Solenizant
Prawdopodobnie najbardziej znanym obecnie Polakiem jest Robert Lewandowski. Trzydzieści lat temu podobnie rozpoznawalnym piłkarzem był Zbigniew Boniek. Ale oprócz niego równie znanymi osobami byli Jan Paweł II i Lech Wałęsa. Polski papież nie dość, że dla większości młodych ludzi jest już prehistorią, to jego ocena nie już tak jednoznacznie pozytywna, jak w momencie gdy umierał ponad 18 lat temu. Lech Wałęsa żyje (właśnie skończył 80 lat), ale dla osób urodzonych w XXI wieku jest postacią całkowicie anonimową. Dla starszych zaś albo jednoznacznie negatywną, albo co najmniej kłopotliwą. Tyle, że w przeciwieństwie do papieża, nasz noblista (za chwilę minie 40 rocznica przyznania mu Pokojowej Nagrody Nobla) nigdy nie był postacią nie budzącą kontrowersji.
Urodzony w czasie wojny w Popowie (niewielkiej wsi w ziemi dobrzyńskiej) dopiero w wieku 24 lat przeniósł się do Gdańska rozpoczynając pracę w Stoczni, która nosiła wówczas imię Włodzimierza Lenina. Już trzy lata później jako członek komitetu strajkowego, znalazł się w centrum wydarzeń, które zakończyły rządy Władysława Gomułki. To wówczas został prawdopodobnie zwerbowany przez Służbę Bezpieczeństwa jako tajny współpracownik o pseudonimie „Bolek”. Współpraca, która trwała prawie sześć lat, nie przynosi Lechowi Wałęsie chwały. Łatwo jednak krytycznie oceniać jego działalność z dzisiejszego punktu widzenia. Mniej lub bardziej wymuszoną współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa podejmowali wówczas duchowni, naukowcy, a nawet osoby zaangażowane w działalność opozycyjną, która wówczas w Polsce dopiero się rodziła. Znacznie trudniej było się oprzeć naciskom osobom bez intelektualnego i towarzyskiego zaplecza, z młodą, poślubioną rok wcześniej, żoną i dopiero co narodzonym pierworodnym synem. Mało kto natomiast był w stanie zerwać współpracę i zaangażować się w działalność opozycyjną. A to właśnie zrobił Lech Wałęsa w drugiej połowie lat 70-tych, a co spowodowało wyrzucenie go z pracy. Szkoda tylko, że nigdy nie był w stanie otwarcie i uczciwie przyznać się do tego epizodu ze swojego życia, a zamiast tego próbował niszczyć obciążające go dokumenty i brnął w kolejne kłamstwa.
Późniejszy przywódca „Solidarności” nie był pomysłodawcą strajku w Stoczni Gdańskiej w 1980 roku. Tu główna zasługa przypada Bogdanowi Borusewiczowi, działaczowi Komitetu Obrony Robotników, który organizował na Wybrzeżu Wolne Związki Zawodowe. Ale to właśnie Lech Wałęsa był w stanie przekonać robotników do przerwania pracy i stał się symbolem wydarzeń sierpniowych, a następnie charyzmatycznym liderem Niezależnego Związku Zawodowego „Solidarność”. Już wtedy widoczne były autorytarne zapędy ludowego przywódcy, które niejednokrotnie antagonizowały go z innymi robotniczymi liderami i wywodzącymi się z inteligencji doradcami, którzy od lat działali w antykomunistycznej opozycji. Jednocześnie jednak w tym rewolucyjnym okresie ta często ocierające się jedynowładztwo przywództwo pozwalało utrzymać jedność związku i skutecznie negocjować z władzami PRL.
Największą chwałę przynosi Lechowi Wałęsie jego postawa po wprowadzeniu stanu wojennego. Ekipa Wojciecha Jaruzelskiego planowała reaktywowanie „Solidarności” oczyszczonej z „elementów antysocjalistycznych”. Do realizacji tego celu konieczna była jednak współpraca Lecha Wałęsy. Gdyby internowany w Arłamowie, pozbawiony wsparcia ze strony doradców i współpracowników, z pewnością też rozczarowany łatwością z jaką władze spacyfikowały prawie 10-milionowy związek, przyjął ofertę komunistów, historia naszego kraju potoczyłaby się inaczej. A jednak Lech Wałęsa wytrwał w oporze, co uniemożliwiło komunistom realizację ich planu. W październiku 1982 roku „Solidarność” została zlikwidowana, a Lech Wałęsa według komunistycznej propagandy, stał się osobą prywatną.
Ostateczne załamanie systemu gospodarki centralnie sterowanej w Polsce w drugiej połowie lat 80-tych doprowadziło do kolejnych fal strajków. Nie były one jednak tak powszechne jak w roku 1980. Nie zawsze też strajkujący, głównie młodzi robotnicy, uznawali autorytet liderów działającej w podziemi „Solidarności”. Słaba była władza, ale słaba była i opozycja. Dlatego też obie strony były skazane na negocjacje. Tyle, że to racjonalna ocena sytuacji, a w życiu na podejmowane decyzje często większy wpływ emocje. Liderzy „Solidarności”, w tym Lech Wałęsa, nie ulegli jednak pokusie zemsty, która mogłaby się wyrwać spod kontroli i skończyć krwawymi zamieszkami, jak już to kilkakrotnie w historii PRL-u bywało. Konsekwencje nie dotyczyłyby tylko naszego kraju – destabilizacja w Polsce mogła podważyć pozycje Michaiła Gorbaczowa w Związku Radzieckim. A to zmieniłoby losy nie tylko Polski, ale i świata.
Zwycięska, telewizyjna debata pomiędzy Lechem Wałęsą a Alfredem Miodowiczem, szefem prorządowego Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych, oznaczała nie tylko powrót przywódcy „Solidarności” do jawnej, publicznej działalności, ale też przekreśliła jego negatywny wizerunek kształtowany przez PRL-owskie media przez całe lata 80-te. Umożliwiła też przełamanie oporu partyjnego betonu i otwarła drogę do rozpoczęcia obrad okrągłego stołu. Dzięki zawartemu tam porozumieniu, możliwe były demokratyczne przemiany i zakończenie komunistycznych rządów w naszym kraju. Choć szczegółowe negocjacje przy okrągłym stole prowadzili jego najbliżsi współpracownicy, a strategia i taktyka negocjacyjna była efektem konsensusu wypracowywanego w szerszym gronie, to jednak Lech Wałęsa był niekwestionowanym przywódcą solidarnościowej ekipy. Wydawało się, że w pełni dojrzał do roli odpowiedzialnego polityka wielkiego formatu.
Dynamika zmian uruchomiona przez klęskę komunistów i ich sojuszników w wyborach czerwcowych umożliwiła zawarcie przez opozycję porozumienia z dotychczasowymi sojusznikami (a w zasadzie wasalami) Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i utworzenie rządu Tadeusza Mazowieckiego. Ideę szybkiego przejęcia władzy przez antykomunistyczną opozycję wysunął Adam Michnik w swoim słynnym artykule „Wasz Prezydent, nasz premier”, ale to Lech Wałęsa zawierał sojusz z liderami Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego i Stronnictwa Demokratycznego. I to on wyznaczył Tadeusza Mazowieckiego na premiera pierwszego po wojnie niekomunistycznego rządu. Gdy kilka tygodni potem pojechał z wizytą do Stanów Zjednoczonych i przemawiał do amerykańskiego Kongresu, był bohaterem całego wolnego świata.
Przejęcie władzy przez opozycję paradoksalnie oznaczało marginalizację pozycję lidera antykomunistycznej opozycji. Lech Wałęsa nie był wówczas Prezydentem, nie został premierem, nie był nawet posłem czy senatorem. Był jedynie przewodniczącym Niezależnego Związku Zawodowego „Solidarność”, który z szerokiego antykomunistycznego ruchu stopniowo przekształcał się w odgrywający znaczącą rolę polityczną, ale jednak coraz bardziej skoncentrowany na obronie praw pracowniczych, związek zawodowy. Na dodatek, przynajmniej początkowo, prorządowy, co jeszcze bardziej ograniczało jego przywódcy pole manewru. Nikt nie miał pomysłu na zagospodarowanie na wpół już legendarnego przywódcy „Solidarności” ani nawet nie próbował na czynne włączenie Lecha Wałęsy i „Solidarności” do procesu ustrojowej transformacji, chociażby po to by zawczasu zneutralizować jego oczywiste, osobiste ambicje. A Lech Wałęsa nie zamierzał zostać emerytowanym zbawcą narodu. Chciał rządzić. I to postanowili wykorzystać ci politycy, którzy w wyniku nowego politycznego rozdania nie zajęli pozycji, do których aspirowali. Wśród nich byli bracia Kaczyński (ale także Donald Tusk i pozostali „gdańscy liberałowie”). Oni nie „ukradli” Wałęsy. To Wałęsa musiał się na kimś oprzeć w swojej drodze do prezydentury na kimś i wybrał tych, którzy tak jak on, chcieli zrekonstruować nowy porządek. Tyle, że jego nowi sojusznicy chcieli go wywrócić do góry nogami.
Wojna na górze, którą Lech Wałęsa rozpętał w 1990 roku, bezpowrotnie zniszczyła jedność obozu solidarnościowego. Nie to jednak było najgorsze – po upadku komunizmu było to, jakby powiedział klasyk, oczywistą oczywistością. O wiele większą szkodę przyniósł styl w jakim to się odbyło. Nie jest to wyłącznie wina Lecha Wałęsy, ale populistyczne, a nawet antysemickie wypowiedzi, które mu się w jej trakcie zdarzały, mocno zaciążyły na jego wizerunku. Wkrótce zresztą w o wiele większym stopniu, i przede wszystkim na trwale, skonfliktował się z częścią popierającego go obozu. Półtora roku po zwycięstwie w wyborach prezydenckich Lech Wałęsa został przez swoich dotychczasowych sojuszników ogłoszony komunistycznym agentem, a niedługo potem jego kukła spłonęła pod Belwederem.
Prezydentura Lecha Wałęsy była prawdziwą katastrofą. Niewielkie uprawnienia, które dawała mu polska konstytucja, próbował rozszerzać przy pomocy reinterpretacji przepisów ustawy zasadniczej (określanej od nazwiska jego prawnika, Lecha Falandysza, falandyzacją), co doprowadzało do nieustających konfliktów i to nie tylko z opozycją. Zadziwiające wpływy jego dawnego kierowcy, Mieczysława Wachowskiego, ośmieszały najważniejszy urząd Rzeczpospolitej. Popularności Prezydentowi nie przysparzały ekscesy członków jego najbliższej rodziny. Wydawało się, że człowiek, który obalił komunizm nie ma szans w starciu o reelekcję z liderem postkomunistów, Aleksandrem Kwaśniewskim. A jednak kompromitacja ówczesnej prawicy, która nie była w stanie uzgodnić wspólnego kandydata, spowodowała, że Lech Wałęsa wrócił do gry. Jednak jego niewielka przegrana w drugiej turze wyborów ostatecznie zepchnęła jednego z najsłynniejszych Polaków na polityczny margines. Gdy w 2000 roku próbował jeszcze raz zawalczyć o prezydenturę, uzyskał poparcie 1% wyborców. Aleksander Kwaśniewski wygrał w pierwszej turze.
Jarosław Kaczyński chcąc wykreować swojego brata na najważniejszego przywódcę antykomunistycznej opozycji, próbował zmarginalizować postać Lecha Wałęsy. Służyć temu miało eksponowanie okresu współpracy przyszłego lidera „Solidarności” ze Służbą Bezpieczeństwa, na co po raz kolejny nie potrafił on zareagować w jedyny prawidłowy sposób – przyznając się do błędu, który popełnił w młodości. Atak na Lecha Wałęsę próbowała wykorzystać w swojej walce z Prawem i Sprawiedliwością Platforma Obywatelska. Okazało się to całkowitym niewypałem. Wypowiedzi Lecha Wałęsy nie da się w pełni kontrolować – trochę podobnie jak w przypadku o rok starszego Janusza Korwin-Mikkego. Szybko stał się obciążeniem i przestał być zapraszany na konwencje największej partii opozycyjnej. Na chwilę tylko jego zasługi przypomniał film Andrzeja Wajdy „Człowiek Nadziei”. Dla większości młodych ludzi jest już tylko jedną z wielu postaci wymienianych w podręcznikach historii (o ile autor nie chciał się przypodobać rządzącym i w ogóle o nim wspomniał). Czyli prehistorią.
Lech Wałęsa nie jest postacią krystaliczną, ale tym bardziej daleko do ideału jego najzagorzalszym krytykom. Zasłużył jednak na trwałe miejsce w historii. Nie tylko Polski, ale naszej części Europy, a tym samym i całego świata. I nikt mu tego miejsca nie zabierze.
Karol Winiarski