandra Kwaśniewskiego i Bronisława Komorowskiego. W ciałach kolegialnych niektórych ugrupowań na siłę zastosowano parytety, co jest zresztą skrajnym przejawem politycznego seksizmu, a jednocześnie hipokryzji i populizmu męskich decydentów. Ale tak będzie dopóty, dopóki kobiety nie zrozumieją, że sztuczne, administracyjne metody promowania kobiet nie są optymalną drogą do prawdziwego równouprawnienia płci.
Karol Winiarski