Tr(i)ump(h) w Warszawie
Jak kraj długi i szeroki, trwa dyskusja nad przemówieniem Donalda Trumpa na Placu Krasińskich w Warszawie. Analizowane są poszczególne słowa, zarówno te wypowiedziane, jak i te które nie padły. Nie dotyczy to zresztą wyłącznie naszego kraju. Podobna egzegeza słów Trumpa odbywa się na całym świecie. Świadczy to niestety o całkowitym anachronizmie myślenia tzw. ekspertów. A może po prostu muszą tak mówić, ponieważ w przeciwnym razie okazaliby się całkowicie niepotrzebni?
Klasyczna dyplomacja, jak i cała polityka, opierała się na słowie. Nie tylko pisanym, także tym wypowiadanym, zwłaszcza publicznie. Oczywiście nic na świecie nie jest stałe. Zmieniają się ludzie, zmieniają się okoliczności, zmieniają się poglądy. Ale przynajmniej w momencie wypowiadania słów ich autorzy traktowali je poważnie. Oprócz tradycyjnej dyplomacji zawsze jednak pojawiali się politycy, którzy mówili rzeczy mające im przynieść doraźne korzyści i niemające żadnego związku z ich rzeczywistymi poglądami. Mniej lub bardziej drastycznych przykładów można by mnożyć. Zawsze jednak traktowano ich jako pewne odstępstwo od normy. Wydaje się, że ten świat przechodzi do historii.
Zarówno w trakcie kampanii wyborczej, jak i już w okresie swojej prezydentury, Donald Trump wypowiadał różne rzeczy, niekiedy całkowicie ze sobą sprzeczne i niemające większego związku z rzeczywistością (ktoś wyliczył, że 75% jego wypowiedzi opiera się na fałszywych informacjach). Trudno zresztą nawet powiedzieć, które z nich były jego przemyślanymi opiniami, a które wynikiem emocjonalnego impulsu. Bardziej szczery jest chyba w swoich tweetach, którymi szokował i szokuje co bardziej kulturalnych ludzi – ostatnio obrażając córkę zmarłego niedawno Zbigniewa Brzezińskiego. Czy można zresztą poważnie traktować Prezydenta, który zamiast osobiście uczestniczyć w spotkaniu przywódców świata wysyła na nie swoją córkę, która w administracji amerykańskiej pełni oficjalnie jedynie funkcję jego doradcy? Dlatego analizowanie jego przemówienia wygłoszonego w Warszawie w sposób jaki to czyni większość komentatorów nie ma najmniejszego sensu. Co nie znaczy, że nie należy go analizować w ogóle.
Prezydent USA przyjechał do Polski chcąc zrealizować trzy cele. Po pierwsze pokazać bardzo mu niechętnym krajom (zarówno rządom jak i w jeszcze większym stopniu społeczeństwom) Europy Zachodniej, że jest dla nich alternatywa w postaci państw i narodów Europy Środkowej – dlatego decyzja o wizycie zapadła w ostatniej chwili, już po pierwszej wizycie amerykańskiego Prezydenta w Europie, w czasie której spotkał się z chłodnym przyjęciem. Po drugie pokazując entuzjazm Polaków, poprawić swoje fatalne notowania w Stanach Zjednoczonych. Po trzecie, sprzedać to, co USA mają do zaoferowania – gaz i broń. Realizacji tych trzech celów służyła jego wizyta w Polsce oraz przemówienie na Placu Krasińskich w Warszawie i wyłącznie pod tym względem należy je analizować.
Donald Trump zachował się jak doświadczony przedstawiciel handlowy swojego państwa. Klienci są różni, ale tylko nieliczni chłodno analizują czysto ekonomiczne aspekty handlowej propozycji. Większość jest podatna na techniki manipulacyjne polegające przede wszystkim na wzbudzaniu pozytywnych emocji. Mówi się to, co potencjalny klient chce usłyszeć. Stąd też długa i wzruszająca opowieść o bohaterskim narodzie polskim, który przez wieki walczył o wolność przeciwstawiając się otaczającym nas wrogom. Tym przemówieniem, napisanym przez sprawnego ghostwritera, który zresztą jak przyznają urzędnicy Prezydenta Dudy, konsultował się z polską stroną, Donald Trump kupił serca Polaków. A ponieważ wolności trzeba bronić (w przemówieniu amerykańskiego Prezydenta wymieniane były klęski ponoszone przez nas na przestrzeni lat), to trzeba się uzbroić. Oczywiście w najlepszą, czyli amerykańską, broń. O czym Donald Trump nie omieszkał wspomnieć i czemu służyło podpisane w nocy memorandum na zakup systemu Patriot.
Sugerowanie możliwości zacieśnienia stosunków z państwami Europy Środkowej kosztem partnerów zachodnioeuropejskich było posunięciem czysto taktycznym przed wizytą w Hamburgu i ponownym spotkaniu z Angelą Merkel, która dość powszechnie traktowana jest jako przywódczyni Europy. Jeszcze przez długi okres czasu, nawet zsumowany potencjał dwunastu krajów, których reprezentanci spotkali się w Warszawie (obecnie 28% terytorium, 22% ludności i tylko 10% PKB UE) będzie zdecydowanie mniejszy niż samych Niemiec, o całej Europie Zachodnie nie wspominając. Można więc nas wykorzystywać dla doraźnego wzmocnienia pozycji przed spotkaniem na szycie G-20, ale z dalekosiężną strategią polityczną Stanów Zjednoczonych nie ma to nic wspólnego. Prędzej czy później (najpóźniej za następnej prezydentury) stosunki USA z zachodnioeuropejskimi potęgami ulegną poprawie, a Polska i inne kraje naszego regionu wrócą na swoje miejsce w drugim szeregu.
Być może byłoby inaczej, gdyby kraje Międzymorza (czy też jak chcą niektórzy Trójmorza) miały wspólne interesy i solidarnie je reprezentowały na zewnątrz. Niestety, wbrew pobożnym życzeniom naszych obecnych władz, tak jednak nie jest, a kraje, których przywódcy zjawili się w Warszawie, niewiele łączy. Połowa z nich jest w strefie euro, połowa ma narodową walutę. Sztandarowy projekt komunikacyjny – via Carpatia – łączy tylko sześć krajów (Litwę, Polską, Słowację, Węgry, Rumunię, Bułgarię) i Grecję, której akurat w Warszawie nie było. Drugi szeroko reklamowany projekt – sieć gazociągów, które pozwoliłyby uniezależnić kraje Europy Środkowej od dostaw gazu rosyjskiego być może zostanie częściowo zrealizowany, ale nie w sposób, na który liczą Polacy i Amerykanie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie kupował droższego gazu, po to tylko żeby dokuczyć Rosjanom. Gaz rosyjski był i będzie tańszy, chociażby dlatego, że Rosjanie mogą jego ceną manipulować niezależnie od aktualnych cen rynkowych. Warto więc mieć alternatywę, ale nie warto przepłacać. Zresztą dokładnie w dniu warszawskiej wizyty Trumpa, Węgrzy podpisali kolejny kontrakt gazowy z Gazpromem. Chyba tylko w Warszawie mają do tej sprawy inne podejście, co Trump chce wykorzystać.
Jeszcze mniej nas łączy w sprawach politycznych. Poza Polską nie ma wśród potencjalnych członków Międzymorza państwa, które uważałoby, że mamy dwóch wrogów – Niemcy i Rosję. Żadne z nich nie sąsiaduje z nimi jednocześnie, a wiele w ogóle z nimi nie graniczy. Nie są też z Niemcami i Rosją skłócone – większość z nich ma z tymi krajami poprawne, a niekiedy wręcz bardzo dobre stosunki – najlepsze chyba Viktor Orban, który jednocześnie jest najbliższym sojusznikiem obecnego polskiego rządu w Europie. Może zresztą z tego powodu nie zaproszono do Warszawy Ukrainy, która wydawałaby się naturalnym członkiem tego nowego układu. Jej udział w spotkaniu spowodowałby odmowę udziału niektórych państw niemających zamiaru pogarszać swoich stosunków z Moskwą, a to zmniejszyłoby propagandowy efekt konferencji, która jest zresztą jedynym pozytywnym efektem całego wydarzenia.
Nikt też nie chce iść na wojnę z Brukselą, nawet gdy niektóre jej decyzje (np. relokacja migrantów) wzbudzają u części z nich sprzeciw. Po co jednak ryzykować ograniczenie funduszy czy niekorzystne decyzje Komisji Europejskiej. Polska dyplomacja wiele mogłaby się nauczyć od Viktora Orbana, który zdaje sobie sprawę, że krytykując Brukselę, co buduje jego popularność wśród wyborców, nie może jednak przekroczyć pewnych granic. Może dlatego Węgrzy w przeliczeniu na mieszkańca mają nawet wyższe unijne dopłaty niż Polacy.
Cała nasza polityka zagraniczna, i to niezależnie od tego kto rządzi w Warszawie, od ponad ćwierć wieku oparta jest na jednym założeniu. Śmiertelnym wrogiem Polski jest Rosja, która prędzej czy później będzie starała się nas zaatakować. Wojna z Gruzją w 2008 roku czy toczący się od trzech lat konflikt z Ukrainą, zdają się potwierdzać te obawy. To, że Gruzja pierwsza podjęła działania militarne chcąc odzyskać kontrolę nad Osetią Południową (czego Osetyjczycy sobie oczywiście nie życzyli), a aneksja Krymu i wojna w Donbasie były reakcją na zamach stanu dokonany w Kijowie (kadencja Prezydenta Wiktora Janukowycza została przerwana niezgodnie z obowiązującym prawem i wbrew podpisanym dzień wcześniej między rządem, a opozycją porozumieniem), nie jest w ogóle brane pod uwagę. Podobnie jak brak w Polsce licznej mniejszości rosyjskiej czy też innej grupy narodowej lub politycznej gotowej poprzeć „zielonych ludzików”.
Sprzeczność interesów Polski i Rosji na wielu płaszczyznach jest oczywista. Ale od tego daleko jeszcze do planów bezpośredniej agresji. Jeżeli nawet Rosjanie podjęliby wobec nas agresywne kroki, to nie poprzez bezpośredni atak zbrojny. O wiele bardziej prawdopodobny i groźniejszy mógłby być cyberatak rosyjskich hakerów, na który prawdopodobnie nie jesteśmy w pełni przygotowani. Ale przed nim nie ochroni nas 8 baterii (po 16 rakiet każda) Patriotów kupionych za 30 mld zł., podobnie zresztą jak i brygady Obrony Terytorialnej. Niewiele więcej zresztą wynosi roczny budżet naszego Ministerstwa Obrony Narodowej (około 37 mld zł. w 2017 roku) stanowiący 2% PKB, za który jesteśmy powszechnie chwaleni. Mało kto chyba wie, że z tej kwoty prawie 1/5 (6,5 mld zł.) pochłaniają emerytury i renty wojskowe, a kilkaset milionów zakupy samolotów dla VIP-ów. Trudno chyba utrzymywanie byłych wojskowych i transport lotniczy polityków uznać za wzmocnienie potencjału obrońców naszego kraju.
Są oczywiście jeszcze amerykańskie bazy w naszym kraju, w tym budowana tarcza antyrakietowa w Redzikowie koło Słupska. W powszechnej narracji polskich polityków prawie wszystkich opcji to najbardziej skuteczna ochrona przed rosyjską agresją. Ile taka ochrona jest warta przekonuje się właśnie Katar na terenie którego znajdują się dwie bazy US Army, w tym najważniejsza w całym regionie w Al-Udeid. Nie przeszkodziło to jednak jego sąsiadom na czele z Arabią Saudyjską, oskarżyć władz tego kraju o wspieranie terroryzmu, odciąć od świata i przedstawić listę 13 żądań, które w praktyce pozbawiają Katar suwerenności. Na dodatek stało się to zaledwie tydzień po wizycie Donalda Trumpa w Arabii Saudyjskiej. Wielu obserwatorów uważa, że Saudowie otrzymali w jej trakcie zgodę na podjęcie działań przeciw swojemu sąsiadowi. Otrzymali, a w zasadzie kupili. Kontrakt na dostawy amerykańskiego sprzętu, który został w trakcie tej wizyty podpisany, opiewa na ponad 100 mld zł. Katarczycy kupują broń od Amerykanów za kwoty kilkakrotnie mniejsze. Zostali po prostu przelicytowani. Tyle wart jest sojusz z USA i zabezpieczenie w postaci baz wojskowych na swoim terenie.
Pozorną gwarancją bezpieczeństwa może się okazać również Pakt Północnoatlantycki. Cóż wart jest piąty artykuł Traktatu Waszyngtońskiego, skoro z takim niepokojem wszyscy oczekiwali na jego potwierdzenie przez Donalda Trumpa. Kilka tygodni temu w Brukseli o nim nie wspomniał, co wzbudziło powszechne zaniepokojenie. Wszyscy z napięciem oczekiwali na wizytę w Polsce. I wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy w czasie swojego przemówienia potwierdził jego obowiązywanie. Mało kto już pamiętał, że godzinę wcześniej po spotkaniu z Prezydentem Dudą w trakcie wspólnej konferencji prasowej przyznał, że nie rozmawiano o gwarancjach dotyczących obecności wojsk amerykańskich w Polsce do czasu istnienia zagrożenia rosyjskiego. Nikt też nie przejął się tym, że kilka godzin amerykański Prezydent odbył długą i „rewelacyjną” rozmowę z Władymirem Putinem. Biorąc pod uwagę wiarygodność amerykańskiego Prezydenta (słowa dwukrotnego rozwodnika o Bogu i rodzinie mogą wzbudzać tylko zażenowanie), o tym czy jakakolwiek pomoc zostałaby nam udzielona przekonalibyśmy się dopiero w razie bezpośredniego ataku. Dokładnie tak samo jak we wrześniu 1939 roku.
Serwilizm w stosunku do Wielkiego Brata zza wielkiej wody jest trwałym elementem polityki zagranicznej wszystkich dotychczasowych ekip rządzących. Jego efektem był udział w wojnie w Iraku, która doprowadziła do setek tysięcy ofiar i nasilenia islamskiego terroryzmu w Europie. To w jego wyniku udostępniliśmy ośrodek w Starych Kiejkutach na tajne więzienie CIA, co wraz z Rumunią i Litwą postawiło nas w rzędzie republik bananowych. To dlatego, mimo trwających od lat starań obywatele polscy udający się do Stanów Zjednoczonych muszą mieć wizy (spośród krajów UE obowiązek ten dotyczy jeszcze tylko Rumunów, Bułgarów i Chorwatów). To właśnie z tej przyczyny w Polsce (i w Rumunii) budowana jest tarcza antyrakietowa, która chroni USA, ale zwiększa niebezpieczeństwo ataku na Polskę. Poprzedni rząd starał się chociaż częściowo zrównoważyć nasze relacje z USA poprzez ściślejszą współpracę z krajami Europy Zachodniej. Obecny pod hasłem wstawania z kolan płaszczy się przed Amerykanami, co z godnością czterdziestomilionowego narodu nie ma nic wspólnego.
Karol Winiarski