Warszawa, Budapeszt czy Ankara
Zgłoszony niespodziewanie kilka dni temu projekt ustawy o Sądzie Najwyższym spowodował dość powszechne oburzenie zarówno środowisk prawniczych jak i wszystkich opozycyjnych ugrupowań politycznych. W zależności od temperamentu politycznego adwersarzy obecnej partii rządzącej padają oskarżenia o chęć przejęcia pełni władzy czy wręcz wprowadzenia dyktatury, co w gruncie rzeczy oznacza to samo. Najbardziej umiarkowani twierdzą, że wprowadzenie tej zmiany oznaczać będzie koniec trójpodziału władzy. Tymczasem trójpodziału władzy w Polsce w praktyce od dawna nie ma. Podobnie zresztą jak w większości europejskich krajów demokratycznych.
Monteskiuszowska zasada trójpodziału władzy oznacza, że funkcje ustawodawcze, wykonawcze i sądownicze skupione są w odrębnych organach władzy, a organy te są od siebie niezależne. Taki system może funkcjonować w ustroju monarchistycznym, gdzie monarcha ma pełnię władzy wykonawczej, a także w systemie prezydenckim, w którym wybierany w wyborach powszechnych prezydent jest jedynym organem władzy wykonawczej. Zupełnie inaczej jest w funkcjonującym w zdecydowanej większości krajów europejskich systemie parlamentarno-gabinetowym, gdzie rząd musi się cieszyć poparciem większości parlamentarnej. Wydawałoby się, że w takiej sytuacji będzie on w pełni zależny od posłów (deputowanych). Tak rzeczywiście się dzieje przy dużym rozbiciu politycznym i niestabilnym systemie partyjnym. Gdy jednak władzę sprawuje jedna partia, a jej lider decyduje o wszystkim, to sytuacja ulega całkowitemu odwróceniu. Parlament, w którym większość posłów pochodzi z partii rządzącej staje się pasem transmisyjnym pomysłów rodzących się w głowie partyjnego przywódcy. Jakikolwiek sprzeciw grozi wyeliminowaniem z listy wyborczej w kolejnych wyborach i politycznym niebytem. Gdyby udział w działalności politycznej traktowany był jako misja, a nie wyłącznie jako sposób na dorobienie się i uzyskanie ekspektatywy na posady dla siebie i członków swojej rodziny, to można byłoby liczyć, że znaczna część nie poprze szczególnie kontrowersyjnych pomysłów. Tak jednak nie jest. Poseł Łukasz Rzepecki, który sprzeciwił się wprowadzeniu opłaty paliwowej, to niestety chlubny wyjątek. W końcu w systemie demokratycznym politycy to emanacja społeczeństwa, krew z krwi. Nie oczekujmy, że będą inni niż my sami jesteśmy.
Pozostaje jeszcze władza sądownicza. W zdecydowanej większości państw sędziowie są niezawiśli, a gwarancjami tej niezawisłości są najczęściej: nieusuwalność, niedopuszczalność przenoszenia na inne stanowisko bez zgody zainteresowanego, apolityczność, niepołączalność funkcji sędziego z innymi funkcjami w życiu publicznym, wysoki status materialny, immunitet sędziowski (najczęściej materialny). Daje to możliwość ferowania wyroków wyłącznie na podstawie przepisów prawa i własnego sumienia. Możliwość, ale nie pewność. Sędziowie to przecież też ludzie, ze wszystkimi wadami, niedoskonałościami, a także poglądami, które czasami mają wpływ na podejmowane decyzje. Stąd niesłychanie ważny jest proces doboru kandydatów na stanowisko sędziego. W krajach UE najczęściej spotykanym modelem jest wybór sędziów przez specjalne ciała złożone z osób wyłonionych przez środowiska sędziowskie oraz gremia polityczne – jedynie w Niemczech, Austrii, Finlandii, Luksemburgu i Czechach takie rady nie istnieją. Niekiedy wybranego przez te ciała kandydata zatwierdza (mianuje) przedstawiciel władzy wykonawczej – władca, prezydent, minister sprawiedliwości. Najczęściej jest to jednak formalność. Sami kandydaci podlegają też najczęściej wysłuchaniu, opiniowaniu, rzadziej egzaminowaniu przez sędziów sądów, do których kandydują.
Taki system funkcjonuje od prawie trzydziestu lat w Polsce. Krajowa Rada Sądownictwa została wpisana do Konstytucji 8 kwietnia 1989 roku na mocy podpisanych trzy dni wcześniej ustaleń okrągłego stołu. Był to jeden z najważniejszych postulatów demokratycznej opozycji, która dążyła do uniezależnienia sądownictwa od komunistycznej władzy. W skład 25-osobowej rady wchodzi piętnastu sędziów sądów powszechnych, wojskowych i administracyjnych wybieranych przez samych sędziów, cztery osoby wybierane przez Sejm, dwie przez Senat, przedstawiciel Prezydenta RP, a także prezesi Sądu Najwyższego i Naczelnego Sądu Administracyjnego oraz Minister Sprawiedliwości. Sami sędziowie sądów powszechnych są wybierani w dość długotrwałej i szczegółowo opisanej w ustawie procedurze. Zaczyna się od ogłoszenia przez Ministra Sprawiedliwości naboru na wolne stanowisko sędziego. Mogą się o nie ubiegać wszyscy spełniający określone kryteria. Kwalifikacje zgłoszonych kandydatów podlegają ocenie przez wyznaczonego do tego przez prezesa danego sądu sędziego. Następnie kolegia, a potem zgromadzenia ogólne sędziów sądu apelacyjnego (w przypadku nominacji na stanowisko sędziego sądu apelacyjnego lub okręgowego) lub okręgowego (w przypadku nominacji na stanowisko sędziego sądu rejonowego) opiniują kandydatów. Zaopiniowane w ten sposób kandydatury trafiają do Krajowej Rady Sądownictwa, która wybiera jednego kandydata i przedstawia go Prezydentowi RP. Do niedawna panowało przekonanie, podzielane nawet przez Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, że nie może on odmówić mianowania zgłoszonego w ten sposób kandydata, chociaż nie ma określonego czasu, w którym ma to nastąpić. Rok temu Prezydent Andrzej Duda uznał, że zapis konstytucyjny umożliwia mu odrzucenie zgłoszonych kandydatur, co w przypadku dziesięciu osób uczynił. Ten system właśnie powoli przechodzi do historii.
Działania Prawa i Sprawiedliwości w wielu sprawach sprawiają wrażenie chaotycznych i nieprzemyślanych. Nie można tego jednak powiedzieć o kwestiach związanych z wymiarem sprawiedliwości. Wbrew oficjalnie podawanym powodom, wprowadzane zmiany nie mają służyć likwidacji patologii czy usprawnieniu pracy organów wymiaru sprawiedliwości. Nie chodzi w nich bowiem o zmiany w procedurze karnej czy cywilnej, informatyzacji sądów czy wzmocnienia obsady kadrowej. Celem są wyłącznie personalne zmiany, które pozwolą na obsadę organów wymiaru sprawiedliwości swoimi ludźmi. Ich kompetencje, postawa moralna czy doświadczenie zawodowe nie mają żadnego znaczenia. Trudno zresztą, żeby było inaczej skoro jednym z realizatorów tych zmian jest Stanisław Piotrowicz, który kiedyś służył Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, a kiedy nieboszczka partia zeszła ze sceny dziejowej, znalazł sobie nowych protektorów.
Nie chodzi również o demokratyzację sądów. Taka sytuacja miałaby miejsce, gdyby sędziów wybierali bezpośrednio sami obywatele, co postuluje Kukiz`15. Czy taki sposób wyboru byłby dobrym rozwiązaniem? Być może sprawdza się on w przypadku sędziów pokoju, tyle że tacy w naszym systemie ustrojowym nie występują. Trudno oczekiwać, żeby wyborcy mogli dogłębnie ocenić kandydatury setek osób ubiegających się o stanowiska sędziowskie. Wiem o czym piszę, ponieważ jako radny wiele razy uczestniczyłem w wyborach ławników – znałem jedynie nielicznych spośród tych, którzy znajdowali się na liście. Wybór dokonywany przez Sejm, a na tym ma polegać według obecnej władzy demokratyzacja polskiego sądownictwa, jest raczej twórczą realizacją jednego z artykułów Konstytucji:
Art. 15.
1. Najwyższym organem władzy państwowej jest Sejm Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.
2. Sejm jako najwyższy wyraziciel woli Ludu pracującego miast i wsi urzeczywistnia suwerenne prawa narodu.
3. Sejm uchwala ustawy oraz sprawuje kontrolę nad działalnością innych organów władzy i administracji państwowej.
Tyle, że była to Konstytucja Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej z 22 lipca 1952 roku. Zadziwiające, że jej zapisy tak bardzo przypominają retorykę obecnie rządzących.
Nieprzypadkowo, praktycznie nazajutrz za po przejęciu władzy, PiS rozpoczął batalię o przejęcie Trybunału Konstytucyjnego. Po trwających rok manewrach (kilka kolejnych nowelizacji ustawy o TK częściowo uznanych za niezgodne z Konstytucją, wątpliwy pod względem prawnym wybór nowej prezes, wysłanie na przymusowy urlop dotychczasowego wiceprezesa), partia rządząca odniosła pełny sukces. A to umożliwiło podejmowanie kolejnych kroków. W chwili obecnej nie ma już obawy, że sąd konstytucyjny zakwestionuje zgodność z ustawą zasadniczą kolejnych dokonywanych zmian. W tym tych, które dotyczą organów wymiaru sprawiedliwości.
Nowelizacja ustawy o sądach powszechnych pozwoli Zbigniewowi Ziobrze wymienić wszystkich niepokornych prezesów sądów (rejonowych, okręgowych i apelacyjnych). Nie będzie to oczywiście miało bezpośredniego wpływu na orzekanie, tym bardziej, że sprawy będą teraz przydzielane losowo. Tyle, że prezes sądu już teraz ma szereg uprawnień, które mogą utrudnić życie sędziemu. To on rozpatruje skargi na działalność sądów, wyraża zgodę na podjęcie dodatkowego zatrudnienia, może skontrolować prawidłowość wykorzystania przez sędziego zwolnienia lekarskiego, wyraża zgodę na zamieszkiwanie sędziego w innej miejscowości niż siedziba sądu, opracowuje indywidualny plan rozwoju sędziego, powierza funkcje przewodniczącego i wiceprzewodniczącego wydziału. Najważniejszym jednak uprawnieniem prezesa sądu jest możliwość przydzielania sędziego do konkretnego wydziału. Niepokorny sędzia, który przez całe życie orzekał w sprawach karnych może zostać skierowany do rozstrzygania spraw cywilnych.
O wiele ważniejsza jest nowelizacja ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa. Pomijając mało zrozumiałą koncepcję podziału tego ciała na dwie izby, kluczowa zmiana w stosunku do obecnie obowiązujących rozwiązań polega na zmianie sposobu wyboru jej sędziowskich członków. Przestaje to być wyłączna decyzja środowisk sędziowskich. Od tej pory członków KRS będzie wybierał Sejm zwykłą większością głosów. Sędziowie będą mogli jedynie przedstawiać kandydatów na kandydatów, ale do ostatecznego głosowania zakwalifikowani zostaną jedynie ci, którzy uzyskają poparcie 50 posłów lub Marszałka Sejmu. Tym samym powszechnie krytykowany polityczny sposób wyboru sędziów Trybunału Konstytucyjnego zostaje przeniesiony na kolejny organ – Krajową Radą Sądownictwa. Nie ma chyba wątpliwości, że skutek będzie podobny do tego, który widać w Trybunale Konstytucyjnym. Tym bardziej, że oprócz sędziów (wystarczy ich dwudziestu pięciu lub stowarzyszenia sędziowskie) kandydatów do KRS przedstawiać może też Naczelna Rada Adwokacka, Krajowa Rada Radców Prawnych, Krajowa Rada Notarialna oraz prokuratorzy (również dwudziestu pięciu i stowarzyszenia prokuratorskie). Dlaczego prokuratorzy? Ano dlatego, że od czasów zmiany dokonanej rok temu są całkowicie zależni od Prokuratora Generalnego czyli Ministra Sprawiedliwości – Zbigniewa Ziobry. Zresztą im więcej osób lub ciał uprawnionych do zgłaszania kandydatów, tym łatwiej będzie wybrać tych, którzy będą gwarantowali polityczną kontrolę nad nową Krajową Radą Sądownictwa. A o to przecież chodzi.
Krajowa Rada Sądownictwa jest kluczowym organem przy nominacjach sędziowskich. Stąd uchwalenie przepisów umożliwiających jej opanowanie było niezbędne do przeprowadzenia kolejnego punktu opracowanego wcześniej planu – przejęcia Sądu Najwyższego. Tego ma dotyczyć najnowszy projekt (oficjalnie jest to inicjatywa poselska niewymagająca przeprowadzenia konsultacji), który zgłoszony z zaskoczenia w minioną środę tuż przed północą, radykalnością swoich rozwiązań zaskoczył nawet niektórych zwolenników Prawa i Sprawiedliwości. Pomysł przeniesienia sędziów Sądu Najwyższego w stan spoczynku przez Ministra Sprawiedliwości to rozwiązanie niespotykane w cywilizowanym świecie, choć niekoniecznie niezgodne z obowiązującą obecnie konstytucją, która w art. 180, ust. 5 przewiduje takie rozwiązanie w przypadku zmiany ustroju sądów. Czy reorganizacja, nawet tak daleko posunięta, Sądu Najwyższego wypełnia ten warunek? To kwestia interpretacji, a ta w przypadku obecnego składu Trybunału Konstytucyjnego będzie raczej oczywista. Trudniej będzie uzasadnić przerwanie sześcioletniej kadencji Pierwszej Prezes Sądu Najwyższego Małgorzaty Gersdorf. Jest ona wyraźnie zapisana w art. 183, ust. 3 i z żadnego innego przepisu nie wynika możliwość jej przerwania zwykłą ustawą. Zawsze jednak będzie można powiedzieć, że skoro pani sędzia została przeniesiona w stan spoczynku, to nie może już pełnić żadnej funkcji. I taką interpretację Trybunał Konstytucyjny z pewnością przyjmie za obowiązującą.
Jeżeli ktoś myśli, że na tym skończy się „reformowanie” organów wymiaru sprawiedliwości, to z pewnością bardzo się wkrótce zdziwi. W Ministerstwie Sprawiedliwości trwają intensywne prace nad kolejną nowelizacją ustawy „Prawo o ustroju sądów powszechnych”. Zmiana istniejącej od wielu lat struktury sądownictwa powszechnego (sądy rejonowe, okręgowe i apelacyjne) umożliwić ma przeniesie w stan spoczynku sędziów, którzy odważyli się w minionych latach wydawać wyroki nie po myśli obecnie sprawujących władzę, chociaż znajdą się wśród nich zapewne i tacy, których wyroki rzeczywiście wzbudzały oburzenie opinii publicznej – czy zawsze zasadne, to już inna sprawa. Można się również spodziewać zmian w sposobie przedstawiania Krajowej Radzie Sądownictwa kandydatur na stanowiska sędziowskie zwiększające wpływ na ten proces Ministra Sprawiedliwości albo powoływanych przez niego prezesów sądów. Tym samym ciąg technologiczny zostanie w pełni zamknięty.
Zagadką pozostaje ostateczny cel wprowadzanych zmian. Nie chodzi nawet o to, że narzędzia, które dostaje w swoje ręce Zbigniew Ziobro może wykorzystać do realizacji swoich własnych politycznych i osobistych celów. Jedna decyzja Jarosława Kaczyńskiego może przenieść obecnego ministra w polityczny niebyt. Bardziej zastanawiające jest pytanie czy prezes nie bierze pod uwagę, że wprowadzanych przez niego rozwiązań korzystać będą też następne rządy. Przecież za dwa lata po nowych wyborach parlamentarnych, konstelacja polityczna w Polsce może ulec całkowitej zmianie. Nawet najlepsze sondaże nie dają PiS-owi więcej niż 40% poparcia, a to może grozić utratą władzy. Chyba, że takiego scenariusza plan Jarosława Kaczyńskiego nie przewiduje. Ordynację wyborczą uchwala przecież parlament, a możliwych szczegółowych rozwiązań zwiększających szanse partii rządzącej jest wiele – skutecznie wypróbował to Viktor Orban, który uzyskując niespełna 45% poparcie zdobył większość konstytucyjną w węgierskim parlamencie. Ich zgodność z Konstytucją potwierdzi oczywiście Trybunał Konstytucyjny. Gdyby się nie udało, pozostaje jeszcze w odwodzie zreformowany Sąd Najwyższy, który może uznać wybory za nieważne. Pretekst zawsze się znajdzie.
„My to wszystko co mamy przeprowadzić, przeprowadzimy” – to słowa Jarosława Kaczyńskiego wygłoszone na piątkowej konferencji prasowej. Czy ktoś może mu przeszkodzić. Unia Europejska i Rada Europy to bezzębne straszaki, których prezes rządzącej partii może się nie obawiać. Ich ewentualne działania mogą jedynie przysporzyć mu kolejnych zwolenników – zdaniem większości Polaków UE jest dobra, gdy daje pieniądze, ale nie ma prawa nam niczego narzucać. Podobny efekt mogą mieć protesty opozycji, jeżeli polegałyby na bezprawnym blokowaniu mównicy sejmowej, samego Sejmu czy kolejnych miesięcznic. Łamanie prawa w imię obywatelskiego nieposłuszeństwa nie jest zgodnie z opinią większości polskiego społeczeństwa dopuszczalną formą przeciwstawiania się rządzącym. Na masowe pokojowe manifestacje też liczyć nie można. Okres wakacyjny takowym nie sprzyja, a na dodatek obrona demokracji i wolności nie wyprowadzi w Polsce na ulice milionów demonstrantów. A nawet kilkaset tysięcy protestujących ludzi nie powstrzyma Jarosława Kaczyńskiego.
Pozostaje Prezydent Andrzej Duda lub sprzeciw części posłów rządzącego ugrupowania. Głowa polskiego państwa zaskakując wszystkich odesłał ostatnio do ponownego rozpatrzenia nowelizację ustawy o Regionalnych Izbach Obrachunkowych. To pierwszy przypadek zastosowania veta przez Andrzeja Dudę wobec ustawy uchwalonej w obecnej kadencji Sejmu (wcześniej zawetował cztery ustawy autorstwa koalicji PO i PSL). Złośliwi twierdzą, że wyczerpał limit na cały rok, a może nawet i całą kadencję. Być może nie mają racji, chociaż raczej trudno sobie wyobrazić, że Prezydent nagle stanie na czele opozycji przeciw swojej macierzystej partii. Mało prawdopodobne jest też zbuntowanie się Jarosława Gowina, który zapewne ograniczy się do hamletyzowania, z którego niewiele wynika. Zresztą nawet gdyby odważył się przeciwstawić „naczelnikowi”, to nie może być pewny czy pozostali posłowie jego ugrupowania podążą za nim. Dlatego najprawdopodobniej po zgłoszeniu pewnych wątpliwości i odbyciu rozmowy z Jarosławem Kaczyńskim, Beatą Szydło czy Zbigniewem Ziobro, zostaną one rozwiązane, a lider Polski Razem poprze proponowane zmiany. A jeszcze kilka lat temu ten krakowski inteligent potrafił twardo przeciwstawiać się Donaldowi Tuskowi. Cóż, ludzie się zmieniają.
Obecna sytuacja pokazuje jak słabym ustrojem jest system demokratyczny w naszym kraju. Jeżeli jego dalsze funkcjonowanie zależy od decyzji niewielkiej grupy ludzi czy nawet jednego człowieka, to trudno mówić o stabilności takiego systemu ustrojowego. Problemem nie jest wyłącznie Jarosław Kaczyński i bezrefleksyjnie wykonujący jego polecenia członkowie partii rządzącej. Problemem jest to, że prawie połowa Polaków, w dalszym ciągu popiera obecny rząd i tworzącą go partię. W każdym normalnym kraju Europy Zachodniej, poparcie dla takiego ugrupowania spadłoby do maksimum kilkunastu procent. U nas notowania zmniejszają się o kilka procent, żeby po kilku miesiącach wrócić do dawnego poziomu. Dopóki Jarosław Kaczyński będzie czuł poparcie tak znacznej części społeczeństwa, a PiS będzie dominował w sondażach, realizacja politycznego planu będzie się odbywała bez zakłóceń.
Tymczasem opozycja zachowuje się jak dzieci we mgle. Sprawia wrażenie ciągle zaskakiwanej przez kolejne działania Prawa i Sprawiedliwości, a jej reakcje pokazują, że nie ma żadnego pomysłu na zatrzymanie Jarosława Kaczyńskiego. Chaotyczne i wzajemnie nieskoordynowane działania ułatwiają prezesowi rządzącej partii umacnianie zdobytej dwa lata temu władzy. Zarówno Grzegorz Schetyna jak i Ryszard Petru zdają się walczyć o ten sam kawałek wyborczego tortu, zamiast próbować go powiększyć kosztem PiS-u lub malejącej grupy ludzi niezdecydowanych. Paweł Kukiz, ale i Władysław Kosiniak-Kamysz, starają się odgrywać rolę jedynych sprawiedliwych, co raczej nie przekłada się na rosnące poparcie społeczne. Pozaparlamentarna lewica, zarówno SLD jak i Razem, nie dość, że dystansują się od całej reszty, to jeszcze wzajemnie się zwalczają. Nawet jeżeli poszczególne partie zgłaszają sensowne i społecznie akceptowalne pomysły, to nie potrafią się z nimi przebić do opinii społecznej. Powstaje wrażenie, które zresztą częściowo jest zgodne z rzeczywistością, że poza totalną krytyką obecnego rządu, nie są one w stanie przedstawić alternatywnego i całościowego programu, który chciałyby realizować po przejęciu władzy.
Przede wszystkim jednak opozycja nie ma wyrazistego i popularnego lidera, który byłby w stanie wzbudzić pozytywne emocje i zmobilizować wyborców w czasie kolejnej parlamentarnej elekcji. Przykład Emmanuela Macrona pokazał jak ogromne ma to znaczenie. Żaden z obecnych liderów takiej roli nie jest w stanie spełnić. Mało prawdopodobne, żeby obciążony bagażem popełnionych w przeszłości grzechów, mógł ją odegrać Donald Tusk. Nie będzie też nim Władysław Frasyniuk, którego radykalizm jest nie do zaakceptowania przez większość Polaków. Jeżeli w najbliższym czasie taka osoba się nie pojawi, szanse Jarosława Kaczyńskiego na ponowne zwycięstwo znacząco wzrosną.
Przejęcie sądów przez Prawo i Sprawiedliwość potrwa jeszcze kilka miesięcy. Potem prawdopodobnie przyjdzie czas na zmiany w ordynacji wyborczej, które zwiększą szanse Prawa i Sprawiedliwości na kolejne zwycięstwo wyborcze. Jarosław Kaczyński i jego najbliżsi współpracownicy, ale także coraz większa grupa osób, która materialnie korzysta na rządach tej partii nie mogą sobie pozwolić na utratę władzy. Za daleko poszli w swoich działaniach, żeby tak po prostu oddać władzę. Czy do jej utrzymania wystarczy autentyczne poparcie społeczne? Kilka lat temu Jarosław Kaczyński z dużym uznaniem wypowiadał się o Turcji. Tłumaczono to później zachwytem nad sukcesami tureckiej gospodarki, a nie, już wtedy widocznymi, coraz bardziej autorytarnymi rządami Prezydenta Recepa Erdogana. Czy rzeczywiście chodziło tylko o ekonomię? Kiedyś tak rzeczywiście mogło się wydawać. Teraz takiej pewności już mieć nie można.
Karol Winiarski