Wojna domowa
Prekampanijna kampania wyborcza toczy się na pełnych obrotach. Kandydaci porzucili swoje dotychczasowe miejsca pracy (oczywiście nie rezygnując z przysługującego im wynagrodzenia) i ruszyli w Polskę przekonywać jak blisko są ludzi, przenosić materiały budowlane na terenach popowodziowych czy też pomagać handlującym na Rynku Hurtowym w Broniszach. Można powiedzieć, że „przygotowują się” do wypełniania swoich przyszłych, prezydenckich obowiązków. Byłoby to może i śmieszne, gdyby nie otoczenie prawne, które postawiło pod znakiem zapytania sens przeprowadzania wyborów. Powodem jest kwestionowanie legalności Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych, która zgodnie z ustawą o Sądzie Najwyższym uznaje ważność wyborów ogólnokrajowych, a więc również prezydenckich. Pojawiła się więc obawa, że w maju lub w czerwcu wybierzemy Prezydenta, który nigdy nie zostanie Prezydentem.
Korzenie obecnego kryzysu sięgają roku 2018, gdy weszła w życie nowa ustawa o Sądzie Najwyższym. Zgodnie z jej art. 26, ust. 1, pkt. 2, rozpatrywanie protestów wyborczych i stwierdzanie ważności wyborów oraz referendów ogólnokrajowych należy do kompetencji nowo powołanej Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych. Przejęła ona w tym zakresie uprawnienia działającej do tej pory Izby Pracy, Ubezpieczeń Społecznych i Spraw Publicznych. Zmiana struktury Sądu Najwyższego była oczywiście konsekwencją próby przejęcia kontroli nad tym organem władzy sądowniczej przez Zbigniewa Ziobro i jego obóz polityczny. Prezydent Andrzej Duda zawetował co prawda pierwsze ustawy przegłosowane w trybie ekspresowym przez parlament latem 2017 roku, ale następnie znaczną część proponowanych rozwiązań zawarł w zgłoszonych przez siebie projektach. Sprawą otwartą pozostaje czy celem Zjednoczonej Prawicy było ofensywne przejęcie kontroli nad procesem zatwierdzania wyborów, aby w razie porażki uniemożliwić przejęcie władzy przez opozycję, czy jedynie defensywne zabezpieczenie się przed próbami kwestionowania legalności wyborów władz państwowych przez politycznych przeciwników kontrolujących jeszcze wówczas Sąd Najwyższy. Uznanie porażki wyborczej w 2023 roku i oddanie władzy opozycji wskazywałoby raczej na ten drugi cel.
Nowa izba oznaczała konieczność wyboru nowych sędziów. Tym samym pojawiła się ciało złożone wyłącznie z tzw. neosędziów, czyli osoby powołane przez Prezydenta na wniosek Krajowej Rady Sądownictwa, w skład której (oprócz dziesięciu innych członków – pierwszego prezesa SN, prezesa NSA, ministra sprawiedliwości, przedstawiciela Prezydenta, czterech posłów i dwóch senatorów) wchodzi piętnaścioro sędziów wybranych przez Sejm, a nie przez innych sędziów, jak to było w poprzednim stanie prawnym. Znacząca część, zwłaszcza zaangażowanych politycznie, prawników uważa, że ten sposób powoływania sędziowskich członków KRS jest niezgodny z Konstytucją. Tyle, że nasza ustawa zasadnicza nie określa kto ma ich wybierać i oddaje decyzję w ręce ustawodawcy: „Ustrój, zakres działania i tryb pracy Krajowej Rady Sądownictwa oraz sposób wyboru jej członków określa ustawa.” (art. 187, ust. 4 Konstytucji RP).
Są oczywiście też wyroki Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej i Europejskiego Trybunału Praw Człowieka kwestionujące legalność neosędziów, a także całej Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego. Istnieje spór wśród prawników czy na mocy art. 19 Traktatu o Unii Europejskiej wspomniane wyroki odnoszą się tylko do konkretnych spraw czy też mają moc powszechnie obowiązującej wykładni prawa. Przyjęcie tej drugiej interpretacji byłoby w polskich warunkach o tyle zadziwiające, że w naszym systemie wymiaru sprawiedliwości nie ma instytucji o takich uprawnieniach. Nawet wyroki prejudycjalne Sądu Najwyższego są wiążące wyłącznie w konkretnej sprawie, której dotyczą i tylko dla sądu, który zwrócił się z pytaniem prawnym przed merytorycznym rozstrzygnięciem sprawy.
Pojawia się też oczywiście problem nadrzędności prawa unijnego nad krajowym (a zwłaszcza konstytucjami poszczególnych krajów). Do czasu przejęcia władzy przez Prawo i Sprawiedliwość w 2015 roku wśród polskich konstytucjonalistów raczej nie było wątpliwości, że chociażby na mocy art. 8 Konstytucji RP to właśnie nasza ustawa zasadnicza „jest najwyższym prawem Rzeczpospolitej Polskiej”. Jednak po 2015 roku część z nich dość radyklanie zmieniła zdanie. Najbardziej kuriozalnym przykładem był prof. Marek Safian, który najpierw jako prezes Trybunału Konstytucyjnego badał zgodność traktatu akcesyjnego z polską konstytucją uznając tym samym jej wyższość nad prawej wspólnotowym (potwierdził to kilka lat później kolejny wyrok dotyczący tym razem zgodności traktatu lizbońskiego z naszą konstytucją), a następnie jako sędzia TSUE twierdził coś wręcz przeciwnego.
Najpoważniejsza jednak kontrowersja dotyczy czegoś innego. Otóż, gdyby sędziowie tych dwóch trybunałów stosowali te same kryteria do oceny własnej niezawisłości, musieliby natychmiast zakończyć swoją działalność. Już samo sformułowanie art. 19, ust. 2 traktatu o Unii Europejskiej mówiące, że sędziowie są „mianowani za wspólnym porozumieniem przez rządy Państw Członkowskich na okres sześciu lat” wskazuje na skrajnie upolityczniony proces ich wyboru. Na dodatek zgodnie z dalszą częścią tego samego przepisu „ustępujący sędziowie i rzecznicy generalni mogą być ponownie mianowani”, co pogłębia ich zależność już w trakcie orzekania od swoich politycznych mocodawców. Sędziów Europejskiego Trybunału Praw Człowieka wybiera z kolei Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy (a więc parlamentarzyści krajów członkowskich) spośród trzech kandydatów przedstawianych przez rządy państw członkowskich. Mówiąc wprost, sędziowie wybierani przez polityków kwestionują legalność sędziów, na których politycy mają wpływ jedynie pośredni. Trudno o większą hipokryzję. Tym bardziej, że podobne do obowiązujących obecnie w Polsce przepisy funkcjonują w wiele innych krajach europejskich, a w Hiszpanii doprowadziły do skrajnego upolitycznienia tamtejszego wymiaru sprawiedliwości, co nawet czasami wywoływało interwencje Komisji Europejskiej. Ale oczywiście nikt nie kwestionował legalności funkcjonujących tam sądów.
Sytuacja uległa jeszcze większemu skomplikowaniu po zmianach w przepisach Kodeksu Wyborczego dotyczących Państwowej Komisji Wyborczej wprowadzonych przez zdominowany przez Prawo i Sprawiedliwość parlament w roku 2018. Do tej pory w jej skład wchodziło po trzech przedstawicieli Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego i Naczelnego Sądu Administracyjnego wskazywanych przez prezesów tych organów (oczywiście w przypadku Sądu Najwyższego pierwszego prezesa). Po zmianie w Państwowej Komisji Wyborczej pozostali jedynie przedstawiciele Trybunału Konstytucyjnego i Naczelnego Sądu Administracyjnego (po jednym), a pozostałych siedmiu członków wybieranych miało być przez Sejm proporcjonalnie do liczebności klubów poselskich lub parlamentarnych.
Powyższa nowelizacja nosiła bardzo górnolotną nazwę: „o zmianie niektórych ustaw w celu zwiększenia udziału obywateli w procesie wybierania, funkcjonowania i kontrolowania niektórych organów publicznych”. Prawdziwym celem zmiany miało być oczywiście przejęcie kontroli nad kluczową instytucją odpowiedzialną z przeprowadzanie wyborów w Polsce. Pokazuje to jednak fundamentalny problem przed którym stają wszyscy zwolennicy tzw. praworządności, a mianowicie sprzeczności między dwoma podstawowymi zasadami współczesnej demokracji – suwerenności narodu i sędziowskiej niezawisłości. Ta pierwsza oznacza, że wszystkie władze, a więc także sądownicza, powinny mieć demokratyczną legitymizację, to znaczy być w sposób bezpośredni lub przynajmniej pośredni wybierane przez obywateli, najlepiej na określoną kadencję. Jednak ta cykliczna weryfikacja przez wyborców lub ich przedstawicieli wyklucza niezawisłość orzekania czyli podejmowanie decyzji wyłącznie na podstawie prawa i własnego sumienia. Skoro za chwilę o dalszej karierze zawodowej sędziego mają decydować inni (wyborcy lub politycy), to przy wydawaniu wyroków będzie on musiał brać pod uwagę konsekwencje takiej, a nie innej decyzji. Upodabnia to organy wymiaru sprawiedliwości do sądów ludowych. Sądy ludowe tyle zaś mają wspólnego z sądami, co krzesło elektryczne ze zwykłym krzesłem.
Zmiana sposobu wybierania członków PKW okazała się samobójczym zagraniem Prawa i Sprawiedliwości, co stawia pod znakiem zapytania predyspozycje intelektualne kierownictwa tego ugrupowania. Po wyborach parlamentarnych w roku 2023 wybrano nowych członków PKW (poza sędziami reprezentującymi TK i NSA), którzy w większości reprezentowali nową parlamentarną większość. Wydawało się, że nawet osoby o inteligencji Marka Suskiego powinny przewidzieć taki rozwój sytuacji. A jednak stało się inaczej. W efekcie dwa największe kluby – PiS i KO – wskazały do PKW dwóch przedstawicieli, trzy kolejne – PSL, Polska 2050 i Nowa Lewica – po jednym, a Konfederacja musiała obejść się smakiem. Biorąc pod uwagę początkową liczebność poszczególnych klubów (PiS – 194 posłów, KO – 157, Polska 2050 – 33, PSL – 32, Nowa Lewica – 26 i Konfederacja – 18), trudno uznać, że dokonany podział spełniał warunki proporcjonalności, chociaż przy takiej strukturze Sejmu rzeczywiście trudno było dokonać sprawiedliwego podziału. Tyle, że przy rozdzielaniu mandatów w okręgach pojawiają się takie same problemy i dlatego stosuje się system d`Hondta. Gdyby go zastosować w tym przypadku, PiS miałby czterech przedstawicieli, KO trzech, a pozostałe kluby żadnego. Ale przecież nie po to przejmuje się władzę, żeby oddawać opozycji kontrolę nad tak istotną instytucją.
Przedstawiciele obecnej władzy słusznie argumentują, że nie oni stworzyli obecny system wyboru członków PKW. To prawda. Ale prawdą jest też, że szli do wyboru pod hasłami przywrócenia praworządności i niezawisłości najważniejszych państwowych instytucji. Dlaczego więc zaraz po wyborach nie przywrócili czysto sędziowskiego składu PKW? Oczywiście, że poprzedni sposób wyboru utrzymałby kontrolę nad tą instytucją w rękach Prawa i Sprawiedliwości, która w międzyczasie zdołała już przejąć kontrolę nad Sądem Najwyższym. Pojawiłby się również ponownie problem legalności tak powołanej PKW z powodu wyboru prezesów organów nominacyjnych przy udziale sędziów-dublerów (TK) i neosędziów (SN i NSA). Można jednak było wprowadzić bezpośredni wybór sędziów do PKW podobnie jak to się skądinąd słusznie proponuje w przypadku nowej Krajowej Rady Sądownictwa. Oczywiście zamiast pozbawiania praw wyborczych neosędziów wystarczyłby stosowny cenzus stażowy, który wyeliminowałby z procesu wyborczego przynajmniej tych z nich, którzy wcześniej sędziami nie byli. Można było. Ale po co oddawać władzę w ręce sędziów, w sytuacji gdy można przejąć całkowitą kontrolę nad PKW przez swoich politycznych nominatów. Przecież nie chodzi o jakąś tam praworządność czy konstytucyjność. To bajeczki dla ciemnego ludu. Chodzi wyłącznie o władzę. Pełną i niekontrolowaną przez żadne niezależne instytucje.
Decyzje Państwowej Komisji Wyborczej podlegają kontroli Sądu Najwyższego, a konkretnie Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych. Dlatego też uchwała o pozbawieniu Prawa i Sprawiedliwości większości pieniędzy należnych tej partii jako zwrotu kosztów poniesionych na kampanię wyborczą (w praktyce oznaczało to również utratę subwencji otrzymywanych przez partię w trakcie całej kadencji, co zresztą niedawno potwierdziła kolejna uchwała PKW) podjęte większością pięciu głosów koalicyjnych nominatów, została zaskarżona do Sądu Najwyższego. Podobnie jak decyzja PKW była łatwa do przewidzenia, tak samo oczywistą rzeczą było jej odrzucenie przez Izbę Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych. Skoro oba te ciała zostały wybrane na podstawie kryterium politycznego, a pozbawienie pieniędzy głównej partii opozycyjnej jest kluczową sprawą polityczną, nie mogło być inaczej. Tym bardziej, że walka z neosędziami stała się kluczowym punktem programu obecnego rządu. Ponieważ większość ludzi, a sędziowie nie są tu wyjątkami, to koniunkturaliści, inny sposób podejścia do tego problemu, mógłby skłonić część z nich do przejścia na stronę obecnej władzy. Gdy jednak wszyscy (poza asesorami), mają zostać pozbawieni swoich obecnych funkcji i wrócić tam skąd przybyli (w przypadku przedstawicieli innych zawodów w zasadzie nie wiadomo dokąd), solidarność neosędziów w sprzeciwie wobec nowej władzy była czymś oczywistym. Rządzący wyhodowali sobie wroga, którego na dodatek nie za bardzo wiedzą jak zneutralizować.
Zgodnie z prawem orzeczenia Sądu Najwyższego trafiają z powrotem do Państwowej Komisji Wyborczej, która w zasadzie nie ma możliwości ich kwestionowania. Gdyby stało się tak i tym razem, Prawo i Sprawiedliwość mogłoby liczyć na około 100 mln zł. w ciągu kilku najbliższych lat. Oczywiście koalicyjni nominaci nie mogli do tego dopuścić. Dlatego uznali, że bezterminowo wstrzymają się z podjęciem decyzji do czasu „uregulowaniu przez konstytucyjne władze RP statusu prawnego Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych SN oraz sędziów biorących udział w orzekaniu w tej izbie”. I byłoby to nawet dość sprytne posunięcie, gdyby nie to, że kilka tygodni wcześniej orzeczenia tej samej izby zapadłe w sprawach Konfederacji i Porozumienia Jarosława Gowina, zostały przez PKW uznane. Tej skrajnej niekonsekwencji, która potwierdza zarzuty o politycznych motywacjach jakimi kierowali się członkami PKW, nie da się w żaden sposób uzasadnić i usprawiedliwić.
Z punktu widzenia stabilności polityczno-ustrojowej państwa polskiego o wiele ważniejsze są postanowienia Sądu Najwyższego w sprawach ważności wyborów. Większość prawników uważa, że istnieje domniemanie ważności wyborów i dopóki Sąd Najwyższy nie uzna ich nieważności, nie ma problemu. Bez wątpienia taka sytuacja dotyczy wyborów parlamentarnych, ponieważ rozpatrzenie protestów wyborczych i decyzja w sprawie ważności wyborów zapada już po zebraniu się Sejmu i Senatu. Ewentualna uchwała stwierdzająca nieważność wyborów parlamentarnych nie unieważnia też podejmowanych przez parlament do czasu jej podjęcia decyzji. Taka sytuacja nie występuje jednak w przypadku wyborów prezydenckich, a przynajmniej tak twierdzi członek PKW mecenas Ryszard Kalisz. Tu Sąd Najwyższy decyduje jeszcze przed zaprzysiężeniem nowego Prezydenta, a więc rzeczywiście taka kolejność sugerowałaby, że uchwała o ważności wyborów jest konieczna, żeby mógł on objąć swój urząd. Tym bardziej, że zarówno w przypadku przyśpieszonych wyborów w 2010 roku, jak i opóźnionych w 2020, Sąd Najwyższy „zdążył” z decyzją przed zaprzysiężeniem. Z samego zapisu art. 235 § 1 Kodeksu Wyborczego, który mówi, że: „w razie podjęcia przez Sąd Najwyższy uchwały stwierdzającej nieważność wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej, przeprowadza się nowe wybory na zasadach i w trybie przewidzianych w kodeksie” nie wynika jednak, że domniemanie ważności w tym przypadku nie istnieje. Taka niejednoznaczność interpretacji przepisów prawa daje jednak szerokie pole do czysto instrumentalnej ich wykładni zależnej od wyników wyborów prezydenckich. A to rodzi niebezpieczeństwo konfliktu polityczno-prawnego na niewyobrażalną skalę.
Polskie życie polityczne przypomina pola wojenne Donbasu. Nie ma tygodnia, żeby któraś ze stron nie podejmowała ofensywy (na razie tylko medialnej), której celem jest zyskanie kilku procent albo chociażby promili poparcia w badaniach opinii publicznej. Koszty tych „sukcesów” już dawno przestały się liczyć, a w wyniszczającą wojnę angażują się kolejne grupy społeczne. Warto byłoby docenić ostatnią koncyliacyjną inicjatywę Szymona Hołowni (chociaż nie ma ona żadnych szans na realizację), gdyby nie to, że od wielu miesięcy Marszałek Sejmu bierze udział w tej plemiennej wojnie, której sam zresztą stał się kolejną ofiarą, na co wskazują spadające notowania jego i jego partii. Beneficjentami są wyłącznie dwa największe ugrupowania i w ograniczonym zakresie Konfederacja, która do tej pory potrafiła zachować w miarę równy dystans do dwóch zantagonizowanych obozów. A ponieważ i Donald Tusk, i Jarosław Kaczyński uważają, że ta wieczna wojna im się opłaca, będzie trwała w nieskończoność. A przynajmniej do czasu aż nie przekształci się w prawdziwą wojnę domową. Z prawdziwymi ofiarami po obu stronach politycznej barykady.
Karol Winiarski