Za metą
Wybory parlamentarne wielu zaskoczyły. Największa w historii III RP frekwencja, przeciętne rezultaty dwóch największych ugrupowań, niespodziewany sukces Trzeciej Drogi, fatalne wyniki Nowej Lewicy i Konfederacji. Nie przewidziały tego żadne sondaże z ostatnich dni przed wyborami. Mylili się „najtężsi” analitycy, którzy teraz, z równą pewnością siebie jak przed wyborami, wyjaśniają dlaczego Polacy zagłosowali w taki właśnie sposób i jakie to błędy popełnili liderzy poszczególnych ugrupowań. Problem jednak polega na tym, że nie wiemy jak wyglądałyby wyniki, gdyby Prawo i Sprawiedliwość nie koncentrowało się na prymitywnym demonizowaniu Donalda Tuska, kilka miesięcy temu powstałaby jedna lista opozycji, Trzecia Droga nie startowałaby jako koalicja, Nowa Lewica wyraźniej pokazywałaby swoją odrębność, a Sławomir Mentzen nie wdawał się w debaty z Ryszardem Petru i głębiej schował w szafie Janusza Korwin-Mikkego. Oczywiście, że wszystkie te okoliczności miałyby wpływ na decyzje głosujących, ale nie wiemy jak bardzo zmieniłyby wyniki wyborów. Jeżeli tak wielki wpływ na wynik Trzeciej Drogi miał świetny występ Szymona Hołowni w debacie telewizyjnej, to dlaczego ten sam efekt nie nastąpił w przypadku równie dobrego zaprezentowania się Krzysztofa Bosaka i Joanny Scheuring-Wielgus?
Wybory zakończyły się wyraźnym zwycięstwem opozycji. Entuzjazm jej zwolenników jest w tych warunkach emocjonalnie uzasadniony. Ale racjonalnie mocno wątpliwy. Sukces może się wkrótce okazać pyrrusowym zwycięstwem, a w dłuższej perspektywie powrót do władzy populistycznej prawicy realną perspektywą. Ogromną szansę wybicia się na pozycję lidera polskiej prawicy dostał też Prezydent Andrzej Duda, chociaż zapewne nie będzie w stanie jej wykorzystać. Najprawdopodobniej rzeczywistość nie będzie ani tak wspaniała jak wyobrażają sobie najzagorzalsi zwolennicy opozycji, ani tak przerażająca jak widzą ją sympatycy przegranego ugrupowania.
Porażka Prawa i Sprawiedliwości jest ewidentna. Nawet w liczbach bezwzględnych ilość głosów oddanych na Zjednoczoną Prawicę była o ponad 400 tys. niższa niż w 2019 roku. (Koalicja Obywatelska zdobyła o prawie półtora miliona głosów więcej). I to mimo znacznie wyższej frekwencji. Jednak gdy spojrzymy na to z perspektywy bilansu ośmiu lat rządów – dewastacji systemu wymiaru sprawiedliwości, rynsztokowego poziomu mediów publicznych (przynajmniej w sferze informacyjnej, a w zasadzie propagandowej), pogłębienia katastrofalnego stanu usług publicznych, rozregulowania finansów publicznych, skłócenia Polski z wszystkimi sąsiadami (ostatnio nawet z Ukrainą) i Unią Europejską (przy jednocześnie wasalnej postawie wobec Wielkiego Brata zza Atlantyku), antychrześcijańskiej postawie wobec migrantów i jednoczesnej klerykalizacji życia publicznego, bezczelnego żerowania na majątku narodowym, skrajnie polaryzacyjnej i nienawistnej kampanii wyborczej, to uzyskanie poparcia ponad 1/3 wyborców jest znaczącym sukcesem i niestety porażającym dowodem na moralną degrengoladę polskiego społeczeństwa. A fakt, że ponownie posłem został Łukasz Mejza jest hańbiące dla tych, którzy oddali na niego swój głos.
Przekonanie o totalnej klęsce Prawa i Sprawiedliwości jest w dużym stopniu efektem rozbudzonych wcześniej oczekiwań. Prorządowe media przez wiele miesięcy przekonywały swoich widzów, słuchaczy i czytelników o pewnej trzeciej kadencji ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego. Dlatego zaskoczenie i rozczarowanie jest tak ogromne. Porażka nie jest jednak aż tak katastrofalna jak by to na pierwszy rzut oka wyglądało. Przede wszystkim udało się im uzyskać wystarczającą ilość mandatów, aby skutecznie podtrzymywać wszelkie weta stawiane przez Prezydenta Dudę. To radykalnie ograniczy możliwość zmiany układu zbudowanego przez osiem lat przez obóz Zjednoczonej Prawicy. Na dodatek stan finansów publicznych nie daje wielu możliwości rozwiązania najpilniejszych problemów polskiego społeczeństwa, a nawet spełnienia składanych w trakcie kampanii wyborczych obietnic. Oczywiście warunkiem podstawowym odzyskania przez Prawo i Sprawiedliwość władzy jest utrzymanie jedności całej formacji. A to z uwagi na coraz gorszy stan zdrowia Jarosława Kaczyńskiego, nie jest takie oczywiste.
W dłuższej perspektywie największym beneficjentem utraty władzy przez Prawo i Sprawiedliwość może się okazać Andrzej Duda. Przynajmniej przez najbliższe bez mała dwa lata to właśnie on będzie jedynym politykiem Zjednoczonej Prawicy zajmującym ważne stanowisko państwowe. Uprawnienia Prezydenta RP nie dają mu takich uprawnień jak jego odpowiedników w USA czy Francji, ale są wystarczające żeby w wielu miejscach skutecznie utrudniać sprawowanie władzy przez nową ekipę rządową. Najważniejszym z nich jest oczywiście prezydenckie weto, do którego odrzucenia potrzeba kwalifikowanej większości 3/5 głosujących posłów. A tylu opozycja, nawet wsparta przez Konfederację, po prostu nie ma. Przynajmniej na razie, ponieważ uskuteczniane przez ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego zakupy na rynku sejmowym, mogą zostać skutecznie zastosowane również przez drugą stronę. A chętni zawsze się znajdą.
Kończąc swoją kadencję Andrzej Duda będzie stosunkowo młodym człowiekiem. Szanse na międzynarodową karierę naszej obecnej głowy państwa są więcej niż wątpliwe. Nie udało się to nawet Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, mimo bardzo wysokiej oceny jego działalności politycznej w okresie pełnienia funkcji Prezydenta RP. Dlatego musiał wykorzystać swoje zbudowane w okresie urzędowania relacje, co pozwoliło mu zafunkcjonować w różnego rodzaju ciałach doradczych. Z pewnością jest to zajęcie dochodowe, ale nie daje bezpośredniego przełożenia na zapadające w politycznych gabinetach decyzje. Nawet takiej pozycji nie osiągnął Bronisław Komorowski. I nic nie wskazuje, że inaczej będzie w przypadku Andrzeja Dudy.
Alternatywną drogą dla obecnego Prezydenta RP jest walka o sukcesję po Jarosławie Kaczyńskim. Umiejętne wykorzystywanie swoich prerogatyw może wykreować go na nowego lidera Zjednoczonej Prawicy. Największym przeciwnikiem Andrzeja Dudy będzie w tym przypadku … Andrzej Duda. Nasz Prezydent nie słynie z zimnej krwi, a nawet z pewnego wyrachowania niezbędnego do prowadzenia skutecznej politycznej gry, także we własnym obozie politycznym. Zawsze był człowiekiem głęboko emocjonalnym, kierującym się bardzo często swoimi sympatiami i antypatiami (widać to zwłaszcza po stosunku do Donalda Tuska), a nie racjonalną oceną sytuacji. I nic nie wskazuje na to, żeby w ciągu dotychczasowych ośmiu lat pełnienia swojej funkcji nastąpiła w tym względzie poprawa. Andrzej Duda nie uczy się nawet na własnych błędach. A to może skutkować za dwa lata jego całkowitą marginalizacją polityczną.
Powszechnie głoszony sukces Donalda Tuska – nie tylko przez jego zdeklarowanych zwolenników – jest co najmniej wątpliwy. Zwłaszcza w świetle zapowiedzi i ukrytych celów, które starał się realizować od momentu powrotu do Polski. Ułudą okazał się rychły upadek rządu Mateusza Morawieckiego przewidywany jesienią 2021 roku. Nie nastąpiła zapowiadana wielokrotnie „mijanka” z Prawem i Sprawiedliwością, a prawie 5 punktów procentowych straty do zwycięskiego ugrupowania to różnica znacznie większa niż podawane przez lidera PO dane z wewnętrznych sondaży Koalicji Obywatelskiej. Z najwyższym trudem udało się przekroczyć granicę 30%, chociaż w 2007 roku przy podobnej mobilizacji elektoratu Platforma Obywatelska samodzielnie (bez przystawek w rodzaju Nowoczesnej, Zielonych czy Inicjatywy Polskiej), zdobyła ponad 41% głosów. Próba zmarginalizowania Lewicy podjęta wkrótce po powrocie do kraju, zakończyła się odejście kilku parlamentarzystów, z których większość nie znalazła się na listach KO, a jedyny startujący, Andrzej Rozenek, nie zdobył mandatu. Na dodatek mimo utraty prawie połowy posłów, Nowa Lewica jest niezbędna opozycji do uzyskania parlamentarnej większości, a wśród jej posłów znacząco silniejszą pozycję mają członkowie partii Lewica Razem, co może oznaczać znacząco większą asertywność całego ugrupowania wobec Donalda Tuska. Wielomiesięczne deprecjonowanie przez internetowych hejterów Platformy Obywatelskiej „Tygryska” i „ Wodzireja” – liderów Trzeciej Drogi – nagle zakończyło się, gdy lider PO w obawie przed zejściem koalicji Polskiego Stronnictwa Ludowego i Polski 2050 poniżej progu wyborczego, nagle zaczął apelować o wsparcie dla tej formacji. W efekcie przedobrzył tworząc sobie znacznie silniejszego partnera koalicyjnego niż oczekiwał, a na dodatek pozbawił Koalicję Obywatelską prawdopodobnie kilku procent głosów (i być może nawet kilkunastu mandatów). Gdy jeszcze dodać do tego fatalny występ w przedwyborczej debacie w TVP, widać, że kreowany na genialnego stratega lider opozycji, jest równie nieudolny jak jego największy od lat przeciwnik. Siła obydwu jest wynikiem miernoty politycznego zaplecza (nad czym zresztą obaj od dawna mocno pracowali pozbywając się bardziej inteligentnych współpracowników), a nie własnych zdolności.
Wielki sukces Trzeciej Drogi … wcale nie jest wielkim sukcesem. Jej wynik wyborczy odzwierciedla przecież poparcie jakie miała ta formacja bezpośrednio po jej powstaniu zaledwie kilka miesięcy temu, o czym chyba nikt już nie pamięta. A przecież wówczas liderzy tej koalicji zapowiadali walkę o 20%. To, że wynik Trzeciej Drogi był pozytywnym zaskoczeniem wynika z faktu, że po Marszu 4 Czerwca jej notowania niebezpiecznie zbliżyły się do granicy progu wyborczego przewidzianego dla koalicji (8%). Dość powszechnie uważano wówczas, że koalicyjna formuła startu w wyborach jest katastrofalnym błędem Szymona Hołowni i Władysława Kosiniaka-Kamysza. Tymczasem okazało się to, dość przypadkowo zresztą, strzałem w dziesiątkę. To właśnie groźba spadnięcia pod próg (mało prawdopodobna ze względu na tradycyjne zaniżanie poparcia dla Polskiego Stronnictwa Ludowego) i obawa przed powtórzeniem scenariusza z 2015 roku, gdy właśnie taki wynik Zjednoczonej Lewicy umożliwił Prawu i Sprawiedliwości uzyskanie większości bezwzględnej w Sejmie, skłoniły część wahającego się elektoratu do zagłosowania na ludowo-konserwatywną koalicję. Wzywali do tego Aleksander Kwaśniewski, a nawet Donald Tusk, który w końcu zrozumiał, że bez koalicjantów nie będzie miał większości. To zresztą chyba pierwszy w polskiej historii przykład taktycznego głosowania części wyborców – jeszcze niedawno nie do wyobrażenia dla większości polskich dziennikarzy politycznych.
Podobnego farta nie miała Nowa Lewica. Startując jako komitet wyborczy wystarczało jej przekroczenie 5%. Paradoksalnie, znaczny wzrost poparcia wykazywany w niektórych sondażach tuż przed wyborami, mógł lewicy zaszkodzić. Część jej mniej zdeklarowanych zwolenników być może uznała, że bezpiecznie można wesprzeć Koalicję Obywatelską, a nawet Trzecią Drogą. Tym bardziej, że wszystkie badania pokazywały, że dla mniej więcej połowy elektoratu Nowej Lewicy, ugrupowaniem drugiego wyboru była Koalicja Obywatelska, a Włodzimierz Czarzasty od wielu miesięcy robił wszystko, żeby pokazać, że tak naprawdę nic jego partii od Platformy Obywatelskiej nie różni. Z drugiej strony od połowy 2020 roku wyniki sondażowe Nowej Lewicy były zbliżone do uzyskanego w wyborach, a jedyny znaczący wzrost (kosztem koalicji Obywatelskiej) nastąpił dopiero niedawno, gdy Donald Tusk wyciągnął z szafy Romana Giertycha. Szybko jednak zorientował się jak wielki błąd popełnił i schował swojego mieszkającego stale we Włoszech adwokata ponownie do szafy.
Jedynym politykiem, który w powyborczy wieczór otwarcie przyznał się do porażki był Sławomir Mentzen. Mimo, że ostateczne wyniki okazały się trochę lepsze od tych wykazanych przez exit-poll, to i tak w powszechnym odczucia Konfederacja poniosła klęskę. A przecież uzyskała ona wynik zarówno procentowo (o 0,35 punktu procentowego), jak i w liczbach bezwzględnych (o około 300 tys. głosów), lepszy niż cztery lata wcześniej. W konsekwencji liczba posłów ugrupowania Mentzena, Bosaka i Brauna jest o ponad połowę większa (wzrost z 11 do 18 posłów), co pozwala utworzyć klub parlamentarny. Jest on też znacząco lepszy niż notowania Konfederacji w ostatnich kilku latach. Dlaczego więc poczucie klęski? To oczywiście efekt oczekiwań rozbudzonych kilka miesięcy temu, gdy po przejęciu sterów z rąk Janusza Korwin-Mikkego przez Sławomira Mentzena, notowania Konfederacji wystrzeliły w górę, a niektórzy „eksperci” zaczęli prorokować nawet 20% poparcie. Trudno więc się dziwić, że uzyskanie wyniku o połowę niższego niż jeszcze dwa miesiące wcześniej dawały badania opinii publicznej, rozczarowały kierownictwo Konfederacji.
Nie tylko w sprawach politycznych ludzie oceniają rzeczywistość przede wszystkim przez jej porównywanie z ich oczekiwaniami i aspiracjami – zarówno tymi przed zaistniałymi wydarzeniami, jak przewidywaniami co do przyszłości. Dlatego Nowa Lewica wyraża radość z wyborczego wyniku, ponieważ mimo znacząco gorszego wyniku, ma realną szansę powrotu do władzy po 18 latach. Tymczasem Konfederacja, chociaż uzyskała znacząco większe poparcie, nie będzie odgrywała (przynajmniej początkowo) znaczącej roli w parlamentarnych rozgrywkach, na co bardzo liczyła. Za kilka miesięcy, a może nawet już tygodni, sytuacja może jednak ulec radykalnej zmianie. Różnice programowe między ugrupowaniami, które mają tworzyć rząd (o ambicjach ich liderów nie wspominając) są ogromne i wyjdą w pełni na jaw, gdy z ogólnikowych deklaracji zejdzie się na poziom realnych rozwiązań. Silna dzięki prawu weta pozycja Andrzeja Dudy, może uniemożliwić sprawne demontowanie systemu stworzonego przez Prawo i Sprawiedliwość, a to pogłębi frustrację i niezadowolenie części najbardziej radykalnego elektoratu dzisiejszej opozycji. Pogarszająca się sytuacja finansowa państwa ogranicza pole manewru i możliwość wdrażania przedwyborczych obietnic. A dochodzi do tego kampania wyborcza przed wyborami samorządowymi i europejskimi, która zacznie się już za chwilę, a w której partie nowej koalicji będą ze sobą rywalizowały. Rzeczywistość, z którą będziemy mieli do czynienia za pół roku może znacząco się różnić od naszych obecnych wyobrażeń i oczekiwań.
Karol Winiarski