Zaklinanie rzeczywistości
Rozmowa telefoniczna Donalda Trumpa z Władymirem Putinem oraz wypowiedzi specjalnego wysłannika amerykańskiego Prezydenta gen. Keitha Kellogga oraz wiceprezydenta J.D. Vance`a na Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium, a także sekretarza obrony Pete`a Hegsetha w trakcie jego wizyty w Polsce zszokowały europejskich polityków. Jednoznaczne weto w sprawie członkostwa Ukrainy w NATO, zgoda na utrzymanie rosyjskich zdobyczy terytorialnych i sugestia o możliwości redukcji wojsk amerykańskich w Europie po zakończeniu konfliktu na wschodzie wywołały prawdziwą panikę w pozostałych krajach sojuszu. A przecież nie powinna to być żadna niespodzianka. Donald Trump nie ukrywał swoich poglądów ani w trakcie kampanii wyborczej, ani po zwycięstwie w wyborach. Tylko, że jak zwykle Europejczycy nie chcieli w to uwierzyć i żyli złudzeniami. Zderzenie z rzeczywistością okazało się niesłychanie brutalne.
Donald Trump jest Prezydentem USA i reprezentuje interesy Stanów Zjednoczonych tak jak je rozumie. Nie jest to nic nadzwyczajnego. Największe obecnie mocarstwo świata zawsze je realizowało wszelkimi możliwymi metodami nie przejmując się zbytnio oficjalnie głoszonymi wartościami czy prawem międzynarodowym. Obecna zmiana amerykańskiej polityki wynika po prostu ze zredefiniowania jej zasadniczych celów. Trump i jego doradcy zrozumieli, że Stanów Zjednoczonych nie stać już na odgrywanie roli światowego hegemona. Dlatego szukają sposobu redukcji swoich międzynarodowych zobowiązań, przerzucenia kosztów utrzymywania regionalnego bezpieczeństwa na innych i koncentracji wszystkich sił w walce z najważniejszym zagrożeniem dla USA – aspiracjami nowego pretendenta do roli światowego mocarstwa. Niestety dla nas nie jest to Federacja Rosyjska, a Chińska Republika Ludowa.
Dość powszechnie uważa się, że Joe Biden, ostatni pogrobowiec zimnej wojny, dążył do utrzymania transatlantyckiego sojuszu. To jednak tylko częściowo prawda. Zasadniczym celem jego polityki było maksymalne osłabienie Rosji jako głównego militarnego sojusznika Chin. To bowiem Państwo Środka stało się głównym przeciwnikiem Stanów Zjednoczonych, co zresztą po raz pierwszy zrozumiał już Barack Obama. W tej diagnozie nic się nie zmieniło. Tyle, że Donald Trump ma inną strategię nazywaną niekiedy „odwróconym Kissingerem”. Na początku lat 70-tych XX wieku, amerykański sekretarz stanu Henry Kissinger, doprowadził do nawiązania kontaktów z Chińską Republiką Ludową (zapoczątkowanych tzw. dyplomacją pinpongową – meczem drużyn Chin i USA w tenisie stołowym), co zaskutkowało wizytą Prezydenta Richarda Nixona w Pekinie w 1972 roku. Celem było wykorzystanie radziecko-chińskiego konfliktu i ostateczne rozbicie komunistycznego bloku. Teraz Donald Trump dąży powtórzenia tej strategii, ale w drugą stronę – politycznym zneutralizowaniem Rosji przed nadciągającym starciem z rosnącym w siłę chińskim mocarstwem.
Słusznie można uważać, że nowa administracja amerykańska grzeszy naiwnością. Władymir Putin nie zerwie swoich dobrych relacji z Pekinem, chociaż z pewnością będzie tym mamił Donalda Trumpa starając się uzyskać od niego coraz to nowe ustępstwa. A te dotyczyć będą głównie Europy środkowo-wschodniej. Jak daleko gotowi są posunąć Amerykanie zabiegając o względy moskiewskiego dyktatora? Czy zgodzą się na żądania Putina, które postawił pod koniec 2021 roku, które dotyczyły nie tylko Ukrainy i innych krajów poradzieckich (nierozszerzania NATO na obszar poradziecki, nietworzenia baz i nieprowadzenia aktywności wojskowej na tych terytoriach), ale także bezpośrednio naszego kraju (wycofania wojsk sojuszniczych rozmieszczonych na terytoriach nowych państw członkowskich NATO po maju 1997 r. czyli po podpisaniu Aktu Stanowiącego NATO–Rosja oraz wyznaczenia strefy buforowej wokół granic Rosji i jej sojuszników z Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym, gdzie niedozwolone będą ćwiczenia i inna aktywność wojskowa na poziomie brygady sił zbrojnych i wyższym)? Choć częściowa realizacja tych postulatów oznaczałaby radykalną rewizję całej amerykańskiej polityki prowadzonej od połowy lat 90-tych XX wieku. Polityki, na której oparta była cała strategia bezpieczeństwa naszego kraju.
Najbardziej szokującą informacją przekazaną w trakcie Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium przez reprezentantów nowej amerykańskiej administracji było odrzucenie możliwości udziału przedstawicieli Europy w planowanych negocjacjach pokojowych między Rosją a Ukrainą. Wywołało to oczywiście święte oburzenie polityków europejskich. Tylko, że nie za bardzo wiadomo kto niby miał uczestniczyć ze strony europejskiej w tych rozmowach. Czy miałby to być reprezentant UE, NATO, a może OBWE? Ponieważ Unia Europejska finansowo wspiera Ukrainę najbardziej predestynowaną reprezentantką byłaby Kaja Kallas, która jest wysokim przedstawicielem UE do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa. Ale jakie konkretnie stanowisko miałaby prezentować? Bajdurzyć o sprawiedliwym pokoju, integralności terytorialnej Ukrainy i rosyjskich reparacjach za zniszczenia dokonane w trakcie agresji, co jest równie nierealnym stanowiskiem jak żądanie przywrócenia granicy ryskiej przez polski rząd emigracyjny w czasie II wojny światowej? I jaką swobodę negocjacyjnego manewru miałby w trakcie rozmów pokojowych, skoro wspólna polityka zagraniczna wymaga jednomyślności krajów członkowskich? Trudno ją nawet nazwać przedstawicielem unijnych poglądów w tej sprawie – z racji swojego estońskiego pochodzenia jej poglądy zdecydowanie odbiegają nie tylko od tego co myślą Viktor Orban czy Robert Fico, ale także Olaf Scholz czy Emmanuel Macron. Zresztą porozumienie mińskie miedzy Ukrainą i Rosją w 2015 roku wynegocjowane zostało przez kanclerz Angelę Merkel i prezydenta Francois Hollande`a. bez udziału przedstawiciela europejskiej wspólnoty. A przecież jest jeszcze bardzo mocno wspierająca walczącą Ukrainę Wielka Brytania, która członkiem UE w ogóle nie jest.
Apologeci obecnego rządu podkreślają wzrost roli Polski w Unii Europejskiej w ciągu ostatnich miesięcy. To prawda. Tyle, że mamy więcej do powiedzenia w organizacji, która przestała się kompletnie liczyć. Unia Europejska nie jest żadną realną siłą polityczną z powodu coraz bardziej rozbieżnych interesów krajów członkowskich, w tym także Francji i Niemiec, które do tej pory w największym stopniu wpływały na jej politykę, ale też poprzez swoje polityczne i gospodarcze znaczenie, wzmacniały jej znaczenie na arenie międzynarodowej. Rozpad niemiecko-francuskiego sojuszu idzie w parze z postępującym upadkiem ekonomicznego znaczenia krajów europejskich. Udział krajów członkowskich w światowym PKB spadł poniżej 20%. Zapóźnienie technologiczne wobec Chin czy USA pogłębia się z roku na rok. Polityka klimatyczna, socjalna i wszelkie inne mniej lub bardziej kuriozalne regulacje zabijają konkurencyjność europejskiej gospodarki i powodują odpływ kapitału inwestycyjnego. A gdy dodać do tego słabość militarną państw europejskich to trudno się dziwić, że Amerykanie nie widzą powodu, żeby zapraszać Europejczyków do stołu negocjacyjnego.
Tym bardziej szans udziału w rozmowach pokojowych nie mają przedstawiciele naszego kraju. Zwłaszcza, że nie za bardzo wiadomo jaka rolę mieliby tam odgrywać. Czy ktokolwiek z przedstawicieli naszych obecnych władz przedstawił jakąkolwiek propozycję zakończenia wojny poza powtarzaniem frazesów o braku możliwości ustępowania wobec żądań agresora, wymogu respektowania zasad nienaruszalności granic (ciekawe, że „zapomnieli” o tym w 2008 roku w przypadku Kosowa) i konieczności uzyskania akceptacji Ukrainy dla wynegocjowanych warunków? To oczywiście jak najbardziej słuszne postulaty. Tyle, że obecna polityka nie opiera się na sile prawa, a na prawie siły.
Od osiemdziesięciu lat rządzą Polską politycy, którzy mają w swoje polityczne DNA wbudowany gen podległości. Komuniści, może poza Władysławem Gomułką, nie wyobrażali sobie jakiegokolwiek sprzeciwu wobec poleceń płynących z Moskwy. Miało to zresztą pewne uzasadnienie, które nie wynikało wyłącznie z reprezentowanej przez nich ideologii, słabej legitymizacji społecznej oraz powtarzających się przy każdym kryzysie społecznym obaw przed radziecką interwencją. To ZSRR gwarantował nasze granice zachodnie, których przez wiele lat nie chciały uznać władze RFN, a stanowisko USA w tej kwestii było co najmniej niejednoznaczne (słynne wystąpienie sekretarza stanu Byrnesa w Stuttgarcie we wrześniu 1946 roku). Po 1989 roku w roli protektora naszego kraju Moskwę zastąpił Waszyngton. Sojusz z wielkim bratem zza oceanu miał zapewnić nam całkowitą ochronę przed hipotetycznym początkowo zagrożeniem ze strony Rosji. Niektórzy próbowali dywersyfikować gwarancje naszego bezpieczeństwa bredząc o wspólnej polityce obronnej UE i armii europejskiej, której nie ma i nigdy nie powstanie. Mimo szoku wywołanego zmianą polityki amerykańskiej, nic się w tym względzie nie zmieniło, a znaczna część obecnego obozu rządowego dalej przyjmuje swoje pobożne życzenia za możliwy do urzeczywistnienia postulat.
Jeszcze bardziej powszechnie akceptowanym założeniem polskiej polityki jest utrzymanie tzw. strategicznego sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi, co w praktyce oznacza pełne podporządkowanie polskiej polityki zagranicznej Waszyngtonowi. Na dodatek ciągłe podkreślanie bezalternatywności tego podejścia powoduje, że Amerykanie w ogóle nie muszą się z nami liczyć i mogą dyktować nam warunki, które uznają za stosowne. Skoro sojusz (czytaj podporządkowanie) USA jest fundamentem naszego bezpieczeństwa, to wiadomo, że zgodzimy się na wszystko, a nasze interesy zostaną całkowicie zlekceważone. Wystarczy, że od czasu do czasu ktoś przyjedzie do Polski, pochwali naszą chwalebną historię i zasugeruje, że powinniśmy coś jeszcze dokupić w amerykańskich firmach zbrojeniowych, a polscy politycy będą zachwyceni i spełnią każde życzenie Waszyngtonu.
Alternatywną koncepcją byłoby budowanie sojuszu państw, które uważają zagrożenie ze strony Rosji za realne zagrożenie. To przede wszystkim kraje bałtyckie (Litwa, Łotwa, Estonia) i nordyckie (Finlandia, Szwecja i Wielka Brytania, Dania, Norwegia). Ta „koalicja chętnych” może skutecznie zneutralizować rosyjską flotę bałtycką, ale nie ma możliwości wsparcia Polski w razie ataku lądowego na nasz kraj, nie mówiąc o obronie krajów nadbałtyckich. To oznacza, że w przypadku braku wsparcia ze strony wojsk amerykańskich, zasadniczy ciężar walk lądowych, w tym ewentualnego udzielenia realnej pomocy dla walczących Bałtów, spocząłby na polskiej armii. Trudno też byłoby oczekiwać na wsparcie Ukrainy, która, o ile w ogóle zachowa suwerenność, długo nie będzie w stanie uczestniczyć w żadnym konflikcie zbrojnym. Zresztą dlaczego Ukraińcy mieliby to robić, skoro obecnie polscy politycy jednoznacznie odmawiają wysłania polskich żołnierzy do ich kraju. I to nie na linię frontu, ale jako części sił stabilizacyjnych po zawarciu zawieszenia broni.
Jest jeszcze jedna możliwość, o której nikt nawet nie chce głośno mówić. To całkowita zmiana polskiej polityki zagranicznej na znacznie bardziej elastyczną. Oznaczałoby to rozluźnienie naszych związków z USA i podjęcie bezpośrednich rozmów z Rosją oraz nawiązanie ściślejszych kontaktów z Chinami, które są daleko i realnie nam nie zagrażają. Czy grozi to zależnością od Rosji? Takie niebezpieczeństwo oczywiście istnieje, ale i obecna nasza polityka oznacza całkowite i niesłychanie kosztowne uzależnienie od Stanów Zjednoczonych bez realnych gwarancji bezpieczeństwa. I nie chodzi tylko o kwestie finansowe – gaz amerykański jest znacznie droższy od rosyjskiego, a kupowana broń, która wykazała bardzo ograniczoną przydatność w Ukrainie, kosztuje nas krocie. Równie upokarzające jest wysłuchiwanie pouczeń i spełnianie żądań kolejnych przedstawicieli dyplomatycznych USA zachowujących się równie arogancko jak rosyjscy i radzieccy ambasadorowie w Warszawie w czasach stanisławowskich i powojennych.
Potencjalna zależność od Moskwy nie jest też wcale taka oczywista. Tak naprawdę nie wiemy na ile jej wrogość do Warszawy jest trwale wpisana w fundamenty rosyjskiej polityki zagranicznej, a na ile jest reakcją na polskie zaangażowanie po stronie Zachodu. Jeżeli poważnie traktować argumenty rosyjskie o NATO-wskim (czyli w praktyce amerykańskim) zagrożeniu, to zmniejszenie naszej zależności od Stanów Zjednoczonych i prowadzenie samodzielnej polityki mogłoby skutkować w miarę równoprawnymi stosunkami między Warszawą a Moskwą. A na pewno znacznie bardziej zrównoważonymi niż obecne pomiędzy Warszawą a Waszyngtonem. Zagrożenie militarne oczywiście istnieje, ale czy Rosja po ukraińskich doświadczeniach ryzykowałaby kolejny wieloletni konflikt zbrojny? Putin czasami się myli w swoich kalkulacjach, ale nie jest ani idiotą, ani szaleńcem.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego rozważenie zmiany naszej polityki wobec Moskwy należałoby przynajmniej brać pod uwagę. Jest więcej niż prawdopodobne, że zaraz po zakończeniu wojny w Ukrainie, państwa Europy Zachodniej zaczną ponownie nawiązywać stosunki polityczne i gospodarcze z Rosją. Postępująca stagnacja europejskiej ekonomii wynikająca także z powodu wysokich cen energii (rzeczywiste powody są o wiele bardziej złożone) wymuszą na politykach połknięcie własnego języka i powrót do polityki sprzed 2022 roku. Najwięcej ugrają na tym ci, którzy zrobią to pierwsi. Ostatni zostaną na lodzie. Z nimi Moskwa już nie będzie chciała rozmawiać, ponieważ nie uzyska z tego powodu żadnych korzyści politycznych i wizerunkowych. Można się na to oburzać, ale takie są reguły polityki opartej na interesach, a nie na wartościach. A z taką właśnie polityką będziemy mieli teraz do czynienia.
Zwrot na Wschód nie musi zresztą oznaczać całkowitego przeorientowania polskiej polityki zagranicznej. Bardziej elastyczne jej prowadzenie upodmiotowiłoby nas w stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi. Nagle okazałoby się, że o nasze poparcie, o ile w ogóle mu na tym zależy, Waszyngton musi zabiegać. Tymczasem naszym przywódcom wydaje się, że jak jeszcze dokupią trochę czołgów, samolotów i rakiet, to zasłużymy na amerykańską wdzięczność i na pewno Wielki Brat zza oceanu nie pozwoli nam zrobić krzywdy. Na dodatek dalej wierzą w skuteczność art. 5 traktatu waszyngtońskiego i wyczekują z niecierpliwością potwierdzenia jego obowiązywania przez amerykańskiego Prezydenta. Tak jakby miało to jeszcze jakiekolwiek znaczenie.
Nowa sytuacja geopolityczna wymaga całkowicie nowego myślenia, do którego obecni przywódcy naszego kraju (zarówno koalicyjni jak i opozycyjni) niestety nie są zdolni. Nie różnią się tym zresztą od innych europejskich liderów, którzy uzależnili się od amerykańskiego parasola ochronnego jak miliony Amerykanów od opioidów. Dlatego dalej będą zaklinali rzeczywistość i zapewniali o trwałych fundamentach transatlantyckiego sojuszu. Zdolność do prowadzenia samodzielnej polityki wymaga odwagi i determinacji. O wiele łatwiej jest „przytulić się” do wielkiego mocarstwa wierząc, że nas obroni przed każdym niebezpieczeństwem. Nasza historia wielokrotnie pokazała jak naiwne są to oczekiwania. Niestety, słowa Jana Kochanowskiego sprzed 450 lat są nieustająco aktualne: „Nową przypowieść Polak sobie kupi, że i przed szkodą, i po szkodzie głupi.”
Karol Winiarski