Wyjście awaryjne
Rześkie powietrze zacienionego o poranku skwerku przed przychodnią lekarską (w poburżujskiej willi) stawiało solidny opór szprychom urzędniczego składaka. Za nic jednak miał sobie podobne niewygody Obywatel Naczelnik Szaraczek, zwłaszcza w tak naglących okolicznościach. Na myśl o zbliżającej się uroczystości, skromnej niczym zasoby miejskiej sakiewki, z tym większą hardością zganiał sprzed resztek twarzy gałęzie, o tej porze roku już praktycznie pozbawione liści.
Skutecznie przekonał do stawiennictwa pedałującego bogaty program artystyczny. Na tyle bogaty, że przynajmniej w części mogący złagodzić traumatyczne spotkanie z Towarzyszem Rudzielcem. Chociaż zdawał sobie sprawę, że nie kieruje się autostradą dla cyklistów (fakt to bezdyskusyjny, iż Sosnowiec dumny może być z niezwykle gęstej sieci ścieżek rowerowych, by wspomnieć wyłącznie o czteropasmowej arterii, łączącej – wzdłuż Czarnej Przemszy – Będzin z Mysłowicami, która jeszcze w tej „pięciolatce” będzie sławić Stolicę Zagłębia Dąbrowskiego) do Komitetu Miejskiego, gdzie od bezpośrednich interakcji z tym Indywiduum ucieczki nie ma, to na samą myśl o tyradach z mównicy przeszywał go dreszcz. Zawsze przy okazji podobnych spędów Towarzysz I Sekretarz nie tylko nie szczędził sobie pochwał, ale również jakby zapominał o zegarku. Wyraźnie ta przejściowa amnezja miewała coś wspólnego z odprawianiem delegacji z poprzedniego dnia. Teraz jednak liczył Naczelnik Szaraczek niezawodnie na wtopienie się w bezimienny tłum, bo i tak nie on grałby pierwsze w Amfiteatrze skrzypce. Mało która okazja potrafi tak skupić uwagę oficjeli nie tylko z Sosnowca, jak doroczny festyn z okazji podsumowania budżetu obywatelskiego.
Na wewnętrzne rozterki czasu już zbyt wiele nie zostało, gdyż przecięty cieniem skrojonym przez smukłe rury oraz masywną bryłę plac już niknął za plecami Obywatela Naczelnika. Jeszcze tylko chwilowy postój przed mostkiem nad Rzeką (nawet tak krótki kontakt z wyziewami Czarnej Przemszy może skończyć się przykro, jeżeli szczelnie nie zatka się oczu, nosa, ust i uszu; na szczęście praca w Prezydium wymaga – dla zachowania wewnętrznej równowagi – opanowania do perfekcji wybiórczości wszelkich zmysłów). Po dziesięciu głębszych wdechach Szaraczek doszedł do siebie, by – kierowany wrzawą setek gardeł Mieszkańców – pognać ku ulicy Zamkowej.
Kapelę „Серебренная Звезда” z Zagórza-Mecu – słynącą nie tylko z brawurowego wykonywania kolęd, ale też nowatorskiego instrumentarium (nie tak bogatego, jak „Kapitana Nemo”, chociaż nawet Bogdan Gajkowski na przenośnego Rolanda jeszcze zbyt mało chałtur ma na koncie; Towarzysz I Sekretarz najswobodniej czuje się zresztą w lokalnych klimatach, a za zaoszczędzone środki można sfinansować mobilne fotobudki dla Radnych) – właśnie żegnały oklaski, by za mównicą – wyposażoną przezornie z każdej strony w podpory – stanął Towarzysz Rudzielec. Jak zwykle w świetnej formie, ostentacyjnie stroniący od brzytwy, objął wzrokiem rozentuzjazmowane audytorium, aby – po krótkim namyśle, po co przybył i uzmysłowieniu sobie, który to już rok której kadencji – zabrać wreszcie głos.
— Drodzy, tego, Mieszkańcy! — tubalnie zagrzmiał ukryty za lasem mikrofonów. — To ważny dzień dla Sosnowca! Nie tak istotny, jak inauguracje moich kadencji, ale i tak ważny! Dzisiaj bowiem wyjątkowo nie ja świętuję, a Lud Pracujący Sosnowca… — nie dokończył, gdyż Amfiteatr utonął w owacjach, a scenę przykryły kwiaty, laurki oraz elementy bielizny (właścicieli płci obojga). — Zgromadziliśmy się, by przekazać Wam, że oto znowu w głosowaniu do budżetu obywatelskiego zwyciężyliśmy! — kontynuował, z trudem hamując wzruszenie oraz napady czkawki, chociaż skandowane „Królu nasz, Sosnowiec zbaw” dumnie echem niosło się od Pałacu Ślubów, po place pod budowę magazynów sieleckiej Katarzyny oraz Środulki. — Przy tej okazji należy jasno i zdecydowanie powiedzieć, że nie zwyciężyli w tym głosowaniu Radni! — ciągnął równie emocjonalnie, chociaż nagle sposępniał, jakby nawracający kac odbierał wiarę we własne słowa. — Nie dajmy się zwieźć wrażej propagandzie wichrzycieli i wrogiemu naszej tkance elementowi! — przestrzegał spurpurowiały, co nie uszło uwadze zaniepokojonemu Koledze Rafalskiemu, który – słynąc z wyjątkowej giętkości stawów kręgowych – dbał o nienaganny stan przekazu tub propagandowych niejednego z sosnowieckich Włodarzy, ale tak się nieszczęśliwie składało, że ów nie mógł się jeszcze doczekać prowizji za wzorowe uspokojenie nastrojów po aferze z Regionalną Izbą Obrachunkową. — Nie będzie nam żaden warchoł wyliczał, ile kosztują książki do Bibliotek, podziemny śmietnik, czy jakiś tam Stadion! Nie ważne, ile zaliczył semestrów na Uniwersytecie Jagielońskim, czy nawet politechnice telewizyjnej! — dobitnym uderzeniem w pulpit o mało co nie spowodował unicestwienia awaryjnej piersiówki, skrzętnie schowanej nie tylko przed wzrokiem Radnego Pawłowskiego, stojącego akurat – w otoczeniu pozostałych Radnych Stronnictwa Demokratycznego – pod transparentem „Miasto to Ja”.
Do głosu zostali dopuszczeni Delegaci sosnowieckich Zakładów Pracy. Jako pierwszy (i, jak się miało okazać, ostatni) głos zabrał I Nadsztygar Niwki i Modrzejowa, Towarzysz Zygmuntowski. W tym momencie Towarzysz Rudzielec na chwilę odzyskał kontakt z rzeczywistością, bowiem zaproszony słynął ze skrajnie nieprzychylnego nastawienia wobec Gospodarza Sosnowca. Zdołał wyłącznie zgromić wzrokiem Kolegę Rafalskiego, gdyż z głośników dobiegł trzask towarzyszący ocieraniu mikrofonów przez pióra górniczego nakrycia głowy
— Szanowni Mieszkańcy! — ciepły głos, nie licujący z wykonywaną na co dzień ciężką pracą, pozwolił szybko zapomnieć o bełkocie Przedmówcy. — Wiele z tego, co tutaj przed chwilą powiedziano, to prawda, ponieważ to Wasz tryumf! — zaczął dobrotliwie. — Nie dajmy sobie jednak wmówić, kto jest prawdziwym siewcą nonsensów! — Towarzysz Zygmuntowski ostudził nastroje Członków Towarzystwa Demokratycznego w mgnieniu oka; Radny Grzegorzewski o mało co nie połknął swego trenerskiego gwizdka, chociaż zdążył sobie zrobić fotografię sfatygowanym Zenitem (ujęcie w sam raz do jutrzejszego „Kuriera Miejskiego”), a Przewodnicząca Miejskiej Rady Narodowej już obmyślała treść donosu o kłusowaniu na „Rybaczówce”. — Sam fakt, że raz do roku jesteście łaskawie proszeni o zabranie głosu we własnej sprawie, we własnym interesie, nie oznacza, że jest to ruch dyktowany wyłącznie altruistyczną troską o Was! Tak naprawdę tę chucpę napędzają ciężko wyfedrowane dewizy przez naszą Brać, by potem poszły na zmarnowanie przez idiotyczne decyzje, dyktowane bieżącymi nastrojami, modą, czy też porażającą krótkowzrocznością! — Prelegent nie zamierzał zostawić suchej nitki na aktualnej Ekipie z alei Zwycięstwa. — Zobaczcie, jak Was traktują przez pozostałą część roku! Wystarczy przykład pierwszy z brzegu, gdzie Mieszkańcy zgłaszają Wybrańcom prawdziwe problemy, które nie tyle co są zamiatane pod dywan, ale perfidnie obracane przeciwko Nim! — zapał Towarzysza nie słabł ani przez chwilę. — Gdzie w Mieście prawdziwi Społecznicy, kalibru Pana z okolic ulicy Ormowców, który tak zabiegał o porządne ścieżki rowerowe?! Miast tego w Mieście jak pączki w maśle czują się pseudodziałacze, bez wizji i wykształcenia, z trudem piszący nie tylko książki, ale choćby teksty na własne plakaty, by o swobodnym zabieraniu głosu nie wspomnieć! Takie mamy bowiem elity, jaki… — uskrzydlająca mowa I Nadsztygara nagle przestała nieść się przez park Sielecki.
Stojący w głębi sceny usłyszeć mogli radosny chichot i cichnące stukanie obcasów. Za szczupłą sylwetką Kolegi Rafalskiego zamknęły się masywne drzwi czarnej Wołgi. — No! To właśnie teraz wykręciłem sobie… wczasy w Złotych Piaskach!!! — powiedział do siebie podrzucając radośnie ciepły jeszcze bezpiecznik, drugą ręką przeczesując zawadiacko bujną blond czuprynę.
Jakub Tomasz Hołaj-Krzak
Warszawa, 27 X 2020