Szczęście w nieszczęściu
Polacy mogą czuć się bezpiecznie – ogłosił Mariusz Błaszczak na wieść o kolejnym zamachu terrorystycznym w Europie Zachodniej. Ta dość standardowa formułka wygłaszana zapewne powszechnie przez wielu ministrów spraw wewnętrznych różnych krajów na świecie, w polskim wydaniu została oczywiście uzupełniona o równie standardowe w polskich realiach politycznych uzasadnienie. Jego zdaniem powodem jest brak w Polsce „enklaw, w których mieszkają ludzie nieintegrujący się z miejscem, do którego przybyli”, co oczywiście jest efektem twardej postawy obecnego rządu odmawiającego przyjmowania uchodźców w ramach programu ich relokacji. Wykorzystywanie różnych wydarzeń na świecie do realizacji celów polityki wewnętrznej rządzącej partii stało się w naszym kraju normą.
Pomijając jednak doraźne korzyści polityczne stojące za wypowiedzią naszego ministra warto się zastanowić nad racjonalnością wygłoszonej opinii. Związek między zamachami terrorystycznymi, a muzułmańskimi emigrantami jest sprawą oczywistą. Przynajmniej w ostatnich latach w Europie nie było zamachu inspirowanego islamskim fundamentalizmem, w którym braliby udział rodowici Francuzi, Belgowie, Niemcy czy Hiszpanie. Nie można tego jednak do końca wykluczyć w przyszłości, ponieważ wśród bojowników Państwa Islamskiego znaleźli się również Europejczycy, którzy rodzinnie z islamem nie mieli nic wspólnego.
Warto jednak pamiętać, że jeszcze kilkanaście lat temu terroryzm islamski był w Europie zjawiskiem praktycznie nieznanym. Nawet jeżeli miały miejsce zamachy terrorystyczne, w których brali udział Arabowie, to kierowały nimi względy polityczne, a nie religijne – najczęściej walka z syjonizmem. Wśród ugrupowań terrorystycznych w latach 70-tych i 80-tych zdecydowanie dominowały organizacje skrajnie lewicowe – Czerwone Brygady we Włoszech, Frakcja Czerwonej Armii w Niemczech i Akcja Bezpośrednia we Francji oraz takie, które walczyły środkami terrorystycznymi o niepodległość – Kraj Basków i Wolność (ETA) w Hiszpanii i Irlandzka Armia Republikańska (IRA) w Wielkiej Brytanii. O ile te drugie kierowały swoje zamachy głównie przeciw żołnierzom, policjantom i politykom (udany zamach ETA w 1973 na premiera gen. Luisa Carrero Blanco w Madrycie i nieudany na premier Wielkiej Brytanii Margareth Thatcher w 1984 r. w Brighton), to celem ataku tych pierwszych byli także przedstawiciele wielkiego kapitału (porwanie i zamordowanie Hansa Martina Schleyera, szefa Niemieckiego Związku Pracodawców w 1977 roku czy prezesa Deutsche Banku Alfreda Herrhausena w 1989 roku). Najtragiczniejszym w skutkach zamachem był jednak wybuch bomby na dworcu w Bolonii w roku 1980, w którym zginęło 85 osób. Sprawcą masakry była skrajnie prawicowa organizacja neofaszystowska NAR.
W USA z kolei dominowały zamachy organizowane przez środowiska skrajnie prawicowe, walczące z wszechwładzą rządu federalnego – wysadzenie w powietrze budynku w Oklahoma City w 1995 roku przez Timothy Mc Veighta przyniosło 168 ofiar śmiertelnych (w tym 19 dzieci). Dopiero drugi zamach na World Trade Center w 2001 roku (pierwszy w 1993 zorganizowany również przez terrorystów islamskich przyniósł „zaledwie” pięć ofiar śmiertelnych i dawno już został zapomniany) radykalnie zmienił sytuację. Na Bliskim Wschodzie działalność terrorystyczną zdeterminował konflikt arabsko-żydowski. Potem dołączyła wojna domowa w Libanie pomiędzy chrześcijanami (maronitami), a muzułmanami. Teraz sytuacja jest zupełnie inna. Zasadnicza linia podziału, która określa cele zamachów terrorystycznych, to podział wśród muzułmanów między szyitami a sunnitami. W największym w ubiegłym roku zamachu w Bagdadzie zginęło prawie trzysta osób (głównie szyici). Hekatomba nie przykuła uwagi opinii publicznej w Europie, ponieważ w tym samym czasie miała miejsce seria zamachów w Niemczech, w których zginęło kilkanaście osób. Kto by się tam przejmował jakimiś Irakijczykami. To smutny przykład relatywizmu współczesnej opinii publicznej i tkwiącego w nas dogłębnie przekonania o cywilizacyjnej wyższości nad światem islamskim.
Sprawcami zamachów w Europie w ostatnich latach są emigranci z państw muzułmańskich, ale najczęściej nie ci, którzy przybyli do Europy wraz z falą migracyjną wywołaną wojną z Państwem Islamskim. To najczęściej ludzie od lat mieszkający w krajach, w którym dokonują zamachu. Wielu z nich urodziło się już na naszym kontynencie, a niektórzy mają nawet obywatelstwo jednego z państw europejskich. Nawet jeżeli wśród zamachowców znajdują się „najświeżsi” emigranci, to zwykle nie oni są inspiratorami i mózgami całej operacji. Charakterystyczne, że przynajmniej jak na razie, celem zamachowców nie stały się Grecja czy Włochy, gdzie jest ich najwięcej. Trudno też jednoznacznie określić związki terrorystów z Państwem Islamskim. Chociaż organizacja ta od razu bierze odpowiedzialność za wszystkie zamachy, a i ich sprawcy się do tego przyznają (o ile przeżyją), to charakter niektórych akcji wskazuje na brak takich powiązań. To raczej samoorganizujące się komanda albo wręcz samotni fanatycy, którzy ulegli propagandzie Państwa Islamskiego prowadzonej za pomocą internetu, ale nie nawiązali z nim bezpośredniego kontaktu. Widać to też po prymitywizmie środków jakimi dysponują – noże, siekiery, własne samochody. Brakuje im natomiast broni i środków wybuchowych. Tym trudniej zresztą ich namierzyć organom bezpieczeństwa.
Geneza obecnego zagrożenia terroryzmem krajów Europy Zachodniej jest o wiele głębsza i złożona niż wynikałoby to z prostego przekazu polskich władz, które za wszystko obwiniają działania obecnych rządów, a zwłaszcza kanclerz Niemiec Angelę Merkel. Przede wszystkim to kolonialna przeszłość niektórych państw europejskich, okres bardzo szybkiego rozwoju krajów kapitalistycznych po drugiej wojnie światowej, czy wreszcie znacznie wyższy poziom rozwoju gospodarczego i cywilizacyjnego państw Europy Zachodniej nie tylko w porównaniu z większością krajów afrykańskich i azjatyckich, ale także tych z Europy Środkowej i Wschodniej. Ponieważ żadna z tych przyczyn nas nie dotyczy, a na dodatek niewiele znaczymy na arenie międzynarodowej, to zamachów terrorystycznych u nas nie ma. Podobnie zresztą jak w innych krajach naszej części Europy. Można powiedzieć, że mamy szczęście w nieszczęściu.
Pierwsza fala kolonizacji obejmująca głównie tereny obu Ameryk i nieliczne obszary w Azji i Afryce, przypada na czasy nowożytne (XVI-XVIII wiek). Rzeczpospolita Obojga Narodów nie brała w niej udziału. Przyczyny tego stanu rzeczy były różne. Przede wszystkim położenie geograficzne. Wąski i stosunkowo późno (po II pokoju toruńskim w 1466 roku) uzyskany dostęp do Bałtyku, które na dodatek jest morzem zamkniętym, nie sprzyjał dalekomorskim wyprawom odkrywczym, które legły u podstaw późniejszych kolonialnych imperiów Portugalii, Hiszpanii, Francji czy Anglii. Takich ambicji nie mieli też władcy Rzeczpospolitej, którzy na dodatek ograniczeni w nakładaniu podatków na mieszkańców przez Sejm, nie dysponowali odpowiednimi funduszami na sfinansowanie kosztownych i ryzykownych wypraw. Na dodatek szlachta, która miała decydujący wpływ na politykę polsko-litewskiego państwa nie była zainteresowana sprawami morskimi – nawet w okresie gdy Rzeczpospolita była regionalnym mocarstwem, nie posiadaliśmy własnej floty wojennej (poza krótkim okresem panowania Władysława IV). Zdaniem niektórych historyków odpowiednikiem kolonizacji zamorskiej szlachty zachodnioeuropejskiej była ekspansja gospodarcza polskich ziemian na wschodnich terenach Rzeczpospolitej, a zwłaszcza zagospodarowanie obszarów ówczesnej Ukrainy (Kijowszczyzny) po włączeniu tych ziem do Królestwa Polskiego i stworzeniu w miarę skutecznego systemu powstrzymywania najazdów Tatarów z Chanatu Krymskiego. Dominacja szlachty skutkowała też słabością polskiego mieszczaństwa. Tym samym również kupcy nie mieli ani możliwości politycznych, ani gospodarczych, aby włączyć się do rozwijającej się sieci handlu z nowo odkrytymi ziemiami. Ciekawostką jest fakt posiadania przez pewien czas (połowa XVII wieku) zamorskich posiadłości (wyspa u wybrzeża dzisiejszej Gambii i wyspa Tobago) przez księcia kurlandzkiego Jakuba Kettlera, który był lennikiem Rzeczpospolitej. Była to jednak jego własna inicjatywa bez żadnego poparcia ze strony naszego państwa.
Ten pierwszy okres kolonizacji nie miał jednak decydującego wpływu na dzisiejsze problemy dawnych metropolii. Większość z kolonii utworzonych w wyniku wielkich odkryć geograficznych na terenie Ameryki zrzuciła zwierzchnictwo europejskich metropolii w drugiej połowie XVIII (USA) i pierwszej połowie XIX (kraje Ameryki Łacińskiej) wieku. Na dodatek nie były to obszary, których ludność wyznawałaby religię islamską. Państwa muzułmańskie w czasach nowożytnych były jeszcze zbyt silne, aby ulec wpływom rodzących się dopiero europejskich mocarstw. Sytuacja zmieniła się dopiero drugiej połowie XIX wieku. To wtedy, w dobie narastającego nacjonalizmu, rozpoczął się prawdziwy wyścig o opanowanie jak największej ilości terenów. Czasami, jak w przypadku większości obszarów afrykańskich, były to ziemie niezorganizowane w państwa. Na terenie Azji oraz częściowo w Płn. Afryce, starano się z kolei narzucać zwierzchnictwo już istniejącym krajom, przy czym zakres tej dominacji był zróżnicowany – od całkowitej likwidacji suwerenności i utworzenia kolonii przez narzucenie protektoratu, do jedynie ekonomicznego podporządkowania formalnie niepodległego państwa. Apogeum tego procesu nastąpiło po zakończeniu I wojny światowej, gdy Francja i Wielka Brytania przejęły kontrolę nad arabskimi posiadłościami byłego Imperium Osmańskiego, o czym zresztą wstępnie już postanowiły w roku 1916 (układ Sykes-Picot), a więc na długo przed zakończeniem konfliktu.
W wyścigu kolonialnym Polska oczywiście nie brała udziału, ponieważ jej wówczas nie było. W ten sposób okres zaborów paradoksalnie uchronił nas być może od włączenia się do procesu, którego negatywne skutki wiele krajów odczuwa do dnia dzisiejszego (co nie oznacza, że nie było skutków pozytywnych – zarówno dla metropolii jak i dla obszarów skolonizowanych). Co więcej, problemy związane z nabywaniem nowoczesnej tożsamości narodowej przez mieszkańców Europy, które w tak wielonarodowym państwie jakim była Rzeczpospolita Obojga Narodów stanowiłyby ogromny problem, dopadły nas w ograniczonym stopniu (ze względu na znacznie mniejsze terytorium) dopiero po odzyskaniu niepodległości. Zaraz też zresztą pojawiły się głosy sugerujące konieczność pozyskania kolonii dla II Rzeczpospolitej. W grę wchodził poniemiecki Kamerun, potem francuski Madagaskar, co łączyło się zresztą z próbą rozwiązania problemu żydowskiego (pomysł nie był zresztą nasz i spotykał się z częściowym poparciem niektórych środowisk syjonistycznych). Powstała nawet Liga Morska i Kolonialna, propagującą wielkomocarstwowe ambicje dopiero co odrodzonego państwa, któremu daleko było do dawnego bogactwa i świetności. Na szczęście słabość polityczna i ekonomiczna oraz rozsądek większości polskich przywódców zapobiegł realizacji tych chorych pomysłów.
Po II wojnie światowej kraje Europy Zachodniej przeżywały niespotykany wcześniej okres długotrwałego i społecznie zrównoważonego rozwoju, który uległ kilkuletniemu zahamowaniu dopiero w latach 70-tych XX wieku. Skutkiem był brak dostatecznej ilości rąk do pracy, zwłaszcza w zawodach, które nie wymagały specjalistycznych kwalifikacji i tym samym nie były również wysoko wynagradzane. To z kolei wymusiło poszukiwania taniej siły roboczej z innych krajów. Ponieważ kraje na wschód od Łaby (poza Jugosławią) otoczone „żelazną kurtyną” były pod tym względem niedostępne, zaczęto korzystać z niewykwalifikowanych pracowników pochodzących z dawnych kolonii. W przypadku Francji były to najczęściej kraje Maghrebu (głównie Algieria, Maroko i Tunezja), do Wielkiej Brytanii masowo przyjeżdżali mieszkańcy Indii, Pakistanu i Bangladeszu oraz mieszkańcy krajów czarnej Afryki. W okresie powojennym w wyniku dekolonizacji dawne brytyjskie kolonie uzyskały niepodległość, co niestety bardzo często doprowadzało do permanentnych wojen domowych, a tym samym skutkowało pogorszeniem zarówno bezpieczeństwa, jak i warunków życia mieszkających tam ludzi. Znajomość języka i wieloletnie powiązania polityczne i ekonomiczne ułatwiały masową emigrację zarobkową. Jedynie Niemcy i kraje skandynawskie, niemające od dawna własnych kolonii, musiały czerpać tanią siłę roboczą z innych krajów – najwięcej dostarczyła ich Turcja i Jugosławia.
To właśnie wówczas pojawiła się w Europie wielomilionowa społeczność emigrancka, złożona w znacznej części z muzułmanów. Trzeba pamiętać, że miała ona (podobnie jak obecnie emigranci z Polski) znaczący wkład w budowaniu dobrobytu krajów zachodnioeuropejskich. Podobnie zresztą jest i teraz, choć jednocześnie pojawiły się polityczne i społeczne koszty tego procesu, których dawniej nie było, a które dotyczy drugiego, a często nawet trzeciego pokolenia urodzonego już w Europie. Powodem jest narastająca frustracja spowodowana wygórowanymi najczęściej aspiracjami, które nie mogą być zrealizowane w realiach globalizującego się świata oraz poczucie wyobcowania i niechęci ze strony kulturowo innego otoczenia. Antidotum szukają w islamskim fundamentalizmie, który przerzuca odpowiedzialność za życiowe niepowodzenia na zachodni model kulturowo-społeczny. Można oczywiście obwiniać za ten stan rzeczy błędy w polityce emigracyjnej popełnione przez rządy państw zachodnich (nieudana asymilacja, dopuszczenie do powstania etnicznych gett), ale jeśli nawet, to dotyczy to okresu sprzed kilkudziesięciu lat, gdy pierwsi emigranci pojawili się w ich krajach. Co do obecnie rządzących, to można im zarzucić najwyżej zbyt późne skierowanie uwagi służb specjalnych na rozpracowanie zamkniętych społeczności muzułmańskich w etnicznych dzielnicach największych europejskich miast. Mimo, że nie jest to takie proste, przynosi jednak efekty, o czym świadczą liczne przypadki aresztowań, których zresztą zwykle z różnych powodów się nie nagłaśnia. Nie wszystkie przyczyny da się jednak usunąć. Frustracja młodego pokolenia jest zjawiskiem dość powszechnym i ujawnia się także poza środowiskiem muzułmańskim, choć przynajmniej na razie w mniej niebezpiecznej formie. Kilkadziesiąt lat temu było już jednak inaczej i nikt nie jest w stanie zagwarantować, że te czasy nie powrócą.
W okresie masowej emigracji zarobkowej do krajów Europy Zachodniej Polska Rzeczpospolita Ludowa pod czujną „opieką” Kremla pozostawała odcięta od świata zachodniego. O żadnym napływie emigrantów nie mogło być oczywiście mowy. Aż do lat 70-tych jakikolwiek kontakt z tą częścią świata był mocno ograniczony. Zmiana, która nastąpiła w późniejszym czasie, spowodowała jedynie masowe wyjazdy naszych rodaków z pogrążonej w kryzysie Polski. Na dodatek zmiana granic, przesiedlenie ludności niemieckiej (w mniejszym stopniu również ukraińskiej i białoruskiej), a także wymordowanie w czasie wojny prawie całej społeczności żydowskiej i wyjazd jej pozostałych przedstawicieli w kolejnych falach emigracji, spowodowały, że staliśmy się krajem w zasadzie jednolitym pod względem etnicznym. Oprócz wielu negatywnych konsekwencji trudno nie dostrzec, że przerwało to spiralę narastających konfliktów narodowościowych, które widoczne były w ostatnich latach istnienia II Rzeczpospolitej.
Zmiany, które nastąpiły w naszym kraju po roku 1989 otwarły Polskę na świat. Akcesja do UE zniosła ostatnie przeszkody przed osiedlaniem się i podejmowaniem pracy w naszym kraju – przynajmniej dla obywateli innych krajów członkowskich. A jednak masowego napływu uchodźców do Polski nie było i nie ma. Nawet obecna fala emigracji z Bliskiego Wschodu i Afryki omija kraje naszego regionu. Powód jest prozaiczny – w stosunku do krajów Europy Zachodniej jesteśmy o wiele biedniejsi. Nawet Czeczeni, którzy kilkanaście lat temu napłynęli do Polski w okresie wojny ich kraju z Rosją, w liczbie prawie 100 tys., w zdecydowanej większości wyjechali z Polski. Gdyby emigranci (uchodźcy), którzy w ciągu ostatnich trzech lat pojawili się w Europie chcieli przyjechać do Polski, to zrobiliby to nie pytając się ministra Błaszczaka o pozwolenie. A gdyby byli to potomkowie dawnych emigrantów, mający obywatelstwo jednego z krajów UE, to nasz bohaterski minister nawet nie mógłby ich zgodnie z prawem deportować.
Czy w takim razie rzeczywiście jesteśmy bezpieczni? Pewnie tak, ponieważ terroryści islamscy nie traktują naszego kraju jako celu godnego ataku. Oczywiście trudno byłoby im zorganizować poważny zamach taki jak w listopadzie 2015 roku w Paryżu czy kilka miesięcy później w Brukseli, ponieważ wymaga to zaplecza logistycznego i wielotygodniowych przygotowań, a to bez licznych krajowych społeczności muzułmańskich, jest trudne do zrealizowania. Ale gdyby któryś z tych religijnych szaleńców chciał zaatakować nożem lub siekierą mieszkańców np. Warszawy czy Krakowa lub zmasakrować przechodniów ciężarówką na rynku w Poznaniu czy Wrocławiu, to nie miałby z tym żadnego problemu. Dopóki funkcjonuje strefa Schengen i nie ma granicznych kontroli, przyjazd z Niemiec, Francji, Belgii, Szwecji czy Hiszpanii do Polski jest możliwy. I wtedy okazałoby się, że wielomiesięczna walka z relokacją uchodźców (swoją drogą ze względu na swoją całkowitą bezskuteczność poroniony pomysł Brukseli – uchodźcy jak szybko by się w naszym kraju pojawili, tak szybko by z niego wyjechali), nie ma żadnego praktycznego znaczenia.
Na czym w takim razie miałoby polegać „obudzenie” Europy, o którym tak wiele mówią politycy PiS z premier Szydło na czele? Na zamknięciu granic przed emigrantami, co w praktyce oznaczałoby odholowywanie łodzi pełnych ludzi do Libii, w której toczy się wojna domowa? A może na deportowaniu wszystkich tych, którzy przybyli do Europy w ciągu ostatnich kilku lat czyli kilku milionów osób? A może w ogóle na wyrzuceniu, a przynajmniej „skłonieniu” do wyjazdu, wszystkich muzułmanów żyjących w krajach UE, czyli ponad dwudziestu milionów ludzi (około 5% całej populacji europejskiej wspólnoty)? W latach 30-tych taką koncepcję mieli naziści (i nie tylko) w stosunku do Żydów. Potem, gdy okazało się to niemożliwe, zmienili koncepcję.
Czy politycy Prawa i Sprawiedliwości tego nie wiedzą? Oczywiście, że wiedzą. Ale wiedzą również, że znaczna część Polaków już niekoniecznie to rozumie i panicznie boi się terroryzmu. Oczywiście, jest o wiele bardziej prawdopodobne że stracą życie w wyniku działań rodzimych nożowników czy piratów drogowych, o chorobach będących wynikiem zanieczyszczonego środowiska (ok. 40 tys. osób rocznie) nie wspominając. One nie są jednak tak spektakularne jak zamachy terrorystyczne i tym samym nie wzbudzają aż tak negatywnych i trwałych emocji. Tymczasem wystarczyłoby zlikwidować ruch samochodowy, a rocznie uratowalibyśmy od śmierci trzy tysiące ludzi. Absurdalny pomysł? Oczywiście, że tak, ponieważ korzyści związane z komunikacją samochodową są ogromne i nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie z nich rezygnował, mimo występowania również wielu negatywnych konsekwencji. Ale emigranci to również nie tylko zagrożenie, ale także wymierne korzyści. Zwłaszcza w chwili obecnej, gdy coraz bardziej odczuwamy narastający brak siły roboczej w polskiej gospodarce. Częściowo niwelują go emigranci zarobkowi z Ukrainy, a ostatnio również z Białorusi. Ale czy jesteśmy pewni, że za kilkadziesiąt lat ich sfrustrowani potomkowie nie zechcą odegrać się za wielowiekowy wyzysk jakiego ludność ruska doznawała od „polskich panów”? Mało prawdopodobne? Owszem. Ale kilkadziesiąt lat temu terroryzmu islamskiego też nikt nie przewidywał.
Dwa lata temu umiejętnie wzbudzone negatywne emocje przyniosły wyborczy sukces Prawa i Sprawiedliwości. To nie program 500+ czy też inne socjalne obietnice, pozwoliły mu zdobyć bezwzględną większość w Sejmie i w Senacie, ale strach, który zagościł w polskich domach. Nic nie wskazuje, żeby w najbliższych latach miał on zniknąć. A to oznacza, że za dwa lata po raz kolejny będzie to przewodni temat kampanii wyborczej. Prawdopodobnie z podobnymi efektami. Niekoniecznie jednak jedynym beneficjentem będzie Prawo i Sprawiedliwość. Pole do licytacji w pomysłach nad ochroną Polski przed emigracyjnym zagrożeniem jest wielu. A skutki widać już na polskich ulicach.
Karol Winiarski