Ukarać i … przebaczyć
Jarosław Kaczyński, przemówienie w Warszawie z okazji szóstej rocznicy katastrofy smoleńskiej: „Tak, przebaczenie jest potrzebne, ale przebaczenie po przyznaniu się do winy i po wymierzeniu odpowiedniej kary.”
Donald Tusk, przemówienie w Sosnowcu w marcu 2023 roku: „Niezbędnym, chociaż niewystarczającym warunkiem narodowego pojednania jest rozliczenie obecnej władzy za złe czyny, kradzieże, śmierć ludzi”
Ewangelia Łukasza 6,37: „I nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni, i nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni, odpuszczajcie, a dostąpicie odpuszczenia.”
Miesięczne oczekiwanie na utworzenie rządu Donalda Tuska spowodowane nieodpowiedzialną zabawą czołowych polityków Zjednoczonej Prawicy z Andrzejem Dudą i Mateuszem Morawieckim na czele, zmusiło parlamentarną większość do działań, które leżą w kompetencjach naszych organów prawodawczych. Poza chwilową koncentracją uwagi na osobie Szymona Hołowni, spowodowało to wysyp inicjatyw, z których niektóre wzbudziły poważne kontrowersje. Poza całkowicie nieprzemyślaną próbą radykalnego zliberalizowania przepisów dotyczących farm wiatrowych, należą do nich z pewnością paczkujące jak drożdże pomysły powołania komisji śledczych. Na razie trzy. Ale w przyszłości może ich być znacznie więcej. A przecież ilość rzadko przechodzi w jakość.
Konieczność zbadania, i być może rozliczenia, niezgodnych z prawem działań poprzedników, jest sprawą oczywistą. Co prawda przekonanie, że powstrzyma to ewentualnych naśladowców przed podobnymi praktykami w przyszłości jest dość naiwne (pamięć ludzka jest coraz krótsza, pokusa zwykle okazuje się silniejsza, a sposoby omijania prawa coraz skuteczniejsze), ale zwykłe poczucie sprawiedliwości nakazuje wyciągnięcie konsekwencji prawnych wobec osób łamiących prawo. Tylko czy komisje śledcze są najlepszym sposobem na realizację tego celu?
Największe polityczne znaczenie miała pierwsza z powołanych w historii III RP komisji śledczych zajmująca się sprawą „afery Rywina” czyli próbą wymuszenia od Agory łapówki w wysokości 17,5 mln dolarów w zamian za zablokowanie niekorzystnego z punktu widzenia tej spółki projektu ustawy medialnej. To ona zapoczątkowała upadek Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Leszka Millera, to ona wypromowała Zbigniewa Ziobro i Jana Marię Rokitę, to ona w końcu zrodziła przekonanie o możliwości skutecznego pokonania politycznych przeciwników za pomocą tego właśnie narzędzia. Tyle, że żadna z późniejszych dziewięciu powołanych komisji już takiego znaczenia nie miała, a nikt z jej członków nie został dzięki nim polityczną gwiazdą. Co najważniejsze jednak, ich działalność nie przyniosła wykrycia czy chociażby wyjaśnienia jakiejkolwiek afery. Zresztą i komisja Rywina, poza ukazaniem politycznej kuchni (obrzydliwej, jak niejedna kuchnia) nie miała żadnych merytorycznych konsekwencji. Przyjęcie mniejszościowego raportu autorstwa Zbigniewa Ziobro nie doprowadziło do skazania kogokolwiek poza Lwem Rywinem, co od początku, w świetle jego nagranej rozmowy z Adamem Michnikiem, było oczywiste. Sąd apelacyjny zmienił co prawda kwalifikację prawną zawartą w wyroku skazującym sądu okręgowego – z oszustwa na płatną protekcję – ale nie był w stanie wskazać członków mitycznej „grupy trzymającej władzę”, na którą powoływał się Lew Rywin i która znalazła w przyjętej przez Sejm wersji raportu komisji śledczej.
Komisje śledcze dotknięte są poważną wadą systemową, która przy tak spolaryzowanej jak obecnie scenie politycznej, staje się okolicznością dyskwalifikującą. Jej członkami są bowiem politycy, których zasadniczym celem nie jest dążenie do prawdy, a zdyskredytowanie politycznego przeciwnika. Dlatego zakres objęty śledztwem obejmuje zawsze działania podejmowane przez poprzedników, a nowa władza zawsze ma w składzie komisji większość. Charakterystyczne, że w drugich kadencjach rządów PO i PiS Sejm nie prowadził żadnych śledztw. Nikt już nie popełni „błędu” Leszka Millera, który nie dość, że dopuścił do powstania komisji śledczej do spraw afery Rywina, to jeszcze pozwolił, aby jej przewodniczącym został prof. Tomasz Nałęcz z koalicyjnej Unii Pracy, który wykazał się wyjątkowym obiektywizmem w dociekaniu prawdy. Podobny „błąd” stał się zresztą kilka lat później udziałem Donalda Tuska, który przewodniczącym komisji „naciskowej” zrobił Andrzeja Czumę. A ten uznał, że żadnych nacisków nie było. Drugi raz takie „niedopatrzenie” już mu się nie zdarzy i wraz z koalicjantami lider PO dopilnuje, aby w komisjach zasiedli ludzie w pełni lojalni i wierni.
Oczywiście efekty prac komisji śledczych są łatwe do przewidzenia. Reporty końcowe będą zgodne z politycznymi oczekiwaniami ich inicjatorów. Inaczej być nie może – gdyby okazało się, że jest inaczej, politycy Zjednoczonej Prawicy mieliby używanie. Podobnie było zresztą w przypadku komisji powołanej na mocy ustawy Lex Tusk – zanim powstała, efekt jej „pracy” (za 16 tys. miesięcznie dla każdego członka) był oczywisty. Oczywistą konsekwencją jest brak wiarygodności wszelkich ustaleń powoływanych przez Sejm komisji w oczach zwolenników oskarżanych polityków. Za to ich przeciwnicy umacniają się w przekonaniu o konieczności całkowitej eliminacji opozycji z życia publicznego.
Nie inaczej jest w przypadku najczęściej ostatnio przywoływanej instytucji, która ma wysłać polityków Zjednoczonej Prawicy na śmietnik historii – oczywiście po odbyciu zasądzonych wcześniej wyroków. Chodzi oczywiście o Trybunał Stanu. Nieprzerwana dyskusja o odpowiedzialności konstytucyjnej czołowych polityków ma spory walor edukacyjny. Dzięki niej wiele osób w Polsce dowiedziało się jakiej większości głosów potrzeba, aby postawić w stan oskarżenia Andrzeja Dudę, Mateusza Morawieckiego, Zbigniewa Ziobrę czy Adama Glapińskiego. Tylko, że w całej dyskusji umyka jeden kluczowy element. Trybunał Stanu jest najbardziej upolitycznionym organem władzy sądowej w Polsce. Zasiadających tam sędziów (z których połowa nie musi mieć nawet kwalifikacji do pełnienia tej funkcji) wybiera Sejm na swoim pierwszym posiedzeniu. „Dobry” zwyczaj (zachowany i w tej kadencji) polega na podziale miejsc pomiędzy kluby poselskie proporcjonalnie do wyników wyborów. To oznacza, że skład jest pluralistyczny. Ale nie oznacza, że zasiadają tam całkowicie apolityczni sędziowie. Wręcz przeciwnie, to często lojalni działacze partyjni, którzy albo nie dostali się do parlamentu, albo dobrowolnie odeszli z czynnej polityki, a partia postanowiła ich uhonorować za wieloletnią lojalną działalność miejscem w tej zacnej i nobilitującej instytucji.
Realne szanse na postawienie przed Trybunałem Stanu Andrzeja Dudy są żadne – większość co najmniej 2/3 ustawowej ilości głosów członków Zgromadzenia Narodowego jest nieosiągalna. To zresztą ogromna pokusa dla każdego Prezydenta do łamania prawa. Ponieważ nasza głowa państwa, w przeciwieństwie do innych śmiertelników, nie odpowiada przed sądem karnym nawet za przestępstwa pospolite, a niezbędna większość do jego osądzenia przed Trybunałem Stanu jest praktycznie niemożliwa do osiągnięcia, to może on robić wszystko. Na przykład świadomie złamać Konstytucję albo interpretować ją w mocno naciągany sposób. I co? I nic. Nie mam pana płaszcza i co mi pan zrobi.
Nie stanie przed Trybunałem Stanu również Mateusz Morawiecki ani też żaden z jego ministrów. Konieczna byłaby do tego większość 3/5 ustawowej liczby posłów (185) – Prawo i Sprawiedliwość ma w tym przypadku mniejszość blokującą (193). Inaczej wygląda sytuacja z pozostałymi osobami, które również podlegają odpowiedzialności przed Trybunałem Stanu – Prezesem Narodowego Banku Polskiego, Prezesem Najwyższej Izby Kontroli, członkami Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji czy Naczelnym Dowódcą Sił Zbrojnych. W ich przypadku wystarczy bezwzględna większość głosów i to nawet nie ustawowej liczby posłów, ale tych, którzy głosują. Wniosek skierowany do Trybunału Konstytucyjnego przez grupę posłów PiS w tej sprawie (w przeciwieństwie do Prezydenta i członków Rady Ministrów nie są to regulacje konstytucyjne), ma oczywiście charakter ratunkowy w świetle zapowiedzi postawienia w stan oskarżenia Adama Glapińskiego (ciekawe, że dopiero teraz się zorientowali co stanowi ustawa), ale absurdalność całej sytuacji jest rzeczywiście porażająca. Wymogi dotyczące osób politycznie odpowiadających przed Sejmem (premier i ministrowie) są znacznie większe niż obowiązujące wobec tych, którzy mają konstytucyjnie zagwarantowaną niezależność.
Najbardziej jednak kuriozalna byłaby sytuacja, gdyby któraś z wymienionych osób stanęła przed Trybunałem Stanu pod zarzutem upolitycznienia urzędu, który sprawuje. I nie chodzi o zasadność oskarżenia, ponieważ działanie na rzecz jednej formacji politycznej przez Adama Glapińskiego są oczywiste dla każdego, kto potrafi obiektywnie ocenić jego działalność. Problem polega na tym, że sądziłby organ, któremu w żadnym wypadku nie można przypisać przymiotów niezawisłej instytucji. Wybór bezpośrednio przez Sejm sędziów trybunału, którego jedynym celem jest sądzenie polityków, jest przecież z punktu widzenia praworządności i trójpodziału władzy czymś znacznie bardziej niedopuszczalnym niż pośredni wpływ na skład stanu sędziowskiego poprzez wybieranie sędziowskich członków Krajowej Rady Sądownictwa – instytucji, która przedstawia Prezydentowi kandydatów na sędziów. Na dodatek sędziowie Trybunału Stanu są wybierani na cztery lata (o ile nie zostaną ogłoszone przedterminowe wybory), a następnie mogą być wybierani po raz kolejny. O ile partia będzie z nich zadowolona.
Jest jeszcze jeden, oczywiście z punktu widzenia przyszłej władzy, problem. Zgodnie z Konstytucją Prezesem Trybunału Stanu jest Pierwsza Prezes Sądu Najwyższego. Pani Marta Manowska jako jeden z neosędziów nie jest uznawana przez obecną większość parlamentarną za legalnego sędziego Sądu Najwyższego, a tym samym za Prezesa obydwu tych organów wymiaru sprawiedliwości. Jeżeli jednak wnioskodawcy próbowaliby w tej sprawie zrobić wyjątek (podobnie jak w przypadku Krajowej Rady Sądownictwa, gdzie wybrani przez Sejm i Senat parlamentarzyści biorą udział w posiedzeniach nielegalnej ich zdaniem instytucji), to pojawia się kolejny problem – zgodnie z Regulaminem tego organu składy orzekające wyznacza właśnie Prezes. Inaczej niż w sądach powszechnych, gdzie losowania sędziów dokonuje specjalny algorytm w Ministerstwie Sprawiedliwości (system wprowadzony przez Zbigniewa Ziobro i ostro krytykowany wówczas przez polityków opozycji i stowarzyszenia sędziowskie). Postępowanie przed Trybunałem Stanu jest dwuinstancyjne – w pierwszej instancji jest on pięcioosobowy, w drugiej siedmioosobowy. Ponieważ przedstawiciele Prawa i Sprawiedliwości mają w Trybunale Stanu siedmiu reprezentantów, istnieje możliwość takiego wykreowania takich składów orzekających, w których większość będą mieli sędziowie politycznie związani z osobą oskarżoną (trzech w pierwszej instancji, czterech w drugiej). Już widzę jak uznają Adama Glapińskiego za winnego i orzekają zakaz pełnienia przez niego wszelkich funkcji publicznych.
Kraj, w którym to politycy lub wybierani przez nich sędziowie, a nie niezależne sądy, osadzają swoich politycznych przeciwników, przestaje być demokratycznym państwem prawa. Wybory nie są już bowiem cywilizowana rywalizacją o władzę, ale stają się walką o zachowanie wolności. A wówczas wszystkie chwyty stają się dozwolone. Być może uda się pozbawić stanowiska, a może nawet skazać, któregoś z polityków poprzedniej władzy, ale wówczas można mieć pewność, że po następnych wyborach nastąpi zamiana miejsc – także w więziennych celach. O ile do kolejnych wyborów w ogóle dojdzie. Jednego natomiast możemy być pewni – przebaczenia wówczas nie będzie.
Karol Winiarski