Zarządzanie strachem
W teorii demokratyczna rywalizacja o władzę polega na prezentowaniu przez ugrupowania polityczne swoich wyborczych programów, które są podstawą dla głosujących do wyboru najbardziej odpowiadającej im opcji politycznej. To w teorii. W praktyce walka o elektorat w coraz większym stopniu polega na wzbudzaniu emocji. Mogą być one pozytywne, czego przykładem jest słynna kampania przed referendum w Chile w 1988 roku w sprawie przedłużenia władzy Augusto Pinocheta. Zamiast piętnowania zbrodni dyktatora, opozycja skupiła się na prezentowaniu świetlanej wizji przyszłości po jego ustąpieniu. I wygrała, mimo że początkowo sondaże były dla generała korzystne. W obecnych czasach – pandemii, inflacji i wojny – trudno przekonać ludzi, że jesteśmy na progu nowej, wspaniałej ery. Wielu wydaje się, że taka strategia mogłaby się okazać skuteczna trzydzieści lat temu, gdy upadał komunizm, kończyła się zimna wojna, a Francis Fukuyama ogłaszał koniec historii, ale nie dzisiaj, gdy nic z tych optymistycznych czasów nie pozostało. Dlatego są przekonani, że zdecydowanie skuteczniej jest wzbudzać wśród wyborców strach. W Polsce nikt inaczej nie myśli.
Strategia zarządzania strachem przyjęta przez nasze partie różni się w zależności od ich usytuowania na scenie politycznej. Ugrupowania będące u władzy nie mogą się koncentrować na bieżących zagrożeniach, ponieważ wyborcy mogą ich – słusznie lub bezpodstawnie – obciążyć odpowiedzialnością za ich zaistnienie. Dlatego starają się zbadać mroczne zakamarki polskiej duszy i znaleźć takie fobie, które można politycznie wykorzystać. Mistrzem takiej strategii jest oczywiście Jarosław Kaczyński. W 2015 roku skutecznie wzbudził irracjonalny strach przed migrantami z Bliskiego Wschodu – stanowią oni rzeczywiście realny problem, ale na Zachodzie, a nie w Polsce, w której nie mają najmniejszego zamiaru się osiedlać.
Po przejęciu władzy i osłabnięciu fali migracyjnej, lider Zjednoczonej Prawicy musiał znaleźć inne zagrożenie. Pomysł podsunęła lewicowa część opozycji podnosząca problem dyskryminacji osób LGBT+. Wykreowana przez propagandystów PiS-u wizja Polski, w której adoptowane przez pary homoseksualne pary dzieci cierpią psychiczne, a może i fizyczne katusze, zmobilizowała konserwatywną część polskiego społeczeństwa, co umożliwiło odniesienie całkowitego zwycięstwa, najpierw w wyborach do Parlamentu Europejskiego, a potem do Sejmu RP.
Dość zaskakująca zmiana poglądów Polaków wobec kwestii światopoglądowych, która miała miejsce w ciągu ostatnich lat (tak przynajmniej wynika z badań opinii publicznej), zmusiła kierownictwo Prawa i Sprawiedliwości do porzucenia tego mało obecnie skutecznego wyborczego dopalacza. Ostatnią jej pozostałością są tyrady Jarosława Kaczyńskiego ośmieszające osoby mające problemy z tożsamością płciową. Na główne zagrożenie Polski zostały jednak wykreowane Niemcy, które ponoć w cichym sojuszu z Rosją, wykorzystując zdominowaną przez siebie Unię Europejską, chcą nas całkowicie podporządkować pozbawiając Polskę suwerenności. Niemieckie Drang nach Osten ciągle żywe.
Opozycja pozornie ma ułatwione zadanie. Wystarczy piętnować rzeczywistość zrzucając odpowiedzialność za istniejący stan rzeczy na rządzących. Zwłaszcza w obecnych czasach, gdy borykamy się z najwyższą w XXI wieku inflacją, a płace realne po raz pierwszy od trzydziestu lat spadają, wydaje się to samograjem. Tak też uznali liderzy partii opozycyjnych, a niektórzy z nich ograniczyli swój propagandowy przekaz prawie wyłącznie do piętnowania nieudolności rządzących i straszeniem Polaków katastrofalnymi skutkami ich poczynań. W rzeczywistości jednak jest to niesłychanie ryzykowna strategia, która już wkrótce może doprowadzić do kolejnej porażki opozycji.
Gdyby wybory odbywały się jesienią tego roku, prawdopodobnie Prawo i Sprawiedliwość utraciłoby władzę. Ale nowy parlament będziemy wybierać dopiero za rok. A wówczas sytuacja może być już inna. Zwłaszcza, że liderzy opozycji „przegrzali”. Apokaliptyczna wizja naszej najbliższej przyszłości może przynieść polityczne efekty, ale jedynie w krótkiej perspektywie czasowej. W ciągu ostatniego roku Polacy mieli najpierw wymrzeć z powodu kolejnych fal omikronu, potem z głodu nie mogąc kupić drożejącej żywności, a w końcu zamarznąć w nieogrzewanych mieszkaniach. Gdy jednak okazuje się, że aż tak źle nie jest i do katastrofy jest daleko, to wiarygodność straszących gwałtownie maleje. O ile pierwsze dwie fale pandemii przyniosły olbrzymią ilość zgonów, to kolejne okazały się już mniej tragiczne w skutkach. Wiele wskazuje na to, że mimo początkowych kłopotów, udało się rządzącym rozwiązać problem dostępności węgla, a i gazu również nie zabraknie. Większość ekonomistów twierdzi także, że na wiosnę inflacja zacznie dość wyraźnie spadać i jesienią może już być jednocyfrowa. Co więcej, może nawet dojść do obniżenia cen żywności, ponieważ od kilku miesięcy na rynkach światowych notuje się ich spadek. Tym samym zapowiedzi Donalda Tuska o bochenku chleba mającym kosztować 30 zł. obrócą się przeciw niemu. Gdy jeszcze ustabilizują się ceny surowców energetycznych, w tym benzyny i oleju napędowego, to inflacja przestanie być palącym problemem dnia codziennego (najbardziej wpływa na wyobraźnię ludzi wzrost cen towarów kupowanych przez nich prawie codziennie). Paradoksalnie, korzyści z tych sytuacji mogą wynieść rządzący, których uspokojenia i zapewnienia o pełnej kontroli nad sytuacją okażą się być może znacznie bardziej zgodne z rzeczywistością niż histeryczne przepowiednie opozycji.
Tymczasem stała, choć czasami wyjątkowo prymitywna, propaganda zohydzająca najpierw uchodźców, potem osoby LGBT+, a obecnie Niemców, daje o wiele trwalsze rezultaty. Przede wszystkim nie musi być weryfikowana na bieżąco. Uchodźcy wojenni, ekonomiczni czy klimatyczni (wszystkie te kategorie często zresztą łączą się ze sobą – jeśli wojna domowa w Syrii wybuchła m. in. z powodu klęski suszy i doprowadziła do utraty źródeł utrzymania przez miliony Syryjczyków, to do jakiej kategorii należy zaliczyć migranta z tego kraju?) nie znikną. Zawsze też będzie można odświeżyć temat pokazując wydarzenia w krajach Europy Zachodniej – ostatnio okazją były zamieszki w Brukseli wywołane przez marokańskich migrantów po zwycięstwie ich drużyny z Belgią na MŚ. Radykalne postulaty części środowiska LGBT+, zawsze mogą zmobilizować konserwatywną część opinii publicznej. A wydumane zagrożenie niemieckie uzasadniane niejednoznaczną polityką obecnego rządu wobec konfliktu w Ukrainie, jak pokazują sondaże, skutecznie opiera się jakimkolwiek racjonalnym argumentom. Zresztą nie inaczej jest i po drugiej stronie barykady, gdzie znacząca część elektoratu opozycji święcie wierzy w dominację rosyjskiej agentury w Zjednoczonej Prawicy.
Od wielu miesięcy przewaga partii opozycyjnych nad Prawem i Sprawiedliwością sięga w niektórych sondażach dwudziestu punktów procentowych. Tyle, że jest to suma ich pojedynczych notowań, które z powodu systemu D`Hondta nie przekładają się na podobną przewagę w ilości mandatów, a jednocześnie wspólny start oznaczać będzie znaczącą utratę głosów. Mimo tego umacnia się przekonanie, że sprawa przyszłorocznych wyborów jest już przesądzona, a przyjęta strategia „anty-PiS-u” w pełni się sprawdza. Jeśli jednak przyjąć, że gorzej już nie będzie, a być może nawet zacznie się stopniowo poprawiać, to taka strategia okaże się największym błędem opozycji, która zapewni Zjednoczonej Prawicy kolejną kadencję samodzielnych rządów. Jeżeli mamy katastrofę, to zmiana rządzących jest oczywistą oczywistością. Ale jeżeli tak nie jest, to szansą na zwycięstwo jest przedstawienie atrakcyjniejszej i bardziej przekonującej alternatywy. I nie może ona polegać na licytowaniu się w rozdawnictwie, ponieważ w tej sprawie wiarygodność i możliwości PiS-u są zdecydowanie większe niż partii opozycyjnych. To powinna być spójna i szczegółowa (ogólniki nie wystarczą) wizja nowoczesnego państwa, w którym edukacja i służba zdrowia będą stały na wysokim poziomie, wymiar sprawiedliwości będzie nie tylko niezawisły, ale przede wszystkim sprawny w działaniu, Polacy będą żyli w czystym środowisku naturalnym, spółki należące do Skarbu Państwa i samorządu terytorialnego nie będą źródłem dochodów działaczy partyjnych i członków ich rodzin, a praca będzie się bardziej opłacała niż życie na socjalu. Wydawałoby się to czymś oczywistym. I tak jest, ale nie dla naszej opozycji.
Karol Winiarski