Wyborcze roszady
Nic tak nie rozpala emocji osób zaangażowanych w działalność polityczną, jak sondaże poparcia dla partii politycznych. W okresie kampanii wyborczej każdy z nich ma zwielokrotnione znaczenie. Problem pojawia się, gdy notowania podawane przez poszczególne ośrodki badania publicznej dość wyraźnie się od siebie różnią. A jeszcze większy kłopot jest wtedy, gdy tendencje odnotowywanych zmian są odmienne. Z taką właśnie sytuacją mieliśmy do czynienia w ostatnim tygodniu.
Pozornie różnice nie są tak duże. W przypadku Zjednoczonej Prawicy w czterech sondażach poparcie dla niej wzrosło, w jednym spadło, a w jednym pozostało bez zmian. Podobnie jest w przypadku Koalicji Obywatelskiej, a dokładnie odwrotnie jeżeli chodzi o notowania Lewicy. Najgorzej wypada Konfederacja, która tylko w jednym sondażu zyskuje, a w pięciu traci. Trochę lepiej to wygląda jeżeli chodzi o Trzecią Drogę, której dwa sondaże dają wzrost poparcia, a cztery spadek.
W rzeczywistości jednak różnice są ogromne. Największe w przypadku Konfederacji – między skrajnymi zmianami notowań różnica wynosi ponad 8 punktów procentowych. Najmniejsze, gdy chodzi o Trzecią Drogę – niespełna 3 punkty procentowe. W przypadku dwóch największych ugrupowań – Zjednoczonej Prawicy i Koalicji Obywatelskiej – to ponad 6 punktów procentowych. A przecież o zwycięstwie w październikowych wyborach może zadecydować znacznie mniejsza ilość głosów.
Ostatnie sondaże są ciekawe także z innego powodu. IBRIS i United Survey – sondażownie należące do Marcina Dumy – oskarżane były o sprzyjanie Trzeciej Drodze i zaniżanie notowań Koalicji Obywatelskiej. Teraz obie zanotowały największe spadki tej pierwszej i największy wzrost tej drugiej. Zupełnie inaczej oceniano Kantara. To jedyna pracownia badań społecznych, która kilkakrotnie w ostatnich miesiącach dawała Koalicji Obywatelskiej zwycięstwo. Tymczasem w ostatnim sondażu ugrupowanie Donalda Tuska straciło 2 punkty procentowe, a na dodatek dzięki wzrostowi aż o 5 punktów procentowych Prawo i Sprawiedliwość po raz pierwszy od wielu miesięcy uzyskałoby taką ilość mandatów, która umożliwiłaby mu samodzielne rządy.
Jak zwykle, każda znacząca zmiana wyników sondażowych jest bardzo przekonująco tłumaczona przez różnego rodzaju ekspertów i komentatorów. Szkoda tylko, że najczęściej ich wyjaśnienia dotyczą przeszłości, a nie przyszłości. Najzabawniejsze tłumaczenie powodów poważnych spadków sondażowych Konfederacji przedstawione zostało przez niegdyś bardzo szacowanego socjologa z Uniwersytetu Śląskiego. Jego zdaniem, wyborcy przestraszywszy się możliwej koalicji PiS-u i Konfederacji, wycofali swoje poparcie dla tego radykalnie prawicowego ugrupowania. Biorąc pod uwagę fakt, że większość wyborców tej partii w ogóle nie czyta gazet, a nawet wiadomości politycznych na portalach internetowych, to ich nagłe olśnienie wydaje się dość wątpliwe. Zwłaszcza, że liderzy Konfederacji odżegnują się od tego typu pomysłów, a za to zaczynają sugerować możliwość zawarcia taktycznego porozumienia z opozycją. Co więcej, o tym samym mówią też najbardziej zdeklarowani miłośnicy Donalda Tuska wśród naszych publicystów.
Wyjaśnienie wzrostu poparcia dla Koalicji Obywatelskiej (w większości sondaży) wydaje się znacznie prostsze. To oczywiście efekt prezentacji kandydatów na posłów, a przede wszystkim start z list tego ugrupowania Michała Kołodziejczaka i Bogusława Wołoszańskiego. Tylko, że gdyby doszło do spadku notowań KO, to dokładnie w ten sam sposób by je uzasadniano. W końcu lider AgroUnii to ludowy watażka odwołujący się do dziedzictwa Samoobrony, którego jedynym stałym poglądem jest głęboka wola zrobienia kariery politycznej. Dlatego w ostatnich miesiącach kilkakrotnie zmieniał wyborczych sojuszników, aby ostatecznie wylądować na listach ugrupowania, którego lidera jeszcze niedawno oskarżał o cofnięcie „Polski o kilka wieków”. Trudno zrozumieć w jaki sposób ktoś taki może reprezentować partię, która przynajmniej do tej pory uważana była za wrogie wszelkim radykalizmom. A jeszcze dziwniejsze (i zarazem smutniejsze), że nie powoduje to żadnego poważniejszego sprzeciwu zarówno wśród działaczy, jak i elektoratu Platformy Obywatelskiej.
Również drugi kandydat czyli Bogusław Wołoszański niekoniecznie powinien przysporzy dodatkowych głosów Koalicji Obywatelskiej. W końcu były tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa niezbyt pasuje do wizerunku partii, której głębokie korzenie i życiorys najstarszych przynajmniej działaczy sięgają czasów antykomunistycznej opozycji. Ale i to nie wywołało negatywnych komentarzy wśród zwolenników tego ugrupowania.
Podobnie trudne do jednoznacznego wyjaśnienia są wzrosty notowań Prawa i Sprawiedliwości. Nie stało się w ostatnim okresie nic takiego, co uzasadniałoby ten pozytywny dla tego ugrupowania trend. Toporna i łopatologiczna propaganda tzw. mediów publicznych, ale i samych polityków Prawa i Sprawiedliwości (w tym premiera i prezesa) trwa od wielu miesięcy i do tej pory nie przynosiła żadnych zysków sondażowych. Dlaczego teraz miałoby być inaczej? Jedynym w miarę rozsądnym wytłumaczeniem mogłoby być ogłoszenie pytań referendalnych i ich przegłosowanie przez Sejm. Jeżeli tak by było, to pomysł bojkotu tego wydarzenia propagowany przez opozycję może się okazać jej gwoździem do trumny.
Jest coś co łączy ugrupowania polityczne, które już ogłosiły skład swoich list wyborczych, to wyrzucanie z nich tych kandydatów, którzy wygłosili nieprawomyślne z punktu widzenia kierownictwa partii poglądy. W ten sposób stracił miejsce na liście Lewicy prof. Jan Hartman, który, nie po raz pierwszy zresztą, upomniał się o prawa pedofilów. Co więcej, podkreślił że chodzi o traktowanie ich w taki sam sposób jak innych przestępców, co z punktu widzenia cywilizowanego kraju wydaje się oczywistą oczywistością. A jednak liderzy Lewicy postanowili się pozbyć kontrowersyjnego profesora. Co ciekawe nie przeszkadzały im wcześniejsze wypowiedzi niedoszłego lidera listy nowosądeckiej, który pogardliwie wypowiadał się o wyborcach Prawa i Sprawiedliwości.
Biorąc pod uwagę sposób potraktowania Hartmana zadziwiająco wygląda przejęcie przez Lewicę białoruskiej aktywistki Jany Szostak, którą właśnie wyrzucono z list Koalicji Obywatelskiej za poparcie prawa kobiet do przerywania ciąży także po 12 tygodniu od zapłodnienia. Z jednej strony jej stanowisko to logiczna konsekwencja argumentacji zwolenników legalizacji aborcji. Jeżeli kobieta ma prawo decydować o swoim ciele i nie może być traktowana jak naturalny inkubator, to powinna mieć prawo do przerwania ciąży do końca jej trwania. Postulat legalizacji aborcji do 12 tygodnia oznacza jedynie skrócenie ubezwłasnowolnienia ciężarnej kobiety z 39-40 do 28 tygodni. W Argentynie od trzech lat ciążę można przerywać do 14 tygodnia, a w Islandii nawet do 22. Z drugiej strony, możliwość terminacji płodu w tak późnym okresie (nie mówiąc już o dziewiątym miesiącu ciąży), jest tak szokujący, że wywołał panikę w kierownictwie PO (Szostak była formalnie kandydatka Zielonych). Dlatego szybko jej się pozbyli. Tym bardziej, ze ich niedoszła kandydatka chciała także likwidacji muru na granicy polsko-białoruskiej, co idealnie wpisywało się w proreferendalną kampanię Prawa i Sprawiedliwości. Jak widać Lewicy to nie przeszkadzało.
Nie utrzymał się również na liście wyborczej kandydatów Koalicji Obywatelskiej Marcin Gołaszewski, przewodniczący Rady Miejskiej Łodzi i szef Nowoczesnej w tym mieście. Powodem była reakcja na miejsce (siódme), które otrzymał, mimo wcześniejszych obietnic znacznie wyższej pozycji, co uznał za „wydymanie” jego osoby. Mimo, że po pierwszym oburzeniu ochłonął i zadeklarował jednak chęć startu, to został „wydymany” po raz drugi. Tym razem ostatecznie.
Pecha miała również kandydatka Konfederacji Natalia Jabłońska, która opowiedziała się za zniesieniem zakazu uboju psów. Obowiązujące w Polsce przepisy nie zakazują jedzenia mięsa (kotów zresztą też). Nie wolno ich jednak zabijać do celów konsumpcyjnych. Ubojowi podlegają bowiem jedynie zwierzęta hodowlane, a do tych zalicza się świnie, owce, kozy, koniowate, bydło – ale także jeleniowate, drób, zwierzęta futerkowe, alpaki, jedwabniki i pszczoły miodne. Zakaz ma oczywiście charakter kulturowy. Tylko czy jego zniesienie doprowadzi do masowego zabijania i konsumowania psów? Jest to także ograniczenie praw osób pochodzących z innych kręgów kulturowych – np. Indochin, w których mięso psów jest powszechnie konsumowane. Nie trzeba zresztą sięgać aż tak daleko – w niektórych rejonach Szwajcarii istnieje tradycja jedzenia psów i kotów – tych drugich nawet w okresie Bożego Narodzenia. To zresztą przejaw o wiele szerszego problemu – jak daleko państwo powinno wkraczać w kwestie kulturowe, które nie są akceptowane przez wszystkich członków społeczeństwa. Zwłaszcza w okresie globalizacji, masowych migracji i będących konsekwencją tych procesów multikulturalizmu.
Mimo, że sprawa nie jest taka jednoznaczna jakby się pierwszy rzut oka wydawało, a Konfederacja uchodzi za ugrupowania skrajnie liberalne, dla którego większość tego typu zakazów jest niedopuszczalna, to jednak Natalia Jabłońska wyleciała z listy wyborczej. Ale Dobromir Sośnierz który ją poparł, już nie. Szczerością popisał się za to Krzysztof Bosak, który uzasadnił decyzję kierownictwa swojego ugrupowania tym, że kandydatka była osobą mniejszego politycznego formatu. Ale już kandydaci dużego formatu – np. Janusz Korwin-Mikke – nie zostaliby za takie wypowiedzi potraktowani w podobny sposób. Dokładnie te same zasady występują także w innych ugrupowaniach, ale oczywiście nikt tego otwarcie nie przyzna.
Problemów z pozbywaniem się kandydatów nie ma na razie Prawo i Sprawiedliwość, ponieważ Jarosław Kaczyński nie ogłosił jeszcze list wyborczych. Podobno czeka na ostatnie posiedzenie Sejmu obawiając się, że może dojść do buntu tych niezadowolonych parlamentarzystów, którzy się na nich nie znajdą. Czy jednak rzeczywiście absencja kilku niezadowolonych posłów miałaby aż tak duże znaczenie? A może bardziej chodzi o datę rejestracji komitetów wyborczych, która upływa 28 sierpnia? Gdyby się okazało, że nie wszyscy politycy Suwerennej Polski znaleźli się na listach wyborczych albo otrzymali inne miejsca niż to zostało wcześniej ustalone, to Zbigniew Ziobro i jego ludzie nie mieliby już pola manewru – bez wcześniejszej rejestracji własnego komitetu, zgłoszenie własnych list wyborczych jest niemożliwe.
Na razie wiadomo jedynie, że Jarosław Kaczyński nie wystartuje w Warszawie. Powód jest oczywisty – przegrałby bezpośrednie starcie z Donaldem Tuskiem. A to byłby dla niego cios. Nie tylko polityczny. Twierdzenia, że powodem „wyprowadzki” z Warszawy jest chęć zwiększenia ilości zdobytych mandatów w innym okręgu wyborczym, nie brzmi wiarygodnie. Tak byłoby, gdyby Jarosław Kaczyński miał w tym właśnie okręgu własny elektorat, który nie zagłosuje na listę Prawa i Sprawiedliwości, jeżeli jego na tej liście nie będzie. To bardzo mało prawdopodobne – jeżeli ktoś zagłosowałby na Jarosława Kaczyńskiego, to zagłosuje też na innych kandydatów reprezentujących jego ugrupowanie. A to oznacza, że gdziekolwiek wystartuje, zbierze głosy elektoratu swojego ugrupowania kosztem innych kandydatów. Żadnych dodatkowych mandatów nie będzie. Podobnie jak nie będzie strat w Warszawie – po prostu skorzystają inni startujący tam kandydaci, którzy dostaną znacznie większą ilość głosów.
W odpowiedzi na zmianę okręgu wyborczego przez Jarosława Kaczyńskiego, Donald Tusk zapowiedział umieszczenie na ostatnim miejscu listy KO Romana Giertycha. Ten znany zwolennik legalności aborcji do 12 tygodnia (innych przecież Tusk obiecał nie wpuszczać na listy swojego ugrupowania) ma … . No właśnie co lider PO chce tym ruchem osiągnąć? Przecież nie odebrać głosów Kaczyńskiemu. To po prostu zabawa małych dzieci w piaskownicy wzajemnie sobie dokuczających. Tylko, że tą piaskownicą jest Polska. A koszty zabawy poniesiemy wszyscy.
Karol Winiarski