Turecka lekcja
Najważniejsze tegoroczne wybory zakończyły się ogromnym rozczarowaniem dla obrońców liberalnej demokracji. Porażka Recepa Erdogana miała zapoczątkować odwrót autorytaryzmu w naszej części świata. Nie jest to zresztą pierwsze tego typu rozczarowanie. W ubiegłym roku podobne nadzieje wiązano z wyborami na Węgrzech. Skończyło się to katastrofalną klęską opozycji, która mimo zjednoczenia (a prawdopodobnie właśnie dlatego) uzyskała najgorszy wynik w historii. W przypadku Turcji aż tak źle nie było, ale przedwyborcze oczekiwania wspierane badaniami opinii publicznej sugerowały możliwość zmiany władzy po ponad dwudziestu latach. Tymczasem okazało się, że ogromna inflacja, całkowite podporządkowanie sądownictwa, masowe aresztowania niepokornych dziennikarzy i działaczy opozycji (zwłaszcza osób związanych z Fethullahem Gülenem – domniemanym inspiratorem próby wojskowego zamachu stanu sprzed kilku lat), a nawet kompromitacja władz tureckich po katastrofalnym trzęsieniu ziemi, to za mało, żeby Turcy przestali ufać swojemu wieloletniemu przywódcy. I nie jest to wyłącznie turecka specyfika.
Wybór między wolnością a bezpieczeństwem jest stary jak świat. Zwolennicy umowy społecznej twierdzili, że właśnie chęć zabezpieczenia się przed przemocą ze strony współplemieńców doprowadziła do zastąpienia prawa „dżungli” prawem stanowionym, narzucanym i egzekwowanym przez władzę. Gdy jednak władca za bardzo ograniczał wolność swoich poddanych, mieli oni prawo (przynajmniej zdaniem niektórych myślicieli) wypowiedzieć mu posłuszeństwo. A ponieważ prawie każda władza starała się rozszerzać zakres swoich kompetencji ograniczając tym samym prawa obywateli, co jakiś czas dochodziło do buntów i rewolucji. Tyle, że te pierwsze najczęściej były wynikiem katastrofalnej sytuacji ekonomicznej zagrażającej fizycznej egzystencji mieszkańców. Te drugie natomiast wybuchały w sytuacji pojawienia się nowych idei, które pokazywały możliwość innego ułożenia porządku ustrojowego. Oczywiście, o ile owładnięci nimi rewolucjoniści zdołali uzyskać poparcie szerokich mas społecznych. W przeciwnym razie opozycja garstki inteligencji nie stanowiła dla władzy większego zagrożenia.
Wydawało się, że taka właśnie sytuacja zaistniała w Turcji. Największa w Europie inflacja (według oficjalnych danych – 44%), duże bezrobocie i spadek poziomu życia milionów Turków, powinny pozbawić Erdogana poparcia obywateli i zakończyć jego dwudziestoletnie rządy. Tym bardziej, że chodziło o wybory (w miarę wolne, choć nie do końca dające równe szanse wszystkim kandydatom), a nie rewolucję. A jednak bez większych fałszerstw wyborczych turecki autokrata utrzymał władzę. Uzyskał co prawda mniej głosów niż sześć lat temu i musiał rywalizować ze swoim konkurentem w drugiej turze, ale i tak zwyciężył z dość bezpieczną przewagą ponad 4 punktów procentowych. Nawet na terenach nawiedzonych przez katastrofalne trzęsienie ziemi, które pochłonęło około 50 tys. ofiar, urzędujący Prezydent uzyskał poparcie zdecydowanej większości głosujących, dochodzące niekiedy do 70%. A przecież wielu z ich krewnych mogłoby żyć, gdyby nie nagminne łamanie prawa budowlanego za co przecież odpowiada także turecki rząd. Rząd, na czele którego w systemie prezydenckim, a taki od kilkunastu lat obowiązuje w Turcji, stoi Recep Erdogan.
Turecki przywódca skutecznie realizuje pośrednią wersję budowy systemu autorytarnego. Twardy wariant można od kilku lat zaobserwować w Rosji i Białorusi, gdzie opozycja siedzi w więzieniach i koloniach karnych. Łagodniejszą na Węgrzech i jeszcze w powijakach w naszym kraju. Ale wszystkie one mają pewne cechy wspólne. Po pierwsze, trzeba przejąć kontrolę nad mediami. Po drugie, należy podporządkować sobie wymiar sprawiedliwości. Po trzecie, konieczne jest uzyskanie poparcia biedniejszych grup społecznych poprzez transfery socjalne. Po czwarte, nieodzowna jest budowa narodowej dumy poprzez politykę historyczną, asertywność w stosunkach z innymi państwami (zwłaszcza sąsiadami) i przekonywanie, że cały świat jest przeciwko nam. I w końcu po piąte, zbawca narodu może być tylko jeden.
Wydawałoby się, że w dobie internetu i mediów społecznościowych pełna kontrola nad mediami jest niemożliwa. Rzeczywiście, poza Koreą Północną, Erytreą oraz w dużym stopniu Chinami i kilkoma najbardziej autorytarnymi państwami, odcięcia społeczeństwa od informacji nie udało się urzeczywistnić. Okazuje się jednak, że nie jest to konieczne. Wystarczy przejąć kontrolę nad tradycyjnymi mediami, które kształtują pogląd na świat zdecydowanej większości społeczeństwa – zwłaszcza osób starszych i biedniejszych, mieszkańców prowincji, które mają utrudniony dostęp do innych niż rządowe media. A na dodatek święcie wierzą w to, co przekazują państwowe środki masowego przekazu. Tam zaś przekaz jest łopatologiczny i jednoznaczny. Oczywiście przydatne jest też przynajmniej zneutralizowanie mediów prywatnych, co najlepiej zrobić przez ich przejęcie przez państwowe spółki lub uzależnionych od władzy oligarchów.
Podporządkowanie wymiaru sprawiedliwości zapewnia bezkarność. Przynajmniej w okresie sprawowania władzy. W skrajnych przypadkach można wykorzystać prokuraturę i sądy do szykanowania przeciwników politycznych, a nawet eliminowania ich z życia politycznego. Szczególnie istotną sprawą jest uzyskanie pełnej kontroli nad sądownictwem konstytucyjnym. Interpretacja zgodności z konstytucją przepisów niższego rzędu jest zawsze w dużym stopniu kwestią osobistych poglądów sędziów ze względu na ogólnikowość zapisów ustawy zasadniczej. Zasada demokratycznego państwa prawa jest tak pojemna, że można ją interpretować w dowolny sposób. To oznacza, że nie zawsze konieczne jest ręczne sterowanie sędziami. Czasami wystarczy wybrać osoby o określonych poglądach (z czym mamy do czynienia także w krajach pozornie w pełni demokratycznych – np. w Stanach Zjednoczonych), a treść wyroków, zwłaszcza w kwestiach światopoglądowych, można przewidzieć przed ich wydaniem.
Zmiana sposobu myślenia ekonomicznego, która nastąpiła w końcu XX wieku, tchnęła nowe siły w system kapitalistyczny, ale jednocześnie doprowadziła do znaczącego wzrostu nierówności społecznych. Problem pogłębił się w okresie światowego kryzysu gospodarczego, który rozpoczął się piętnaście lat temu, a swoje dołożyła też pandemia i wojna w Ukrainie. Skrajna bieda jest zjawiskiem obiektywnym – nie da się oszukać głodu, a bezdomność jest stanem weryfikowalnym. Ale poczucie gorszego statusu materialnego wynika z porównywania swojej sytuacji życiowej z otoczeniem. Jeżeli nierówności dochodowe rosną, to niższe warstwy społeczne w znacznie większym stopniu odczuwają swoją materialną deprywację. A to rodzi frustrację, która czasami przeradza się w bunt, chociaż ostatnio częściej objawia się zniechęceniem i apatią. Ci ludzie swojego sprzeciwu na ulicy nie wyrażą. Ale przy urnach wyborczych już tak. A to stwarza doskonałą okazję nie tyle dla tradycyjnych polityków socjaldemokratycznych, którzy już dawno stali się częścią znienawidzonego establishmentu, ale przede wszystkim dla „przyjaciół ludu” i populistów wszelkiej maści. Transfery socjalne w oczywisty sposób kształtują wdzięczność (niekoniecznie dozgonną, częściej czasową) beneficjentów. Oczywiście niewiele ich obchodzi, albo w ogóle nie zdają sobie z tego sprawy, że to pieniądze ich dzieci i wnuków. To one bowiem będą spłacały zadłużenie, które najczęściej te transfery generują. Nie są też w stanie pojąć, że konsekwencją takiej polityki jest pogorszenie jakości usług publicznych. Usług, z których właśnie oni najczęściej korzystają.
Polityka tożsamościowa święci triumfy na całym świecie. Zasadniczym powodem są narastające obawy przed szybko zmieniającą się rzeczywistością. Rewolucja informatyczna, masowe migracje, radykalne zmiany kulturowe – w przypadku wielu osób skutkują zagubieniem i strachem przed coraz bardziej niepewną przyszłością. Zbyt szybkie zmiany, zwłaszcza wśród przedstawicieli starszego pokolenia wywołują postawę obronną. A tą najlepiej praktykować w grupach połączonych trwałą więzią – religijną, narodową, kulturową. Przerażonymi ludźmi znacznie łatwiej manipulować. Najłatwiej mamiąc ich dawną chwałą – „Ameryka znów będzie wielka”. Podbijanie patriotycznego bębenka pozwala skupić wokół flagi miliony wyborców będących w stanie wiele wybaczyć tym, którzy będą w stanie, jak im się naiwnie wydaje, przywrócić im (a także ich dzieciom i wnukom), dawne bezpieczeństwo i dobrobyt.
Każdy system autorytarny wymaga charyzmatycznego przywódcy. Wydawało się, że w czasach pokoju trudno o kreację lub samokreację takiej osoby. Piłsudski, Horthy, Franco, Petain, Smetana czy nawet de Gaulle, zdobyli sławę w okresie wielkich konfliktów militarnych, wojen domowych lub walk o niepodległość. Okazało się jednak, że we współczesnych czasach tego typu wydarzenia nie są do tego nieodzownie potrzebne. Putin, Łukaszenka (do czasu), Erdogan, Orban czy Kaczyński (ale też w bardziej ograniczonym stopniu jego alter ego – Donald Tusk), uzyskali pozycję niekwestionowanych liderów swojego państwa – albo przynajmniej środowiska politycznego – bez odniesienia militarnych sukcesów. Bez nich budowa systemu autorytarnego nie byłaby możliwa. Ale to jednocześnie oni stanowią dla tego systemu fundamentalne zagrożenie. Wódz nie jest bogiem. Jest śmiertelny. A jego zgon powoduje dekompozycję całego systemu, co często doprowadza do jego upadku.
Polsce daleko do systemu autorytarnego. Ale bliżej niż jeszcze kilka lat temu. Media publiczne już dawno przestały być publicznymi i stały się rządowymi. W przeciwieństwie do czasów Edwarda Gierka nie tylko uprawiają propagandę sukcesu, ale też starają się zohydzić opozycję (w latach 70-tych opozycji oficjalnie nie było, a więc o niej nie mówiono). Wciąż jednak na rynku liczą się media prywatne – niektóre w otwarty sposób sprzyjające opozycji, inne znacznie bardziej obiektywne (różnice dotyczą też poszczególnych dziennikarzy). Kupno przez Orlen polskiej części koncernu Polska Press (głownie prasa regionalna), na razie nie zmieniło w zasadniczy sposób linii programowej przejętych pism. Nie udało się też wyeliminować kanałów należących do TVN, czemu zapobiegła interwencja władz USA – chodziło oczywiście nie o wolność mediów, a o interesy amerykańskiego właściciela. Jak na razie też próba przejęcia Rzeczpospolitej spełzła na niczym. Ale już neutralizacja Polsatu w pewnym zakresie się powiodła. Zaangażowanie państwowych spółek w interesy Zygmunta Solorza nie było i nie jest bezinteresowne. I oczywiście nie chodzi o względy biznesowe.
Próba przejęcia kontroli nad wymiarem sprawiedliwości skończyła się jak na razie totalnym chaosem i potężnymi karami finansowymi nałożonymi przez TSUE. Nawet Trybunał Konstytucyjny, który wydawało się, że został organem wykonawczym Nowogrodzkiej, zbuntował się w wyniku wewnętrznych personalnych rozgrywek. Stąd próba obejścia drogi sądowej poprzez lex Tusk, której zasadniczym celem jest eliminacja polityków opozycji z życia politycznego. Mocno zaangażowanych sędziów po obu stronach politycznej barykady jest stosunkowo niewielu – może właśnie dlatego ich nazwiska często pojawiają się w przestrzeni medialnej. Większość stara się zachować dystans i niezależność. Przyszłość pokaże ile w tym etosu zawodowego, a ile zwykłego konformizmu. Prokuratorzy, której nie mają takiej ochrony jak sędziowie, nie starają się (poza nielicznymi wyjątkami) blokować „dobrej zmiany”, co uczyniło prokuraturę powolnym narzędziem Zbigniewa Ziobro. Ten jednak czasami wykorzystuje ją do własnych rozgrywek z innymi politykami Zjednoczonej Prawicy, co jedynie pogłębia chaos w obozie władzy.
Zdecydowanie lepiej poszło z pozyskaniem elektoratu socjalnego. Realizacja programu 500+ zaowocowała kolejno wygranymi wyborami w latach 2018-2020 (o sukcesie z roku 2015 zadecydowały inne powody). Jednak z biegiem czasu kolejne transfery socjalne przynoszą coraz mniejsze zyski sondażowe, a jedynie zwiększają zadłużenie finansów publicznych. Wiara w możliwość kupienia głosów wyborców jednak nie mija, czego przykładem są ostatnie zapowiedzi podwyżek dla sfery budżetowej (w tym kuriozalna nagroda dla nauczycieli z okazji 250–lecia powstania Komisji Edukacji Narodowej, która świadczy o poziomie intelektualnym pomysłodawców tej jałmużny). Konsekwencją najnowszej nowelizacji budżetu wywołanej paniką po sukcesie marszu 4 czerwca będzie zwiększenie deficytu budżetowego o 24 mld zł. Gdy tylko inflacja przestanie sztucznie nabijać dochody budżetu państwa, zaczną się kłopoty ze sfinansowaniem rozdętych wydatków publicznych. Ale to będzie już po wyborach.
Zdecydowanie natomiast najlepiej poszło rządzącym pozyskanie elektoratu tożsamościowego. „Wstawanie z kolan”, negowanie historycznych faktów naruszających świetlany wizerunek nieskalanego narodu polskiego i pompowanie balonika narodowej dumy połączone z kreowaniem mocarstwowej wizji Polski, natrafiło na podatny grunt i przyniosło pożądane efekty. Tyle, że w praktyce staliśmy się wasalem Stanów Zjednoczonych łajanym nie tylko za decyzje dotyczące praworządności, ale także za działania, które nie są zgodne z amerykańskimi interesami gospodarczymi i politycznymi. Machanie szabelką w Unii Europejskiej skutkuje postępującą izolacją naszego kraju. Kolejnym jaskrawym tego przykładem jest decyzja Rady UE o przymusowej relokacji migrantów (można się wykupić – gotówką lub w „naturze”). Nasz sprzeciw poparły jedynie proputinowskie Węgry. Z pozostałych krajów Grupy Wyszehradzkiej, Słowacja wstrzymała się od głosu, a Czechy były za. Nie wsparły nas też państwa członkowskie Trójmorza, które miało być lewarem naszego uniezależnienia się od Niemiec i Francji. Nawet rządzące we Włoszech i Czechach ugrupowania (Bracia Włosi i Obywatelska Partia Demokratyczna), których europarlamentarzyści z przedstawicielami Zjednoczonej Prawicy są członkami tej samej frakcji w PE (Partia Europejskich Konserwatystów i Reformatorów), stanęli po drugiej stronie relokacyjnej barykady. Tyle, że z punktu widzenia polityki wewnętrznej nie ma to większego znaczenia. A może nawet jest korzystne. W końcu kreowanie wizerunku oblężonej przez wrogów polskiej twierdzy (raczej już zamurza niż przedmurza), pozwala mobilizować wokół flagi zagubiony i przerażony elektorat.
Perspektywy ugruntowania się w Polsce rządów autorytarnych ogranicza też wiek i słabnąca pozycja polityczna Jarosława Kaczyńskiego. Jeszcze kilka lat temu jego dominacja na prawicy była niepodważalna. Co prawda w latach 2010-2011 doszło do dwóch secesji z szeregów Prawa i Sprawiedliwości, ale było to po serii kolejnych porażek wyborczych, a ich powodem były działania samego prezesa, który wyrzucał z partii swoich rzeczywistych lub domniemanych oponentów. Powrót Zbigniewa Ziobry i akcesja Jarosława Gowina do obozu Zjednoczonej Prawicy ponownie uczyniły Jarosława Kaczyńskiego hegemonem tej części sceny politycznej. W ostatnich latach PiS wygrał wszystkie wybory jakie można było wygrać (poza mało znaczącym Senatem w 2019 roku), a mimo tego Jarosław Kaczyński nie jest w stanie w pełni narzucić swojej woli politykom z własnego obozu i musi lawirować pomiędzy coraz bardziej skonfliktowanymi frakcjami Zjednoczonej Prawicy. Na dodatek wyrosła mu poważna konkurencja z prawej strony (Konfederacja), do czego zawsze starał się nie dopuścić. W przeciwieństwie do wszystkich pozostałych autorytarnych (lub zmierzających w tym kierunku) przywódców państw, Jarosław Kaczyński ma równorzędnego przeciwnika po drugiej stronie politycznej barykady. Zwłaszcza po sukcesie marszu 4 czerwca pozycja Donalda Tuska jako lidera opozycji nie budzi już wątpliwości i jest powszechnie akceptowana przez większość opozycyjnego elektoratu, mimo prób oporu ze strony Władysława Kosiniaka-Kamysza i Szymona Hołowni. Nawet jeżeli Jarosław Kaczyński utrzyma formalnie władzę po jesiennych wyborach, to nie będzie jej w stanie efektywnie sprawować przez następne lata. Walka o schedę po prezesie zagrozi zaś całej konstrukcji systemu władzy budowanej od ośmiu lat.
Zwycięstwo Zjednoczonej Prawicy w jesiennych wyborach wbrew powszechnie wyrażanym obawom nie przesądzi o powstaniu w Polsce systemu autorytarnego. Zależność od USA i unijnych pieniędzy to dość skuteczne zabezpieczenie przed realizacją marzeń wielu prawicowych polityków. Spadające poparcie i narastające wewnętrzne konflikty powodują, że Zjednoczona Prawica, w tej formie jaka obecnie istnieje, jest już raczej formacją schyłkową. Ale nie zniknie elektorat, który za nią stoi. Polskie społeczeństwo różni się od rosyjskiego, białoruskiego czy tureckiego. Ale nie jest również takie samo jak w krajach Europy Zachodniej. Jesteśmy zawieszeni między Wschodem a Zachodem. Nikt za nas wolności obywatelskich nie obroni. A wielu gotowych jest je oddać za obietnicę bezpieczeństwa i względnego dobrobytu.
Brak twardo zakorzenionych wartości i zasad liberalnej demokracji nie jest wyłącznie przypadłością elektoratu polskiej prawicy. Podobnie i po drugiej stronie politycznej barykady są dość liczni wyborcy, którzy gotowi byliby zaakceptować nie do końca demokratyczny sposób sprawowania władzy, o ile tylko pozwoliłoby to urzeczywistnić ich poglądy, a przede wszystkim na trwale wyeliminować możliwość powrotu do władzy prawicy. A to stawia pod znakiem zapytania pewność demontażu budowanego przez nią przez osiem lat systemu władzy. To przecież bardzo wygodne narzędzia do rządzenia, a hasła o konieczności sanacji państwa i eliminacji autorytarnej recydywy z pewnością znalazłyby uznanie u niemałej części polskiego społeczeństwa. Tak działa polaryzacja w kraju, w którym demokratyczne wzorce kulturowe nigdy nie miały szans się na trwale zakorzenić. Czy Donald Tusk zdoła się oprzeć tej pokusie? Oczywiście, o ile w ogóle będzie miał szanse zmierzyć się z tym problemem.
Karol Winiarski