Właśnie leci kabarecik
W połowie lat 70-tych w polskiej telewizji pod takim właśnie tytułem emitowany był kabaret Olgi Lipińskiej. Korzystając z liberalizacji cenzury autorka pokazywała absurdy ówczesnej polskiej rzeczywistości. Chyba jednak nie mogła przewidzieć, że w wolnej Polsce życie przerośnie kabaret. Trudno bowiem inaczej nazwać sytuację, w której debata przed wyborami prezydenckimi odbywa się już po tym, gdy dwaj liderzy tego samego obozu politycznego po trwającym kilka tygodni sporze, postanowili o ich przełożeniu. Wiedział o tym zresztą biorący udział w debacie urzędujący Prezydent, ale nie uważał za stosowne poinformować innych uczestników tego wydarzenia.
Wola polityczna dwóch Jarosławów (Kaczyńskiego i Gowina) jest oczywiście w Polsce w roku 2020 decydująca, co nie znaczy że zgodna z obowiązującym prawem. A to nie przewiduje czegoś takiego jak przełożenie wyborów poza sytuacją ogłoszenia jednego ze stanów nadzwyczajnych. Formalnie więc jakieś wybory powinny się odbyć. Jeżeli Prezydent Andrzej Duda nie podpisze przed najbliższą niedzielą znowelizowanego Kodeksu Wyborczego, powinny to być wybory tradycyjne czyli w lokalach wyborczych z ograniczoną rolą głosowania korespondencyjnego. Brak możliwości ich odbycia w całym kraju – chociażby z powodu niepowołania wszystkich komisji wyborczych w niektórych gminach – nie powoduje, że tam gdzie wszystkie formalności zostały dopełnione, wybory nie mogą się odbyć. Jeżeli jednak Andrzej Duda „zdąży” z podpisem pod nowelizacją kodeksu, to Marszałek Elżbieta Witek powinna ogłosić wybory korespondencyjne w dniu 17 maja (dopóki Mateusz Morawiecki nie ogłosi nowego dnia wolnego od pracy, to jedyna niedziela w terminie przewidzianym przez Konstytucję, w którym mogą się odbyć wybory prezydenckie). Dopiero wtedy będzie można składać protesty do Sądu Najwyższego, a ten będzie mógł unieważnić wybory. Żaden przepis nie upoważnia go natomiast do unieważnienia wyborów, których nie było, co oczywiście nie oznacza, że tak się nie stanie. I zapewne nawet nikt nie będzie protestował przeciwko tej rozszerzającej wykładni obowiązujących przepisów. Dlaczego? Ponieważ innych regulacji prawnych nie ma.
Poważniejszym problemem wydaje się natomiast data przeprowadzenia nowych wyborów prezydenckich. Zgodnie z zapowiedziami polityków Zjednoczonej Prawicy, wybory miałyby się odbyć w pierwszej połowie lipca. Problem polega na tym, że w tym akurat przypadku Konstytucja jest dość precyzyjna. Zgodnie z art. 129, ust. 3 „W razie stwierdzenia nieważności wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej przeprowadza się nowe wybory, na zasadach przewidzianych w art. 128 ust. 2 dla przypadku opróżnienia urzędu Prezydenta Rzeczypospolitej.”. Z kolei wymieniony art. 128, ust 2 stanowi, że „Wybory Prezydenta Rzeczypospolitej zarządza Marszałek Sejmu na dzień przypadający nie wcześniej niż na 100 dni i nie później niż na 75 dni przed upływem kadencji urzędującego Prezydenta Rzeczypospolitej, a w razie opróżnienia urzędu Prezydenta Rzeczypospolitej – nie później niż w czternastym dniu po opróżnieniu urzędu, wyznaczając datę wyborów na dzień wolny od pracy przypadający w ciągu 60 dni od dnia zarządzenia wyborów”. Kluczowym sformułowaniem jest „opróżnienie urzędu”, co stanie się dopiero po dniu 6 sierpnia, ponieważ wtedy właśnie kończy się kadencja Andrzeja Dudy. I dopiero wówczas Marszałek Sejmu będzie mogła ogłosić wybory, respektując na dodatek terminy określone w Kodeksie Wyborczym przewidziane na rejestrowanie komitetów wyborczych, zgłaszanie kandydatów, tworzenie komisji wyborczych itp. To oznacza, że wybory najwcześniej będą się mogły odbyć na przełomie września i października 2020 roku. O ile oczywiście nie zostanie wprowadzony stan nadzwyczajny z powodu słabych notowań Andrzeja Dudy mogących skutkować jego przegraną w wyborach. Susza, powódź, gradobicie, szarańcza (zawsze przecież może przelecieć do nas z Afryki Wschodniej, gdzie właśnie szaleje), to przecież powody zdecydowanie poważniejsze niż jakaś tam pandemia.
Jak zwykle w takich sytuacjach pojawia się pytanie o zwycięzców i przegranych całego politycznego zamieszania. Pozornie wydaje się, że sukces odniósł Jarosław Gowin. To jego sprzeciw zmusił Jarosława Kaczyńskiego do rezygnacji z majowych wyborów. Tyle, że to pyrrusowe zwycięstwo. Jarosław Gowin doprowadzając do konfliktu z liderem własnego obozu politycznego liczył, że stanie się głównym rozgrywającym w polskiej polityce. Tymczasem opuszczony przez większość swoich współpracowników (najbardziej spektakularna była rejterada Kamila Bortniczuka) musiał wrócić na łono Zjednoczonej Prawicy. Skompromitowany w oczach własnego obozu politycznego jak i opozycji, będzie teraz traktowany jak trędowaty i wkrótce przestanie być liderem własnej partii, a potem ostatecznie zniknie w niesławie z polskiej polityki.
Trudno za zwycięzcę uznać Jarosława Kaczyńskiego. Przez kilka tygodni robił wszystko, żeby doprowadzić do majowych wyborów. Porozumienie z Jarosławem Gowinem przesądzające o ich przesunięciu oznacza więc jego porażkę. Z drugiej jednak strony udało mu się utrzymać jedność Zjednoczonej Prawicy i doprowadzić do przeforsowania nowelizacji Kodeksu Wyborczego przewidującej wprowadzenie powszechnych wyborów korespondencyjnych. Trudno zrozumieć dlaczego na tym trybie tak bardzo prezesowi zależy. Jeżeli Platforma Obywatelska wycofa się z bojkotowania tego trybu przeprowadzania głosowania, to właśnie wybory korespondencyjne dają większe możliwości mobilizowania elektoratu opozycyjnego wobec obecnej władzy. Łatwiej byłoby Andrzejowi Dudzie wygrać wybory stacjonarne, a przykład Korei Płd. pokazuje, że można je przeprowadzić w sposób bezpieczny dla głosujących.
Największym przegraną, wbrew gromko ogłaszanego sukcesu, jest Platforma Obywatelska. Pozostaje z ręką w nocniku czyli z kandydatką, która mówiąc eufemistycznie nie błysnęła w trakcie kampanii wyborczej i której notowania zaczęły ostatnio szorować po dnie. Oczywiście ewentualne wycofanie się z bojkotu głosowania spowoduje, że Małgorzata Kidawa–Błońska może częściowo odzyskać poparcie deklarujących zamiar udziału w wyborach, ale trudno przypuszczać żeby nawiązała walkę z Andrzejem Dudą. Będzie raczej starała się powrócić na pozycję wicelidera sondaży, co też nie będzie proste. Oczywiście unieważnienie wyborów daje możliwość zmiany kandydata, ale na to Platforma raczej się nie zdecyduje. Po pierwsze, musiałaby uznać, że Kidawa-Błońska była jednak kandydatem nie rokującym na sukces, czemu do tej pory wszyscy liderzy tej partii stanowczo zaprzeczali. Po drugie, nie mają właściwie żadnego innego lepszego kandydata. Trudne będzie również wytłumaczyć Platformie swoim zwolennikom, że w maju wybory korespondencyjne były niebezpieczne dla wyborców i co ważniejsze (i bardziej zgodne z prawdą), łamiące podstawowe zasady demokratycznych wyborów, a kilka miesięcy później już takimi nie będą. Wbrew zapowiedziom Jarosława Gowina nie jest bowiem możliwe doprowadzenie do sytuacji, w której wszelkie nieprawidłowości zostaną wyeliminowane, a tym samym możliwość np. wielokrotnego oddawania głosu będzie niemożliwa. Dlaczego w takim razie Kidawa-Błońska miałaby brać udział w, jak to politycy PO do tej pory mówili, farsie wyborczej czy usłudze pocztowej?
Zwycięzcą nie są również pozostali kandydaci opozycji. Robert Biedroń może się oczywiście chwalić, że przewidział wiarołomstwo Gowina, ale nie zmienia to faktu, że nie ma szans na dołączenie do grupy liderów walczących o drugie miejsce. W podobnej sytuacji jest Krzysztof Bosak dla którego olbrzymim sukcesem byłoby przekroczenie 10% poparcia. Zyskujący ostatnio w sondażach Władysław Kosiniak-Kamysz pogubił się w swoje narracji nie potrafiąc logicznie wytłumaczyć dlaczego wzywa do wzięcia udziału w wyborach, które sam uważa za nieuczciwe i nie w pełni bezpieczne. Trudno mu też będzie utrzymać dotychczasowe notowania, jeśli kandydatka PO wróci do gry. Brak majowych wyborów to jednak chyba najgorsza wiadomość dla Szymona Hołowni, który w ostatnich dniach dzięki prowadzonej w internecie kampanii i dobremu występowi na debacie prezydenckiej wskoczył jak surfer na falę społecznego poparcia i stał się głównym konkurentem dla Andrzeja Dudy. Zauważyła to zresztą publiczna telewizja, która tradycyjne rozpoczęła grillowanie osoby stanowiącej zagrożenie dla obecnego systemu władzy. Mało jednak prawdopodobne, aby udało mu się utrzymać tak wysokie notowania przez najbliższe miesiące. Wskazuje na to chociażby przykład Pawła Kukiza, który w podobny sposób niespodziewanie „szczytował” w wyborach prezydenckich w 2015 roku uzyskując ponad 20% głosów, po czym kilka miesięcy później jego komitet (Kukiz`15) uzyskał w wyborach parlamentarnych dwukrotnie mniejsze poparcie.
W toczącej się politycznej rozgrywce Andrzej Duda pozostawał przedmiotem, a nie podmiotem, prowadzonej gry. Jedyna jego aktywność, to domniemany brak zgody na rezygnację z urzędu, co umożliwiłoby przeprowadzenie nowych wyborów zgodnie z Konstytucją w lipcu. Zresztą nie odważył się nawet do tego przyznać oskarżając media o wymyślenie całej sprawy, chociaż o sprawę nagłośnił Andrzej Stankiewicz – jeden z najbardziej wiarygodnych polskich dziennikarzy. Nic też nie wskazuje, że nawet w razie wygranej Andrzej Duda byłby w stanie wybić się na niezależność od Naczelnika z Nowogrodzkiej.
W pierwszych latach polskiego parlamentaryzmu krążył po Polsce dowcip o Jasiu. W trakcie lekcji nauczycielka pytała się dzieci o zawód ich ojców. Wywołany do odpowiedzi Jasiu powiedział, że tatuś tańczy na rurze w klubie gejowskim. Jego zdziwiony kolega spytał się po lekcji dlaczego skłamał. Na to wzburzony Jasiu: „A co miałem powiedzieć, że tatuś jest posłem?”. Czasy się zmieniły, opinia o homoseksualistach szczęśliwie też jest trochę inna niż w tamtych latach, wyborcy już nie oczekują zbyt wiele od swoich wybrańców. Ale opinia Polaków o politykach jeśli się zmieniła, to na gorsze. Trudno się temu dziwić skoro zrobili z Sejmu kabaret. Tyle, że sami się tam nie znaleźli. Ktoś ich wybrał. A jak na razie żadnej autorefleksji po stronie suwerena nie widać. I raczej jej nie zobaczymy.
Karol Winiarski