Zagłada a polityka
75 lat temu wojska I Frontu Ukraińskiego wyzwoliły niemiecki nazistowski obóz zagłady Auschwitz-Birkenau. Dyskusja na ile w przypadku ziem polskich można mówić o wyzwalających działaniach Armii Czerwonej jest jak najbardziej zasadna. Trudno się nie zgodzić ze słynnym twierdzeniem mówiącym, że żołnierze radzieccy nie mogli nam przynieść wolności, ponieważ sami jej nie mieli. Jednak w przypadku obozu oświęcimskiego jest inaczej. Pojawienie się Armii Czerwonej na jego terenie rzeczywiście zakończyło niewyobrażalny koszmar więzionych tam ludzi, chociaż ocalenia doczekało zaledwie około siedmiu tysięcy więźniów. I nie zmieniają tego faktu zbrodnie popełniane przez Sowietów (termin używany powszechnie przez polskich komunistów w okresie międzywojennym) na Górnym Śląsku, Warmii i Mazurach czy wobec żołnierzy polskiego niepodległościowego podziemia.
W tym roku rocznica wyzwolenia obozu obchodzona była podwójnie – tradycyjnie 27 stycznia na terenie oświęcimskiego muzeum i wyjątkowo, cztery dni wcześniej, w Instytucie Yad Vashem w Jerozolimie. W obydwu wydarzeniach uczestniczyli przedstawiciele kilkudziesięciu państw, choć nie da się ukryć, że ranga osób stojących na czele delegacji zagranicznych była w Jerozolimie zdecydowanie wyższa – przynajmniej jeżeli chodzi o kraje bardziej liczące się w polityce międzynarodowej. Mimo zaproszenia, nie pojawił się w Yad Vashem Prezydent Andrzej Duda, który warunkował swój przyjazd możliwością zabrania głosu po Prezydencie Rosji, a na co organizatorzy się nie zgodzili. Stało się to zresztą powodem polemik w naszym kraju w Polsce. Większość (choć nie wszyscy) polityków i komentatorów uznało, że nasz Prezydent postąpił słusznie. Jednocześnie dość powszechnie uznano jednak całe wydarzenie za porażkę polskiej dyplomacji i konsekwencję polityki historycznej realizowanej od kilku lat przez Prawo i Sprawiedliwość – w tym nieszczęsnej nowelizacji ustawy o IPN, z której w kompromitujący sposób wycofano się po kilku miesiącach. O ile z pierwszym poglądem należałoby się zgodzić, o tyle zrzucanie odpowiedzialności za skandaliczne potraktowanie Prezydenta Polski na błędy polskiej dyplomacji jest kompletnym niezrozumieniem tego co miało miejsce w Jerozolimie.
Uroczystości w Yad Vashem nie miały nic wspólnego z hołdem składanym ofiarom holokaustu. Zarówno Rosja, jak i co najsmutniejsze Izrael, potraktowały rocznicę wyzwolenia obozu w sposób skrajnie instrumentalny. Dla Władymira Putina była to świetna okazja na poprawę wizerunku jego kraju zszarganego agresją na Ukrainę i nieudolnymi działaniami rosyjskich agentów w Wielkiej Brytanii. Przywódca Rosji dąży do przełamania częściowej izolacji w jakiej się kilka lat temu, a także do odbudowy poczucia dumy Rosjan ze swojego kraju, co oczywiście oznacza pomijania mniej chlubnych wydarzeń z historii ZSRR. Akurat w tym drugim przypadku nic go nie różni od działań podejmowanych przez wielu przywódców, w tym także obecnych władz naszego kraju, starających się kreować wizerunek Polaków jako nieskalanego żadnymi zbrodniami narodu, zawsze tolerancyjnego i nie przejawiającego żadnej agresji wobec swoich sąsiadów. Mało prawdopodobne, aby ofensywa historyczna Putina przyniosła pozytywne konsekwencje dla zmiany sytuacji międzynarodowej jego kraju (w Europie Zachodniej historia nie odgrywa ważniejszej roli w kształtowaniu polityki międzynarodowej), co nie znaczy, że Rosja dalej będzie izolowana. Z punktu widzenia mocarstw to zbyt ważny (raczej militarnie niż gospodarczo) kraj, aby pozostawić go na boku w trwającej obecnej największej od 30 lat przebudowie ładu międzynarodowego na świecie. O Polsce niestety tego powiedzieć nie można.
Premier Izraela Benjamin Netanyahu wykorzystał rocznicę wyzwolenia obozu oświęcimskiego z jednej strony do promocji własnej osoby w przededniu kolejnych wyborów do Knesetu, ale przede wszystkim do realizacji politycznych interesów swojego kraju związanych z sytuacją na Bliskim Wschodzie. Za śmiertelnego wroga Izraela uważany jest od wielu lat Iran, którego pozycja, mimo narastającego kryzysu gospodarczego, stale rośnie. Skuteczne wspieranie rebeliantów w Jemenie, współpraca w działaniach mających na celu likwidację Państwa Islamskiego, a przede wszystkim wygrana wojna domowa w Syrii przez Baszara al-Asada, którego od samego początku w toczącej się wojnie domowej mocno wspierali ajatollachowie, całkowicie zmieniło geopolityczny krajobraz Bliskiego Wschodu. Nie tylko Izrael, ale też sunnickie kraje Płw. Arabskiego, a zwłaszcza Arabia Saudyjska, poczuły się zagrożone ze strony perskiego, regionalnego mocarstwa. Sprzyja też temu wojownicza retoryka irańskich władz, chociaż jest ona wykorzystywana raczej dla utrzymania wewnętrznego poparcia dla religijnego reżimu niż do rzeczywistych działań politycznych. Stąd zadziwiający antyirański sojusz Izraela i państw arabskich, który mogliśmy obserwować rok temu na konferencji w Warszawie i praktyczne porzucenie sprawy narodu palestyńskiego.
Rosja, głównie dzięki niezdecydowanej postawie USA w konflikcie syryjskim, powróciła na Bliski Wschód po wielu latach nieobecności. Z punktu widzenia Izraela pozyskanie, a przynajmniej zneutralizowanie Putina w sprawie Iranu, jest kwestią zasadniczą. Polska na Bliskim Wschodzie nie odgrywa żadnej roli. Dlatego, w przeciwieństwie do Rosji, jest dla Izraela całkowicie nieprzydatna. Nawet gdyby nasze stosunki z państwem żydowskim były idealne, nawet gdybyśmy oficjalnie przyznali, że niektórzy Polacy (np. szmalcownicy) czynnie pomagali niemieckim okupantom w „ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej”, nawet gdybyśmy przeprosili za przejawy przedwojennego antysemityzmu (chociażby getto ławkowe czy dyskryminację Żydów w przyjęciach na studia wyższe i do służby państwowej), to i tak nie umożliwiłoby to zabrania głosu przez Andrzeja Dudę w Yad Vashem. Cała impreza z punktu widzenia Izraela była elementem antyirańskiej polityki tego państwa. Bez żenady potwierdził to sam Netanyahu, którego wsparł wiceprezydent USA Mike Pence, porównując sytuację sprzed prawie 80 lat do zagrożenia jakie obecnie dla Żydów stanowi Iran. Tak instrumentalne potraktowanie największej tragedii w dziejach narodu żydowskiego jest czymś porażającym i uwłaczającym pamięci sześciu milionów zamordowanych Żydów. Ale jednocześnie nie jest niczym nowym w polityce Izraela i działalności różnych organizacji żydowskich, w tym tych, które zabiegają o restytucję mienia pozostałego po ofiarach holokaustu.
Państwo izraelskie budowane było przez Żydów aszkenazyjskich pochodzących w dużym stopniu z Polski. W pierwszych dziesięcioleciach istnienia państwa żydowskiego odgrywali oni decydującą w gospodarce, siłach zbrojnych i polityce powstałego w 1948 roku państwa. Ale to już odległa przeszłość. W chwili obecnej prawie 20% żydowskich mieszkańców Izraela urodziło się w Związku Radzieckim lub jest potomkami emigrantów z komunistycznego mocarstwa i państw powstałych po jego rozpadzie. Reprezentujące ich ugrupowanie Nasz Dom Izrael kierowane przez Avigdora Liebermana jest znaczącym na skrajnie podzielonej tamtejszej scenie politycznej – prawie 7% głosów i 8 mandatów w 120-osobowym Knesecie. Mimo niezbyt pozytywnych wspomnień z dzieciństwa wielu z nich żywi sympatię do swojej dawnej ojczyzny. Uzyskanie ich wsparcia w nadchodzących wyborach może być kluczem do utrzymania się przy władzy Benjamina Netanyahu. A to nie tylko kwestia kontynuacji jego politycznej kariery, ale biorąc pod uwagę ciążące na nim prokuratorskie zarzuty, być może także pozostania na wolności.
Czy w takim razie nic nie mogło zapobiec upokorzeniu jakiego doznaliśmy ze strony Putina i Netanyahu? Niekoniecznie. Jedynym krajem, który mógł wymusić na Izraelu zmianę stanowiska był jego najważniejszy sojusznik i sponsor – Stany Zjednoczone. Wydawałoby się, że wiernopoddańcza polityka polskiego rządu wobec Waszyngtonu w ostatnich latach, może skłonić Prezydenta Trumpa do wywarcia nacisku na izraelskie władze. Nic takiego jednak nie miało miejsca. Po raz kolejny zostaliśmy potraktowani jak mało znaczący wasal, który czasami się przydaje jako miejsce zorganizowania bliskowschodniej konferencji czy zakupobiorca amerykańskiego uzbrojenia, ale w zamian nie może liczyć na zbyt wiele. Tym bardziej kuriozalny był kolejny wiernopoddańczy hołd złożony przez polskiego Prezydenta wiceprezydentowi USA, za to że ten wspomniał o Polsce w swoim przemówieniu. Polska pojawiła się jednak także w wystąpieniach innych przemawiających, a Prezydent Putin, zamiast spodziewanych kolejnych ataków na nasz kraj, mówił o polskich ofiarach II wojny światowej i pominął Polskę, gdy aluzyjnie wymieniał kraje (Litwa, Łotwa, Ukraina), którego mieszkańcy współpracowali z hitlerowcami w zbrodniach holokaustu.
Nie jesteśmy pępkiem świata. Co więcej, nie jesteśmy też państwem, z którego interesami liczyłyby się wielkie mocarstwa. Ukształtowany trzydzieści lat temu układ stosunków międzynarodowych ulega właśnie radykalnej przebudowie – wraca idea koncertu mocarstw mało liczących się z interesami mniejszych państw. Pakt Północnoatlantycki powoli przechodzi do historii, chociaż zapewne będzie wegetował jeszcze przez wiele lat, aż ktoś nie zdecyduje się sprawdzić jego funkcjonalności. Gdy powstawał ponad 70 lat temu, zagrożenie ze strony komunistycznego mocarstwa stanowiło zagrożenie dla całego świata. Jeżeli nawet przyjąć, że Rosja będzie dalej prowadzić agresywną politykę, to zagrożeni są najwyżej jej najbliżsi sąsiedzi, a nie cała Europa. Naiwne jest przekonanie, że art. 5 Paktu Północnoatlantyckiego zapewni nam automatyczną pomoc wszystkich członków NATO w razie rosyjskiego ataku. Po pierwsze, wcale tego nie zakłada, a po drugie od traktatowego zobowiązania sprzed kilkudziesięciu lat, do jego praktycznej realizacji, droga jest daleka. Co zrobimy, gdy nie otrzymamy wsparcia? Podamy wiarołomnych sojuszników do sądu? A może poprosimy nasz TK o sprawdzenie zgodności ich działań z zapisami traktatu waszyngtońskiego? Julia Przyłębska z pewnością nie zawiedzie.
O ile przynależność do Paktu Północnoatlantyckiego nie gwarantuje nam już bezpieczeństwa, to jeszcze bardziej naiwne są przekonania niektórych polityków opozycji, że zapewni nam je Unia Europejska. O ile w przypadku NATO (czyli w praktyce USA), możemy zakładać, że jest w stanie udzielić nam realnej pomocy (o ile Amerykanie uznają, że leży to w ich interesie), to w przypadku Wspólnoty Europejskiej jest już inaczej. Poza Francją i Wielką Brytanią, żadne z państw nie dysponuje potencjałem militarnym nawet zbliżonym do rosyjskiego. Co gorsza, polityka zagraniczna UE, która wydawało się kilka lat temu powoli zaczyna przybierać realne kształty (powołano nawet Wysokiego Przedstawiciela do Spraw Zagranicznych i Polityki Bezpieczeństwa), obecnie po prostu nie istnieje. Widać to chociażby po konflikcie libijskim, w którym Francja i Włochy stoją po przeciwnej stronie barykady, a Niemcy bezskutecznie starają się odgrywać rolę mediatora. Unijnej dyplomacji tam nie ma. Trudno też dostrzec jej działalność w konflikcie w Donbasie, w którym zasadniczą rolę odgrywają Niemcy i Francja (format normandzki) czy też w innych zapalnych rejonach świata. Na dodatek państwa te powiązane są różnorakimi powiązaniami gospodarczymi z Rosją, nie mówić już o zależności od dostaw rosyjskich surowców energetycznych (głównie gazu). W coraz większym stopniu myślą raczej nad tym, jak wycofać się z sankcji nałożonych po agresji rosyjskiej na Ukrainę, niż nad podejmowaniem kolejnych kroków skierowanych przeciw Moskwie. Bussiness as usual.
Pomimo chwilowej odwilży w amerykańsko-chińskiej wojnie handlowej, rywalizacja tych dwóch mocarstw wydaje się stałym i co gorsza narastającym elementem stosunków międzynarodowych w najbliższych latach. Z punktu widzenia Amerykanów pozyskanie wsparcia Rosji, która przecież sąsiaduje z dalekowschodnim mocarstwem, wydaje się sprawą fundamentalną. Jeżeli konflikt z Chinami będzie eskalował, a Putin jako zapłaty zażąda wolnej ręki w strefie postradzieckiej, to Zachód po cichu może się na to zgodzić. Sprostanie wyzwaniom, które nadchodzą wymaga elastycznej, a jednocześnie niekonwencjonalnej polityki zagranicznej. Tymczasem w obecnym wydaniu (dotyczy to zarówno partii rządzącej jak i głównej partii opozycyjnej) jest ona niesłychanie toporna, oparta o archaiczne i coraz mniej realistyczne w obecnych czasach założenia, a przede wszystkim uzależniona od zewnętrznego wsparcia, co może okazać w jeszcze większym stopniu zawodne niż miało to miejsce we wrześniu 1939 roku. I co najgorsze, dobrej zmiany nie widać.
Karol Winiarski