Tęczowa zmiana
Cztery lata temu „darem z nieba” dla walczącego o władzę Prawa i Sprawiedliwości okazał się kryzys migracyjny. Napływ milionów uchodźców z Bliskiego Wschodu był efektem wojny domowej w Syrii i powstania Państwa Islamskiego, które z kolei było pośrednim następstwem obalenia wieloletniego dyktatora Iraku Saddama Husajna, w czym zresztą jako sojusznik USA braliśmy udział. W tym samym czasie pogłębiający się chaos w Libii po obaleniu przy udziale państw europejskich (tym razem bez USA i Polski) Muammara Kadafiego, zwielokrotnił napływ emigrantów z krajów afrykańskich do Europy. Decyzja Angeli Merkel o przyjęciu do Niemiec uchodźców, którzy po ucieczce przed masakrami i bombardowaniami do Turcji, starali się przedostać do bogatych krajów Europy Zachodniej, dla milionów czekających była sygnałem do porzucenia obozów dla uchodźców i podążania do „europejskiego raju”. Niezależnie od oceny działań niemieckiej kanclerz i relokacyjnej decyzji Rady Europejskiej, Jarosław Kaczyński perfekcyjnie wykorzystał sytuację zdobywając kolejne procenty poparcia. To nie afera taśmowa z roku poprzedniego, po której poparcie dla PO tylko chwilowo uległo zachwianiu, ale niespodziewane zwycięstwo Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich (co w dużym stopniu zawdzięcza „zamieszaniu” wprowadzonemu przez Pawła Kukiza), powstanie Nowoczesnej (będącej reakcją na odejście PO od liberalnego programu) i kryzys uchodźczy zapewnił Zjednoczonej Prawicy możliwość samodzielnego sprawowania władzy.
W chwili obecnej kryzys migracyjny przestał być palącym problemem europejskiej polityki. Likwidacja Państwa Islamskiego, umowa z Turcją, pewna poprawa sytuacji w Libii oraz niehumanitarna, ale przynosząca efekty polityka byłego już wicepremiera i ministra spraw wewnętrznych Włoch Matteo Salviniego, radykalnie ograniczyły napływ emigrantów. Nie znaczy to oczywiście, że polityczne i gospodarcze skutki tego procesu są już za nami, a przede wszystkim, że problem został rozwiązany. Niepowstrzymywana eksplozja demograficzna w Afryce i zmiany klimatyczne, powodują że na południe od Europy mamy tykającą bombę, której nikt nie potrafi rozbroić. Ale to kwestia, być może nieodległej, ale jednak przyszłości. Trudno dzisiaj rozbudzić społeczne emocje, przynajmniej w Polsce (Viktor Orban ciągle na tym gra), ponownie rozgrywając kartę uchodźczą. A nic tak nie wzmacnia szans wyborczych, jak odwołanie do uczuć. Czasami pozytywnych – współczucia i nadziei, ale najczęściej negatywnych – nienawiści i strachu. W dobie mediów społecznościowych tym wygrywa się wybory, a nie programami czy racjonalnymi argumentami.
O ile kryzys uchodźczy był szczęśliwym zbiegiem okoliczności, o tyle temat obecnej kampanii został sprezentowany Jarosławowi Kaczyńskiemu przez jego najzagorzalszych przeciwników. Jeszcze rok temu w czasie wyborów samorządowych, opozycji, wykorzystując zresztą błędy partii rządzącej, udało się przekonać znaczą część wyborców, że rządy Prawa i Sprawiedliwości oznaczają stopniowy Polexit. To, że wybory samorządowe nijak się mają do kwestii naszych relacji z UE, nie miało oczywiście większego znaczenia – wyborcy na takie „szczegóły” rzadko zwracają uwagę. Głównie dzięki temu udało się podzielonej opozycji uzyskać w wyborach do sejmików ziemskich (najbardziej upartyjnionych, a więc najbardziej porównywalnych z wyborami parlamentarnymi) kilkunastoprocentową przewagę nad partią rządzącą. Nie zadziałało to już w wyborach do PE, ponieważ PiS wyciągając wnioski z jesiennej porażki, „zapałał” głęboką miłością do UE. Jednocześnie Rafał Trzaskowski i Leszek Jażdżewski skierowali społeczną uwagę na obszar, który okazał się z punktu widzenia Jarosława Kaczyńskiego idealnym do stoczenia wyborczego starcia. To sprawa LGBT i Kościoła katolickiego przesądziły o wynikach wyborów majowych i prawdopodobnie znacząco wpłyną na październikowe rozstrzygnięcia.
Twierdzenie o istnieniu ideologii LGBT jest sprawą kontrowersyjną. Moim zdaniem, to zbytnia nobilitacja poglądów głoszonych przez aktywistów tego ruchu. Ideologie zwykle przedstawiają kompleksowy obraz świata i proponują rozwiązania dręczących go problemów, co w tym przypadku nie występuje. To raczej ruch koncentrujący się na jednym temacie bez szerszej nawet próby spojrzenia na inne globalne wyzwania. Co najważniejsze jednak, ideologie same w sobie nie są czymś negatywnym. Są nimi przecież nie tylko komunizm czy faszyzm, ale także liberalizm, konserwatyzm, a nawet, o zgrozo, społeczna nauka kościoła rozwijana od ponad stu lat w kolejnych papieskich encyklikach. Ideologia jest zatem pojęciem opisującym, a nie bezpośrednio wartościującym.
Zasadniczy sprzeciw wobec sformalizowania związków partnerskich wyrażany przez dostojników Kościoła Katolickiego i polityków Prawa i Sprawiedliwości wynika ich zdaniem z zagrożenia dla rodziny. To wyjątkowo dziwne twierdzenie. Wynikałoby z niego, że tysiące, o ile nie miliony, osób żyjących w małżeństwie tylko czekają na moment, aby swoje związki rozwiązać i pogrążyć się w homoseksualnej rozpuście. Nasi biskupi i politycy nie biorą zupełnie pod uwagę argumentów, które przedstawiali politycy zachodnioeuropejskich partii konserwatywnych (np. w Wielkiej Brytanii) formalizując nie tylko związki partnerskie, ale nawet umożliwiając gejom i lesbijkom zawieranie związków małżeńskich. Ich zdaniem jest to właśnie działanie na rzecz rodziny. Twierdzą, że skoro już ktoś ma takie preferencje seksualne, to lepiej umożliwić mu sformalizować związek, co wzmacnia więzi łączące go z partnerem, niż zmuszać go do życia w homoseksualnym konkubinacie. Dla niego bowiem alternatywą do obecnego stanu nie będzie przecież zawarcie heteroseksualnego związku małżeńskiego. Tradycyjnej rodziny z tego nie będzie.
Podobna argumentacja dotyczy także możliwości adopcji dzieci przez takie pary. Oczywistą rzeczą jest, że najlepszym miejscem dla młodego człowieka jest stała obecność kochającej matki i troskliwego ojca. Tyle, że nie wszystkie rodziny spełniają te warunki, a dla wielu dzieci alternatywą dla adopcji przez pary homoseksualne jest przebywanie w rodzinie zastępczej albo w domu dziecka. Oczywiście można twierdzić, że dzieci wychowywane w takich związkach mogą być zagrożone ze strony swoich nowych rodziców (tak jak gdyby w rodzinach heteroseksualnych nigdy nie dochodziło do patologicznych zachowań) lub ze strony nietolerancyjnego otoczenia (to akurat niestety jest o wiele bardziej prawdopodobne). Tyle, że idąc tym tokiem rozumowania, należałoby przymusowo odbierać dzieci wychowywane przez pary homoseksualne, a urodzone w sposób naturalny przez jedną z partnerek lub pochodzące z poprzedniego heteroseksualnego związku. A przecież takich dzieci jest nawet w naszym społeczeństwie niemało.
W wypowiedziach hierarchów równie często pojawia się teza, że zasadniczym celem małżeństwa jest prokreacja. Dlatego w oczywisty sposób nie powinno się formalizować związków homoseksualnych. Tylko dlaczego w takim razie sakrament małżeństwa udzielany jest osobom, które czas na urodzenie dzieci mają już dawno za sobą? Czyżby księżą wierzyli, że sześćdziesięcioletni partnerzy są jeszcze zdolni do wydania na świat potomstwa? A może w ogóle powinni żądać od wszystkich przyszłych małżonków lekarskiego potwierdzenia płodności?
Pozostaje oczywiście Biblia. W Starym testamencie związki homoseksualne potępiane są kilkakrotnie. Podobne zdanie na ich temat miał Św. Paweł. Co ciekawe jednak, we wszystkich fragmentach mowa się jest wyłącznie o związkach między mężczyznami. O lesbijkach ani słowa. Co jeszcze bardziej ciekawe, w ewangeliach o homoseksualizmie nie ma ani słowa. Czyżby Jezus miał na ten temat inne zdanie? I czy wszystkie te „prawdy objawione” są dalej obowiązujące? Możemy oczywiście przyjąć, że opinie Św. Pawła, który zresztą zdaniem niektórych teologów miał większy wpływ na kształt chrześcijaństwa niż sam Jezus, są wyrocznią. Tylko, że wówczas należałoby tak potraktować wszystkie jego poglądy, w tym także taki: „To nie mężczyzna powstał z kobiety, lecz kobieta z mężczyzny. Podobnie też mężczyzna nie został stworzony dla kobiety, lecz kobieta dla mężczyzny. Oto dlaczego kobieta winna mieć na głowie znak poddania…” (1 Kor 11:8-10). Gdybyśmy chcieli zaś zastosować się do wszystkich nakazów Starego Testamentu byłoby jeszcze ciekawiej. Tym razem także dla mężczyzn ze względu np. na konieczność wycięcia pewnego fałdu skórnego z narządu, którego kobiety nie posiadają. Może w Polsce nie wszyscy mogą się z tym pogodzić, ale nie ulega wątpliwości, że Jezus Chrystus w swojej ziemskiej postaci był obrzezanym Żydem.
Małżeństwa osób tej samej płci lub formalne związki partnerskie są już dopuszczalne we wszystkich państwach Europy Zachodniej (także w konserwatywnej do niedawna Irlandii, a nawet na Malcie, Cyprze czy Grecji.) oraz w kilku krajach naszej części Europy (nawet na Węgrzech). Sytuacja w Polsce zbliża więc bardziej do tej jaka panuje w Rosji czy Białorusi, czego wielu nie chce zauważać. Wydawałoby się, że kwestia formalizacji związków partnerskich jest jedynie kwestią czasu. Tymczasem wcale tak nie musi być, a środowiska LGBT paradoksalnie robią wszystko, aby moment ten nastąpił jak najpóźniej.
Od mniej więcej roku możemy obserwować organizowane w różnych miastach Polski parady równości. Nikt chyba nie wierzy, że to spontaniczne działania lokalnych działaczy (niekoniecznie gejów i lesbijek) popierających postulaty ruchu LGBT. Bez wątpienia mamy do czynienia z profesjonalnie zorganizowaną akcją, której celem jest wzmocnienie społecznego poparcia dla głoszonych postulatów. Samo to nie jest czymś zasługującym na potępienie, chociaż byłoby dobrze, gdyby organizatorzy otwarcie o tym mówili. Zasadnicza wątpliwość dotyczy czegoś innego – czy efekty tych akcji będą dokładnie takie jak zakładają jej twórcy?
Nie jestem człowiekiem w pełni obiektywnym. Nie lubię wszelkich zbiorowych manifestacji. Nie podobają mi się nie tylko zorganizowane i cykliczne parady równości, ale też Marsze Niepodległości, miesięcznice smoleńskie, pochody pierwszomajowe, konwencje wyborcze czy procesje z okazji Bożego Ciała. W tłumie najczęściej zanika zdolność do samodzielnego myślenia, zanika indywidualizm, ludzie po prostu głupieją. Zdaję sobie jednak sprawę, że w zdecydowanej większości przypadków przynoszą one pożądane z punktu widzenia organizatorów efekty. Gdyby tak nie było, już dawno by ich zaprzestano. Ale od każdej reguły zwykle są wyjątki. Moim zdaniem właśnie z takim mamy do czynienia w przypadku parad równości.
Stosunek Polaków do homoseksualizmu stopniowo się zmieniał. Przynajmniej ten deklarowany. Trawestując słowa prezesa Kaczyńskiego może nie była to afirmacja, ale z pewnością coraz większa tolerancja. Być może wynikało z pewnej politycznej poprawności i chęci naśladowania Zachodu. Ale wzrastająca tolerancja nie oznaczała zgody na otwarte i natarczywe ujawnianie się przedstawicieli tych mniejszości seksualnych w sferze publicznej. Można przypuszczać, że dominowało myślenie – niech sobie w łóżku robią co chcą, ale niech o tym nie mówią i niech się nie ujawniają. Można to nazwać obyczajową hipokryzją, irracjonalną obawą przed „zakażeniem” tymi preferencjami dzieci i wnuków, zaściankowością. Ale nie można nie brać tego pod uwagę. Dlatego, że parady równości wywołują u tych ludzi strach i zmieniają ich nastawienie do homoseksualistów i ich postulatów. Dają także argumenty tym, którzy widzą w tym doskonałe wyborcze paliwo. Zamiast przyśpieszać realizację postulatów ruchu LGBT mogą nie tylko na długie lata wyeliminować je z publicznej debaty, ale odwrócić widoczny w ostatnich latach trend zmian społecznej świadomości podobnie jak to było cztery lata temu w przypadku stosunku do uchodźców. Niektóre wyniki badań już na to wskazują.
Polaryzacja społeczeństwa w odniesienie do praw osób LGBT w przededniu wyborów być może zwiększa szanse ugrupowań lewicowych. Ale z pewnością działa przede wszystkim na korzyść partii rządzącej, która dzięki temu znalazła narrację prowadząca ją do kolejnego wyborczego zwycięstwa. Przegranymi są partie centrowe, które bezskutecznie starają się uniknąć ideologicznej batalii, której wygrać nie sposób. Prawdziwą porażkę poniesie jednak całe społeczeństwo, ponieważ konsekwencje ideologicznej batalii dla naszej narodowej wspólnoty będą katastrofalne. Raz wypuszczonego z butelki dżina nie da się tak łatwo zamknąć z powrotem.
Perspektywy wprowadzenia związków partnerskich do polskiego systemu prawnego znacząco się oddaliły. Nie znaczy to jednak, że nie ma szans na jakiekolwiek zmiany w obowiązującym prawie. Nawet Prezydent Andrzej Duda zadeklarował, że gotów jest poprzeć regulacje, które ułatwią codzienne funkcjonowanie par homoseksualnych. Inna sprawa, że wiele rozwiązań tak naprawdę już w polskim prawie istnieje, a problemem jest raczej ich interpretacja i praktyczna realizacja. Przykładem może być prawo do informacji dla osoby bliskiej czy też dziedziczenie prawa najmu przez osobę, z którą zmarły pozostawał w stałym pożyciu. I tą niekonfrontacyjną drogą powinni podążać ci, którzy naprawdę chcą ułatwić życie osobom, których sami nazywają nieheteronormatywnymi. Tylko czy naprawdę o to im chodzi?
Karol Winiarski