Wiktoria Warszawska
Sto lat temu Polska odniosła najważniejsze zwycięstwo w swojej historii. Spektakularne i dla wielu całkowicie niespodziewana wiktoria nad bolszewicką armią pod Warszawą, uratowała niepodległość dopiero co odrodzonego państwa. Nie było w tym oczywiście żadnego cudu, ani tym bardziej boskiej interwencji (jeśli ktoś uważa, że było inaczej, niech wyjaśni dlaczego przegraliśmy w 1939?). Zadecydował świetny plan kontrofensywy znad Wieprza, pełne wykorzystanie błędów przeciwnika i złamanie przez naszych kryptologów sowieckich szyfrów – co najmniej tak samo ważne jak później niemieckiej Enigmy. Jednak wbrew przekonaniu wielu, nie uratowaliśmy Europy przed komunizmem, chociaż wielu jest o tym święcie przekonanych, a polityka historyczna od lat utrwala ten mit.
Od połowy 1920 roku nastroje rewolucyjne w Europie wyraźnie opadały. W kluczowej – z punktu widzenia rozprzestrzeniania się komunizmu – Republice Weimarskiej, Komunistyczna Partia Niemiec (KPD) uzyskała w czerwcu 1920 roku poparcie zaledwie 2,1% wyborców. Mocno lewicowa Niezależna Socjaldemokratyczna Partia Niemiec (USPD), zdobyła co prawda prawie 17,9% głosów, ale jej działacze byli podzieleni co do sposobów zdobycia władzy – kilka miesięcy później, po akcesie do Kominternu, prawie połowa działaczy opuściła ugrupowanie opowiadając się za parlamentarną formą walki o socjalizm. Na dodatek, znaczna część zwolenników rewolucji była przeciwna wprowadzaniu komunizmu przy pomocy zewnętrznej interwencji, a zwłaszcza bolszewickiej – wśród Niemców powszechne było poczucie wyższości cywilizacyjnej wobec Rosjan i pojawienie się oddziałów Armii Czerwonej z pewnością wzbudziłoby poczucie narodowej jedności. Reichswehra nie była jeszcze w pełni zredukowana do przewidzianego traktatem wersalskim poziomu (liczyła wówczas dwukrotnie więcej żołnierzy niż docelowe 100 tys.), a regularne oddziały uzupełniane były przez ochotnicze oddziały Freikorpsów (kilkaset tysięcy uzbrojonych bojowników) składające się w znacznej części w zaprawionych w bojach I wojny światowej weteranów. Bez wątpienia także, w sytuacji zagrożenia bolszewickiego, pomocy swoim niedawnym wrogom – w swoim własnym, dobrze pojętym interesie – udzieliliby alianci zachodni, dysponujący jeszcze wówczas potężną siłą militarną. W tej sytuacji szanse rozszerzenia, a tym bardziej zwycięstwa, rewolucji komunistycznej w całej Europie były iluzoryczne.
Bez wątpienia jednak Polska ocaliła samą siebie. Przegrana bitwa warszawska oznaczałaby zajęcie całego kraju przez bolszewików. Tym samym stalibyśmy się kolejną radziecką republiką (bez wschodniej Galicji – tam powstałaby Galicyjska Socjalistyczna Republika Rad, zapewne szybko włączona do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Rad), która z czasem zapewne weszłaby w skład powstałego w 1922 Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, a Polacy podzieliby los innych narodów sowieckiego imperium. Tak jednak stałoby się tylko wówczas, gdyby kierownictwo na Kremlu nie zdecydowało się kontynuować marszu na Zachód. Niewiele zresztą wskazuje, że wyczerpana Armia Czerwona, która w ciągu sześciu tygodni przebyła ponad 500 km tocząc ciężkie walki z cofającymi się polskimi wojskami i znacząco oddaliła się od swoich baz zaopatrzeniowych, byłaby zdolna od razu kontynuować ofensywę. Tym bardziej, że miałaby na zapleczu wojska niemieckie w Prusach Wschodnich, które w każdej chwili mogły wykonać uderzenie na tyły wojsk Tuchaczewskiego. Podjęcie ostatecznego ataku na kraje zachodniej Europy, o ile w ogóle kierownictwo bolszewickie zdecydowałoby się na taki krok, wymagałoby wielu miesięcy przygotowań i zakończenia trwającej jeszcze wojny domowej, a to oczywiście pozwoliłoby także drugiej stronie na podjęcie stosownych działań. Potencjał gospodarczy Zachodu w porównaniu ze zniszczoną wojną i rewolucją Rosją, nie dawał komunistom zbyt wielu szans na sukces. Wiele natomiast wskazuje na to, że przypadku próby rozszerzenia rewolucji, bolszewicy doznaliby sromotnej klęski, która mogłaby nawet zakończyć się całkowitym upadkiem ich państwa.
Upadek sowieckiego państwa wcale nie oznaczałby jednak naszego zwycięstwa. Zapewne przetrwałoby jakieś szczątkowe państwo polskie, którego wschodnia granica nie sięgałaby poza Bug (linia Curzona), a na zachodzie pozbawione byłoby przynajmniej części ziem, które na mocy traktatu wersalskiego uzyskaliśmy kosztem Niemiec. Pomoc wojsk niemieckich w zatrzymaniu ekspansji komunizmu musiałaby bowiem skutkować ich łagodniejszym potraktowaniem, a co za tym idzie rewizją części postanowień układu pokojowego – oczywiście kosztem Polski. Tym samym moglibyśmy zapomnieć o Górnym Śląsku, a może i Pomorzu Gdańskim, co skazywałoby odrodzone państwo na wegetację. Jedynym pozytywem byłby brak mniejszości ukraińskiej i białoruskiej – a zwłaszcza ta pierwsza, walcząca (czemu zresztą trudno się dziwić) o własne państwo, była dla Polski w dwudziestoleciu międzywojennym narastającym problemem.
Wszelkie zasługi w wielkim zwycięstwie w bitwie warszawskiej przypisuje się Józefowi Piłsudskiemu, chociaż nie mniejszą rolę odegrał generał Tadeusz Rozwadowski. Jako szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego opracowywał szczegółowe plany operacyjne, do czego nie posiadający wojskowego wykształcenia Józef Piłsudski po prostu nie był zdolny. Oczywiście to Naczelnik Państwa ostatecznie zadecydował o podjęciu ryzykownego ataku na lewe skrzydło rozciągniętych wojsk Michaiła Tuchaczewskiego zamiast defensywnego wariantu proponowanego przez głównego francuskiego doradcę marszałka Maxime`a Weyganda (byli też inni francuscy oficerowie, m. in. późniejszy Prezydent V Republiki, a wówczas major Charles de Gaulle, który zresztą bezpośrednio walczył na froncie w polskiej jednostce bojowej za co otrzymał Krzyż Srebrny Orderu Virtuti Militari). Ale prawdą jest również to, że pojawienie się bolszewików pod Warszawą było efektem całkowitej klęski tzw. federacyjnej (zwanej również jagiellońską) koncepcji wschodniej granicy odrodzonej Polski forsowanej przez Marszałka i jego niedocenienia siły bolszewickiego państwa. Rok wcześniej to właśnie Naczelny Wódz polskich wojsk nakazał wstrzymać ofensywę na Białorusi, co pozwoliło dowództwu Armii Czerwonej rzucić część wojsk zaangażowanych w walkę z Polakami przeciw znajdującej już tylko 200 km od Moskwy Armii Denikina. W konsekwencji została ona rozbita i w ciągu kilku miesięcy przestała istnieć, a kierownictwo sowieckie mogło w 1920 roku skoncentrować większość sił do walki z Polską.
Federacyjna koncepcja granicy wschodniej Józefa Piłsudskiego, nigdy w szczegółach nie ujawniona (nawet nie wiadomo czy Marszałek miał przemyślane jej dokładne rozwiązania – znany był raczej z improwizacji niż z realizacji opracowanych wcześniej założeń), była próbą połączenia ognia z wodą – konieczności zbudowania silnego państwa leżącego pomiędzy pałającymi rządzą odwetu Niemcami i nie mniej rewizjonistyczną Rosją (niezależnie od jej wewnętrznego ustroju), a rodzącymi się dopiero aspiracjami narodowymi zamieszkującej dawne wschodnie ziemie Rzeczypospolitej ludności ukraińskiej, białoruskiej i litewskiej. Pozornie bardziej cywilizowana niż konkurencyjna koncepcja Romana Dmowskiego (zwaną inkorporacyjną i zakładającą przymusową polonizację niepolskich mieszkańców na mniejszym terytorialnie obszarze włączonych do Polski kresów), w rzeczywistości zakładała podporządkowanie interesów Litwy, Białorusi czy Ukrainy państwu polskiemu. Dlatego też trudno było oczekiwać, że zwłaszcza Ukraińcy, co najmniej dorównujący pod względem liczebności Polakom, pogodzą się z odgrywaniem podrzędnej roli we wspólnym państwie i pozostawieniu w granicach naszej części Rzeczpospolitej wschodniej Galicji i Wołynia, w której ludność ukraińska stanowiła większość. Z drugiej strony, równie nierealne było oczekiwanie, że w przypadku ustalenia wewnętrznej granicy na linii Bugu, polscy mieszkańcy Lwowa czy Wilna, zgodzą się na przekazanie tych miast, w których Polacy stanowili około 2/3 ludności, w ręce Ukraińców czy Litwinów – nawet gdyby ich państwa połączone byłyby więzami federacyjnymi z Polską. A ponieważ nikt wówczas o masowym przesiedlaniu ludności nie myślał, niemożliwym było znalezienie modelu koegzystowania różnych narodów (do tej mozaiki trzeba jeszcze dopisać Żydów) na tym samym obszarze w sposób, który mógłby zadowolić wszystkie strony narodowo-politycznego sporu.
Piłsudski przegrał po raz pierwszy, gdy jego próba odtworzenia Litwy w historycznych granicach Wielkiego Księstwa Litewskiego, spaliła na panewce. Mimo zajęcia w kwietniu 1919 roku Wilna, nie tylko Litwini nie chcieli słyszeć o wspólnym państwie z Polakami, ale i litewscy Polacy nie wyobrażali sobie życia w litewskiej części wspólnego państwa. Wzajemne uprzedzenia pogłębiły się, gdy władze litewskie udaremniły polską próbę dokonania inspirowanego przez Piłsudskiego propolskiego puczu w tymczasowej litewskiej stolicy – Kownie, a ostatecznie, gdy rok później „zbuntowana” na rozkaz Marszałka dywizja Żeligowskiego, zajęła Wilno (notabene przekazane kilka miesięcy wcześniej Litwinom przez bolszewików po wyparciu wojsk polskich). Nie spełnił też oczekiwań wymuszony na przywódcy Ukraińskiej Republiki Ludowej Semenie Petlurze układ polityczny zawarty rok później, w przededniu wyprawy kijowskiej. Mimo zajęcia Kijowa, z którego wycofały się oddziały bolszewickie, niewielu Ukraińców chciało walczyć za wspólną sprawę – armia ukraińska wspomagająca nasze wojska liczyła zaledwie 30 tys. żołnierzy. W konsekwencji plan przerzucenia części polskich oddziałów na front białoruski, gdzie właśnie Tuchaczewski przygotowywał wielką ofensywę, nie mógł został zrealizowany. O ile jeszcze w maju udało się odeprzeć jego pierwszy atak, to rozpoczęte w lipcu uderzenie zakończyło się pełnym sukcesem bolszewików. A ponieważ w międzyczasie Armia Konna Budionnego przełamała polskie linie obronne w okolicach Kijowa, armia polska zmuszona była cofać się na całym froncie. Można więc powiedzieć, że Piłsudski okazał się bardzo skuteczny w … naprawianiu własnych błędów.
Mitem jest również powszechna jedność narodu w obliczu zagrożenia. O ile inteligencja i większość robotników zdecydowanie stanęła po właściwej stronie, to chłopi wyrażali daleko posuniętą obojętność. I nie chodzi tu tylko o włościan ukraińskich i białoruskich, ponieważ ci bardzie sprzyjali bolszewikom niż Polakom, ale także o polskich rolnikach, zwłaszcza z tych z byłej Kongresówki. Trudno się zresztą temu dziwić, skoro jeszcze kilka lat wcześniej o żołnierzach carskiej armii mówili „nasze wojsko”, a legionistów traktowali w najlepszym razie nieufnie. Akt 5 listopada został przez wielu przyjęty wręcz wrogo, ponieważ obawiali się, że odrodzenie Polski oznaczać będzie przywrócenie pańszczyzny, wspaniałomyślnie zniesionej przez Aleksandra II po stłumieniu Powstania Styczniowego. Nierozwiązany pozostawał problem braku ziemi, która znajdowała się w połowie w rękach wielkich właścicieli i Kościoła. Gdyby nie obawiano się o stanowisko chłopów w obliczu bolszewickiej propagandy, nie zostałaby uchwalona w trybie nagłym ustawa o reformie rolnej (uchylonej potem z powodu jej rażącej niezgodności z uchwaloną w marcu 1921 konstytucją – brak 100% rekompensaty dla ziemian za odebraną ziemię), a Wincenty Witos nie zostałby pierwszym chłopskim premierem polskiego rządu. Ostatecznie chłopi nie poparli bolszewików, ale znaczna ich część walczyła w polskiej armii bardziej z musu niż z przekonania.
Nie ma też wiele wspólnego z faktami przekonanie, że jedynie wojska bolszewickie dokonywały zbrodni i rabunków w trakcie swojego marszu na zachód, a następnie ucieczki na wschód. Brutalność charakteryzowała obydwie strony, a dowództwa obydwu armii miały poważne problemy z utrzymaniem dyscypliny. Pomijając ochotniczy charakter części walczących oddziałów oraz nienawiść ideologiczną i narodową, ogromny wpływ miały doświadczenie trwającej nieprzerwanie od 1914 roku wojny. Długotrwały konflikt zbrojny zawsze obniża normy moralne i zwalnia hamulce chroniące przed dokonywaniem zbrodni. Szczególnie doświadczone wojną były wschodnie ziemie dawnej Rzeczpospolitej, na których najpierw toczyły się zaciekłe walki, a następnie po rewolucji lutowej zapanowała całkowita anarchia, na krótko jedynie zahamowana po wkroczeniu na te tereny armii niemieckiej i austro-węgierskiej w 1918 roku. Ofiarą bandytów, maruderów, dezerterów, ale i regularnych oddziałów padali wszyscy – ziemianie, chłopi, a zwłaszcza Żydzi, których zginęło kilkadziesiąt tysięcy – najwięcej od czasów Powstania Chmielnickiego. Zdecydowanie najczęściej byli mordowani przez oddziały białych (głównie Ochotniczą Armię Denikina) i różne formacje ukraińskie. Ale prześladowania Żydów zdarzały się również, mimo głoszonego internacjonalizmu, bolszewikom oraz niestety Polakom. W tym ostatnim przypadku dokonywane były często przy współudziale oddziałów regularnego wojska (pogromy we Lwowie, Wilnie, Pińsku). I chociaż odbywało się to wbrew rozkazom wyższych dowódców wojskowych, to jednak ich sprawców nie spotkały żadne konsekwencje. Fatalnie wpłynęło to natomiast na wizerunek odrodzonego państwa polskiego na arenie międzynarodowej, w czym nie pomagał również otwarty antysemityzm Dmowskiego.
Niestety, setna rocznica najważniejszej polskiej militarnej wiktorii nie została uhonorowana jak chociażby sześćdziesiąta rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego – otwarciem muzeum upamiętniającego to wydarzenie. Obietnica wybranego w 2002 roku Prezydentem Warszawy Lecha Kaczyńskiego została zrealizowana w niespełna dwa lata. Obecne władze Rzeczpospolitej, którym patriotyzm nie schodzi z ust, po ponad czterech latach rządów nie były w stanie nawet realnie zacząć budowy w Ossowie. Nie powstał też żaden pomnik upamiętniający to wydarzenie, chociaż biorąc pod uwagę pojawiające się pomysły, może i dobrze się stało. Pandemia uniemożliwiła zorganizowanie wojskowej parady, chociaż nie przeszkadza przeprowadzania manewrów, o imprezach sportowych czy rozrywkowych nie wspominając. Uroczystości rocznicowe zaszczycił swoją obecnością sekretarz stanu USA, Mike Pompeo. Niestety, Prezydent Andrzej Duda nie wspomniał w swoim wystąpieniu o amerykańskich lotnikach, którzy wspierali polskie wojska chcąc w ten sposób spłacić dług wdzięczności zaciągnięty ponad sto lat wcześniej, gdy Tadeusz Kościuszko i Kazimierz Pułaski walczyli o niepodległość USA. Może dlatego, że robili to z potrzeby serca, a amerykański polityk jak zwykle przyjechał ubić w Polsce interes. Podpisana nowa umowa wojskowa z USA będzie nas kosztowała co najmniej kilkaset milionów złotych w zamian za stacjonowanie w Polsce dodatkowego tysiąca amerykańskich żołnierzy. Ich obecność ma oczywiście charakter odstraszający, ale w jaki sposób 5,5 tysiąca żołnierzy będzie skuteczniej powstrzymywało Rosjan przed atakiem, niż dotychczasowe 4,5 tys., pozostaje tajemnicą.
Od wielu lat w coraz większym stopniu opieramy swoje bezpieczeństwo na amerykańskiej pomocy, co oznacza wydawanie coraz większych pieniędzy na zakupy amerykańskiego uzbrojenia i wzrastające polityczne uzależnienie od globalnego mocarstwa. Tyle, że jest to mocarstwo słabnące i w coraz większym stopniu zagrożone rosnącą potęgą Chińskiej Republiki Ludowej. Zainteresowanie Waszyngtonu Europą maleje, czego efektem jest chociażby wycofanie kilkunastu tysięcy żołnierzy z Niemiec, a co oznacza znaczące osłabienie wschodniej flanki NATO. Nie mamy żadnej gwarancji, że w razie ewentualnego zagrożenia ze Wschodu, uzyskamy realną pomoc. Tym bardziej, że brak amerykańskich wojsk w Europie i zagrożenie w innych rejonach świata, może skłonić przywódców USA do szukania kompromisu z agresorem.
Na szczęście bezpośrednia agresja ze strony Rosji jest mało realna, ponieważ wątpliwym jest, żeby Putin zdecydował się na podjęcie takiego ryzyka. Oczywiście jego słabnąca z powodów kryzysu gospodarczego pozycja może go skłonić do podjęcia kolejnej militarnej akcji (chociaż do tej pory była to raczej reakcja na działania podjęte przez władze Gruzji czy Ukrainy), ale nie my będziemy jej ofiarą. Rosyjski przywódca będzie raczej szukał łatwiejszego łupu. Jeszcze do niedawna w miarę bezpieczna byłaby aneksja Białorusi – ani USA, ani tym bardziej państwa europejskie palcem by w tej sprawie nie kiwnęły. Obecnie jednak uwaga świata skupiona jest na tym kraju, a rozbudzenie narodowe i obywatelskie Białorusinów, stworzyłoby poważny problem polityczny. Bardziej ryzykowna ze względów na możliwą reakcję NATO, ale obecnie bardziej prawdopodobna, byłaby próba zajęcia np. części terytorium Łotwy czy Estonii – tych obszarów, na których dominuje ludność rosyjskojęzyczna. Czy ktoś w Ameryce czy Europie będzie chciał umierać za Pribaltikę? A czy my będziemy tego chcieli? Przecież nawet całkowicie zajęcie tych dwóch krajów nie stwarza dla nas bezpośredniego zagrożenia. Czy jednak mamy wówczas prawo oczekiwać, że ktoś będzie chciał umierać za nasz kraj? I czy my sami będziemy do tego zdolni, tak jak nasi przodkowie sto lat temu?
Karol Winiarski