Wizyta
Wizyta Karola Nawrockiego w Stanach Zjednoczonych była jego wielkim wizerunkowym sukcesem. Polski Prezydent swobodnie rozmawiał z Donaldem Trumpem, nie popełnił żadnej gafy, nie składał tak ostentacyjnych hołdów jak europejscy przywódcy w trakcie swojej wizyty sprzed dwóch tygodni, a co najważniejsze uzyskał spełnienie wszystkich polskich postulatów, zwłaszcza tych dotyczących obecności US Army w Polsce. Przynajmniej taka była deklaracja amerykańskiego przywódcy, ponieważ żadne formalne decyzje jeszcze nie zapadły – wszyscy czekają na ogłoszenie Narodowej Strategii Bezpieczeństwa, która zostanie przyjęta w ciągu kilku najbliższych tygodni. Trudno jednak przypuszczać, że mimo swojej zmienności i nieprzewidywalności, Donald Trump wycofa się ze swoich dopiero co złożonych publicznie zapewnień. Tym bardziej, że to samo kilka miesięcy temu mówił kilka miesięcy temu w Warszawie Pete Hegseth. Jest to jednak pewne zaskoczenie, ponieważ redukcja wojsk amerykańskich w Europie wydaje się przesądzona, a wycofanie części oddziałów z Polski byłoby łatwiejsze niż z krajów, w których znajdują się stałe bazy amerykańskiej armii (Niemiec, Włoch czy Hiszpanii). Dlaczego więc stanie inaczej?
Pierwsza hipoteza związana jest z charakterem amerykańskiego Prezydenta. Donald Trump nienawidzi swojego polskiego imiennika. Brak chemii między obydwoma politykami widoczny był już wówczas, gdy Donald Tusk pełnił funkcję Przewodniczącego Rady Europejskiej. Niechęć do polskiego premiera pogłębiły jego publiczne wypowiedzi insynuujące agenturalne powiązania Donalda Trumpa z Moskwą. To prawda, że wielu amerykańskich polityków (chociażby wiceprezydent DJ Vance) mówiło o obecnym lokatorze Białego Domu znacznie gorsze rzeczy. Ale potem udawali się do Mar-a-Lago lud Trump Tower i kajali się uzyskując przebaczenie. Donald Tusk nigdy tego nie zrobił. Podobnie jak Anne Applebaum – żona Radosława Sikorskiego, która mocno zaangażowała się kampanię wyborczą Demokratów. Zemsta na polskim premierze poprzez wsparcie pozycji jego największego politycznego rywala wydaje się dość małostkowa i nieprzystająca do przywódcy największego światowego mocarstwa, ale Donaldowi Trumpowi trudno oddzielić swoje emocje od chłodnej politycznej kalkulacji.
Druga możliwość to transakcyjność obecnej administracji amerykańskiej. Zgodnie z tą interpretacją nasz kraj zapłaci za utrzymanie, a może nawet zwiększenie kontyngentu wojskowego USA w naszym kraju, kolejnymi zakupami amerykańskiego sprzętu wojskowego, amerykańskiego gazu, amerykańskiej technologii jądrowej (druga elektrownia jądrowa) oraz oczywiście rezygnacją z pomysłów wprowadzenia podatku cyfrowego. Być może też Amerykanie stawiają na pełny powrót do władzy Prawa i Sprawiedliwości widząc, że obecny rząd nie jest tak wielkim entuzjastą bezwarunkowego kupowania w USA wszystkiego i za wszelką cenę. Oczywiście byłaby to próba pośredniej ingerencji w polskie wybory, ale przecież w trakcie kampanii wyborczej Donald Trump w sposób jednoznaczny i bezpośredni poparł Karola Nawrockiego. Politycy polskiej prawicy, tak wiele mówiący polskiej suwerenności, nie protestowali. Zresztą niektórzy z nich już otwarcie twierdzą, że powinniśmy w pełni podporządkować się amerykańskiej polityce jak wierny wasal seniorowi. Problemem mogą się jednak okazać problemy finansowe polskiego budżetu, który nie będzie w stanie sprostać amerykańskim oczekiwaniom. Zawsze jednak można obniżyć nakłady na ochronę zdrowia i edukację. Dlaczego Polacy mieliby być zdrowsi i mądrzejsi od Amerykanów?
Jest jednak i trzecie wyjaśnienie, najbardziej polityczne. „Wygląda na to, że straciliśmy Indie i Rosję na rzecz najczarniejszych, najmroczniejszych Chin”. To wypowiedź Donalda Trumpa na wieść o spotkaniu Szanghajskiej Organizacji Współpracy w chińskim Tiencinie, na którym licznie zgromadzone tam państwa, w tym także Rosja, zadeklarowały chęć zmiany światowego porządku. To oznacza całkowite fiasko polityki Donalda Trumpa wobec Władymira Putina. Zasadniczym jej celem było co najmniej osłabienie relacji rosyjsko-chińskich. Stąd jego ciepłe słowa o rosyjskim Prezydencie, stąd dążenie do zakończenia wojny w Ukrainie kosztem napadniętego państwa, stąd wyjątkowe powitanie moskiewskiego zbrodniarza na Alasce. A ten „niewdzięcznik” dwa tygodnie później leci do największego rywala Stanów Zjednoczonych i wspólnie z Xi Jinpingiem oraz innymi przywódcami ogłaszają dążenie do zakończenia prymatu USA. Skoro Moskwa nie chce zerwać z Pekinem, to trzeba przynajmniej chwilowo wrócić do dawnych sojuszów. Na bezrybiu i Polska ryba.
Niezależnie od rzeczywistych powodów nagłej przychylności Prezydenta Trumpa dla Polski, nie jest ona zasługą polskich polityków. To nie argumenty Karola Nawrockiego, Władysława Kosiniaka-Kamysza czy Radosława Sikorskiego przekonały amerykańskiego przywódcę do złożenia oczekiwanych przez nas obietnic. Nie jesteśmy rozgrywającymi w polityce międzynarodowej. Nie jesteśmy nawet skutecznym reprezentantem naszej części Europy, o czym świadczy fakt, że dzień po wizycie polskiego Prezydenta pojawiła się informacja, że Waszyngton kończy ich wspieranie w ramach jednego z programów pomocowych. Możemy jedynie szukać pomyślnych wiatrów i próbować wykorzystywać je do realizacji naszych interesów. Tylko czy rzeczywiście prawidłowo je definiujemy?
Mało kto w Polsce kwestionuje zasadność obecności wojsk amerykańskich. Stąd prawdziwy entuzjazm wywołała zapowiedź utrzymania, a może nawet zwiększenia ilości żołnierzy Stanów Zjednoczonych w naszym kraju. Tyle, że ich ilość nie ma większego znaczenia. Kluczowe jest natomiast miejsce ich stacjonowania. Przytłaczająca większość Amerykanów stacjonuje daleko na zachód od Wisły, często blisko granicy z Niemcami. Gdyby istniała groźba ataku ze strony Berlina, to byłoby to dla nas zbawienne. Ale nawet najzagorzalsi zwolennicy prawicy nie twierdzą, że w najbliższym czasie jest to możliwe. Zdecydowanie realniejszym scenariuszem, chociaż dopiero w perspektywie kilku lat, jest agresja rosyjska czy to z własnego terytorium (Obwód Kaliningradzki) czy przez Białoruś. Ważniejsze więc byłoby rozmieszczenie wojsk amerykańskich w kilku bazach na granicy z tymi państwami albo na Przesmyku Suwalskim (obecnie jedynie kilkuset z nich stacjonuje w Orzyszu na Mazurach). Wówczas każdy atak lądowy na nasze terytorium groziłby śmiercią żołnierzy USA. Nie oznaczałoby to automatycznego włączenia Stanów Zjednoczonych do wojny polsko-rosyjskiej, ale znacząco zwiększałoby szanse na pełne zaangażowanie się Waszyngtonu. A to rzeczywiście mogłoby powstrzymać Putina lub jego następcę od agresji. Nawet kilkadziesiąt tysięcy Amerykanów kilkaset kilometrów od linii frontu nie spowoduje, że od razu ruszą nam na pomoc. Zawsze można ich też wycofać – tak stało się ze 160-osobowym oddziałem Gwardii Narodowej Florydy, który został ewakuowany z Ukrainy na tydzień przed rosyjską agresją. Decyzja o rozpoczęciu otwartej wojny z atomowym mocarstwem w sytuacji, gdy nie są zagrożone żywotne interesy USA i nie giną amerykańscy chłopcy, wydaje się bardzo wątpliwa. Tym bardziej, że pełne zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w Europie mogłoby zachęcić Chiny do ataku na Tajwan. A na dwie pełnoskalowe wojny regionalne Amerykanów już od dawna nie stać.
Dzięki Władymirowi Putinowi nasza sytuacja wydaje się obecnie lepsza niż to wyglądało jeszcze kilka tygodni temu. Ale jeśli amerykańscy żołnierze nie zostaną w większej ilości rozmieszczeni przy wschodniej i północnej granicy Polski, a na dodatek redukcji ulegnie ich ilość w Europie Zachodniej, a zwłaszcza w krajach nadbałtyckich, to radość może się okazać przedwczesna. Nie wiadomo jak zachowają się Amerykanie, gdy podobnie jak to było w przypadku Ukrainy, ich wywiad doniesie o spodziewanej rosyjskiej agresji. Zawsze też zagraniczna pomoc, o ile nie wynika z żywotnych interesów pomagającego, nie jest bezinteresowna, a rachunek wystawiany jest zanim wsparcie zostanie udzielone. Bez gwarancji, że w ogóle do niej dojdzie. Polska to tylko drobny element wielkiej światowej układanki, z czym niektórzy nasi politycy nie chcą się pogodzić, uważając nasz kraj za pępek świata.
Karol Winiarski