Wejdą, nie wejdą
Tytułowe pytanie nurtowało Polaków w okresie rewolucji Solidarności w latach 1980-1981. Dotyczyło oczywiście ewentualnej interwencji wojsk państw Układu Warszawskiego, przede wszystkim Armii Radzieckiej, w zrewoltowanej Polsce. Obecnie podobne pytanie pada w kontekście groźby agresji Rosji na Ukrainę. Pokazuje to jak bardzo zmieniła się sytuacja geopolityczna naszego kraju w ciągu ostatnich czterdziestu lat.
Z czysto racjonalnego punktu widzenia, wydawałoby się, że atak Rosji na Ukrainę nie miałby żadnego sensu. Armia rosyjska, jedna z najlepiej uzbrojonych i wyszkolonych sił zbrojnych na świecie, pokonałaby wojska ukraińskie w ciągu kilku dni i to mimo ich znaczącego wzmocnienia jakie nastąpiło w ciągu kilku ostatnich lat. Problemy zaczęłyby się później. Okupacja znaczących terenów państwa ukraińskiego pochłaniałaby nie tylko ogromne środki finansowe, ale też życie rosyjskich żołnierzy – nie ulega bowiem wątpliwości, że Ukraińcy nie pogodziliby się z rosyjską okupacją. Oznaczałoby to ostateczną utratę szans na pełne podporządkowanie Ukrainy przez Rosję i włączenie jej do rosyjskiej strefy wpływów.
Atak na Ukrainę doprowadziłby też do zaostrzenia sankcji, które po aneksji Krymu zostały nałożone na Rosję. Z pewnością zablokowałoby to możliwość uruchomienia gazociągu Nord Stream II, co z kolei ograniczyłoby wpływy do rosyjskiego budżetu. Rosja mogłaby również zostać wykluczona z systemu SWIFT, a to mocno uderzyłoby w jej system rozliczeń finansowych. Możliwe są także inne sankcje, które w jeszcze większym stopniu pogrążyłyby i tak znajdującą się w stagnacji rosyjską gospodarkę.
Racje ekonomiczne nie są jednak jedynymi kryteriami oceny działań politycznych pod kątem ich racjonalności. Przed pierwszą wojną światową wszystkie analizy wskazywały, że konflikt, niezależnie od jego wyniku, będzie ciosem dla światowej gospodarki. Tak też się stało, ale nie powstrzymało to jego wybuchu. Względy polityczne okazały się ważniejsze od ekonomicznych.
Nikt nie wie jakie są rzeczywiste cele Władymira Putina. Zresztą, nie muszą one być jednoznacznie sprecyzowane i mogą się kształtować zależnie od okoliczności. Wydaje się jednak, że rosyjski Prezydent przede wszystkim chce zmusić Zachód (głównie USA) do podjęcia z nim rozmów, a jednocześnie zwiększyć swoje wpływy na Ukrainie, co w przyszłości umożliwiłoby mu podporządkowanie tego kraju Rosji, tak jak to się stało z Białorusią.
Pierwszy cel został już osiągnięty. Kilkukrotne, bezpośrednie rozmowy prowadzone z Prezydentem Bidenem oraz pomiędzy wysokimi urzędnikami Departamentu Stanu i Ministerstwa Spraw Zagranicznych Rosji, skupiały uwagę całego świata. Podobnie jak w latach 70-tych i 80-tych negocjacje Prezydentów USA z przywódcami ZSRR. Jednym z powodów poparcia jakim cieszy się Władymir Putin w swojej ojczyźnie jest odbudowa dumy narodowej po okresie smuty w latach 90-tych XX wieku. W sytuacji, gdy od kilku lat gospodarka znalazła się w strukturalnej stagnacji, jest to z punktu widzenia rosyjskiego przywódcy szczególnie istotne i pozwala utrzymywać społeczną akceptację dla swoich rządów. Oczywiście, że nikt nie odbierze jej mu w wyborach. Ale też nie jest w jego interesie tłumienie społecznych protestów i tak bezczelne fałszowanie wyników jak musiał to zrobić jego kolega w Mińsku.
Drugi zasadniczy cel (zapewne uważany przez Putina za rosyjską rację stanu) czyli włączenie Ukrainy do rosyjskiej strefy wpływów, minimalizuje groźbę bezpośredniej wojny. Mocno antyrosyjskie nastroje na Ukrainie po aneksji Krymu i krwawej wojnie w Donbasie (konflikt oczywiście trwa dalej, ale ze znacznie mniejszą intensywnością), stopniowo słabły w latach następnych. Otwarta wojna ponownie zaogniłaby gojące się powoli rany. I to niezależnie od jej ostatecznych wyników – zajęcia Donbasu, „przebicia” się do Krymu czy nawet okupacji całej zadnieprzańskiej części kraju. O wiele korzystniejsze z punktu widzenia interesów Rosji byłoby zwiększenie wpływów prorosyjskich ugrupowań funkcjonujących na Ukrainie. A to wymaga włączenia do gry mieszkańców Donbasu.
Porozumienie zawarte w Mińsku w początkach 2015 roku przewidywało przyznanie Donbasowi szeroką i konstytucyjnie gwarantowaną autonomię w ramach państwa ukraińskiego. Przejmowanie kontroli nad tym obszarem przez wojska ukraińskie miało się zacząć dopiero po przeprowadzeniu wyborów do lokalnego parlamentu. Dawałoby to oczywiście Rosji możliwość ingerowania w sprawy Ukrainy i stopniowego umacniania jej wpływów nie tylko w Donbasie, ale też w Kijowie. Ówczesne władze ukraińskie zgodziły się na takie warunki pod presją Niemiec i Francji oraz w obliczu klęski poniesionej w bitwie o Debalcewe. I do dzisiaj nie wprowadziły ich w życie, czego intensywnie domaga się Rosja. Być może więc przedstawianie zaporowych warunków, które nie są możliwe do spełnienia i koncentracja wojsk rosyjskich przy granicy z Ukrainą, mają na celu wymuszenie pełnej realizacji postanowień mińskich.
Po ostatnich negocjacjach rosyjsko-amerykańskich wszyscy odetchnęli z ulgą – Amerykanie nas nie zdradzili. Po rozmowach w formacie NATO-Rosja ulga jeszcze większa. Pakt zdołał zachować jedność. A przecież na razie nie ma nawet mowy o udziale któregokolwiek z państw członkowskich w jakichkolwiek działaniach zbrojnych. To bardziej świadczy o kondycji NATO i postrzeganiu polityki USA w Europie niż wszelkie deklaracje i zapewnienia Bidena, Stoltenberga i innych polityków. Wiarygodność Amerykanów jest wątpliwa, a w jedność Europy nikt już nie wierzy.
Trudno też zrozumieć dlaczego fiasko rozmów zostało przyjęte z nieukrywanym zadowoleniem przez państwa Europy Środkowej. Oznacza to przecież dalszą niepewność i możliwość eskalacji konfliktu w każdej chwili. Zamiast biernie bronić walącego się status quo, należałoby przejść do poszukiwania kompleksowego rozwiązania problemu – zawarcia z Rosją porozumienia całościowo regulującego stosunki polityczne w Europie Środkowo-Wschodniej. Chodzi oczywiście o podział stref wpływów, które w stosunkach między mocarstwami istniały, istnieją i będą istniały, wbrew temu w co uwierzyliśmy po rozpadzie ZSRR. Świat się zmienia. Dominacja USA przechodzi do historii i trzeba szukać nowych rozwiązań, nawet jeżeli wydają się gorsze od do tej pory funkcjonujących. W przypadku Europy środkowo-wschodniej rozwiązaniem byłaby neutralizacja (finlandyzacja) Ukrainy i Białorusi i stworzenie z tych krajów buforowej strefy bezpieczeństwa między państwami NATO a Rosją. Wymagałoby to trwałego wycofania z tych krajów obcych wojsk i rezygnację z przynależności tych krajów do bloków polityczno-militarnych którejkolwiek ze stron. Oczywiście Krym pozostałby w granicach Rosji.
Pozornie wydaje się to rozwiązaniem skrajnie niekorzystnym dla Ukrainy. Pozornie. Po pierwsze, Ukraina nigdy nie odzyska Krymu i prędzej czy później będzie się musiała z tym pogodzić. Nie jest w stanie wyegzekwować swoich praw do tego półwyspu ani militarnie, nie dyplomatycznie, ani prawnie. Nie może też liczyć na jakieś proukraińskie powstanie, ponieważ większość mieszkańców Krymu jest zadowolona ze zmiany przynależności państwowej. Po drugie, Ukraina nigdy nie wejdzie do NATO. Do sojuszu nie przyjmuje się państw mających nieustabilizowane granice i konflikty zbrojne z sąsiadami. Tym samym, spełnienie tego żądania Rosji, jest ustępstwem prestiżowym, ale w praktyce nic nie zmienia. Po trzecie, jedynym sposobem odzyskania Donbasu jest zgoda na autonomię tego regionu. Oczywiście pozostaje pytanie czy nie lepiej byłoby dla Kijowa zrezygnować z tych terenów, co wzmocniłoby jedność kraju, a i zaoszczędziłoby w przyszłości kosztów i kłopotów związanych z transformacją gospodarczą tego górniczo-hutniczego regionu. Tyle, że tam gdzie w grę wchodzą narodowe emocje, trudno o racjonalną ocenę sytuacji. Zwłaszcza, gdy w walce o Donbas tylu Ukraińców przelało krew i oddało życie.
Porozumienie zmuszałoby też do ustępstw Władymira Putina. Finlandyzacja Ukrainy oznaczałaby rezygnację z prób jej włączenia w rosyjską strefę wpływów. Musiałby również poświęcić Baćkę, co oczywiście jest w interesie wszystkich. Białorusini nie są i raczej nie będą antyrosyjscy. Dlatego zastąpienie coraz bardziej brutalnego i mocno nieobliczalnego dyktatora innym, nieskompromitowanym politykiem, nie oznaczałaby niekorzystnej zmiany. Białoruś i tak połączona byłaby więzami gospodarczymi z Rosją, a więzienia opuściliby więzieni przez Łukaszenkę działacze. Także Polacy.
Niestety, kompleksowe porozumienie w sprawie Europy środkowo-wschodniej jest mało realne. Z jednej strony, coraz bardziej zaangażowane na Dalekim Wschodzie i jednocześnie wewnętrznie skrajnie spolaryzowane i słabnące gospodarczo Stany Zjednoczone, dają Putinowi nadzieję na dalsze rozszerzanie swoich wpływów. Europa znajduje się przededniu potężnego kryzysu finansowego i politycznego, a na dodatek jest coraz bardziej podzielona w kwestiach polityki zagranicznej. Jeszcze kilka lat temu cele Putina były bardziej defensywne – chodziło mu głównie o niedopuszczenie do dalszego rozszerzania NATO na wschód. Teraz jego zamierzenia są już bardziej ofensywne. Dlatego propozycja kompleksowego porozumienia musiałaby być poparta przez USA i NATO groźbą użycia siły militarnej. A to w obecnej sytuacji jest praktycznie niemożliwe.
Dlatego też nie ma też większych szans na coś więcej niż reaktywną politykę Zachodu. Wymagałoby to bowiem o wiele większej dalekowzroczności jego przywódców niż to jest możliwe w obecnych czasach, w których króluje populizm, pijar i strach przed własnymi wyborcami. Do jakichkolwiek ustępstw nie są też zdolni politycy ukraińscy. Każdy, który zgodziłby się na oficjalną rezygnację z Krymu, prawdopodobnie straciłby władzę, a porozumienie nie zostałoby zaakceptowane przez parlament.
Co więc nas czeka? Permanentny konflikt podsycany przez Moskwę, w którym będą ginęli ludzie. Za kilkanaście lat Rosja pogrąży się w głębokim kryzysie gospodarczym i politycznym. Ale najbliższe lata przyniosą wzmocnienie jej pozycji. Tyle, że nie z powodu własnych sukcesów, a w wyniku pogłębiającego się kryzysu świata Zachodu. Putin zdaje sobie z tego sprawę i będzie się starał to wykorzystać. A jak w końcu zdecyduje się zaryzykować i podjąć bardziej stanowcze działania militarne, okaże się, że król (NATO) jest nagi. Ale my wolimy się łudzić, że jesteśmy bezpieczni, ponieważ chroni nas najpotężniejsze mocarstwo na świecie. Tymczasem ono chroni wyłącznie swoje własne interesy, a te w coraz mniejszym stopniu związane są z Europą. A ta z kolei nie jest w stanie obronić się sama. Broniąc wszystkiego, stracimy znacznie więcej. Może nawet wszystko.
Karol Winiarski