Zeitgeist
Donald Trump zdecydowanie pokonał Kamalę Harris w wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. Wygrał nie tylko głosami elektorskimi (312 do 226), ale także w głosowaniu powszechnym uzyskując o prawie 4 mln głosów więcej (74,7 mln do 70,9 mln). Nie ma to oczywiście żadnych prawnych konsekwencji, ale ma ogromne znaczenie symboliczne i polityczne. Tym bardziej, że Donald Trump zdobył ponad 50% wszystkich oddanych w tych wyborach głosów – gdy wygrywał prezydencką elekcję w 2016 roku poparło go niewiele ponad 46% głosujących, a Hilary Clinton uzyskała w skali całego kraju prawie 3 mln głosów więcej (cztery lata później Biden miał przewagę ponad 7 mln. głosów i oczywiście przeważające poparcie elektorów). Gdyby jednak porównać wyniki Trumpa i Harris w trzech kluczowych stanach (Wisconsin, Michigan i Pensylwania – w sumie 44 elektorów), to przewaga zwycięzcy nie była porażająca. W najludniejszej Pensylwanii było to niespełna 150 tys. wyborców, co przy większej mobilizacji elektoratu Demokratów byłoby dość proste do odrobienia, a w najmniejszym Wisconsin różnica wyniosła zaledwie 30 tys. głosów.
Skala zwycięstwa kandydata Republikanów zaskoczyła wszystkich, co było spowodowane wcześniejszym przekonaniem, że tak zaciętej rywalizacji jeszcze w historii amerykańskich wyborów prezydenckich nie było. Kolejna pomyłka praktycznie wszystkich ośrodków badania opinii publicznej stawia pod znakiem zapytania ich wiarygodność i sens przeprowadzania takich przedwyborczych sondaży. Oczywiście zaraz po ogłoszeniu wstępnych wyników, pojawiły się „oczywiste” wyjaśnienia klęski kandydatki Demokratów – bardzo często formułowane przez osoby, które jeszcze kilka dni wcześniej zachwycały się nią samą i jej kampanią.
Powody zwycięstwa Trumpa są różnie interpretowane. Najczęściej winą obarcza się samą Kamalę Harris. Progresywna, czarnoskóra kobieta, bez znaczącym sukcesów politycznych (wybór na różne funkcje publiczne w Kalifornii w przypadku kandydatki Demokratów nie jest szczególnym osiągnięciem), pozostająca w cieniu Joe Bidena, fatalnie wypadająca w prawyborczych debatach w 2020 roku, od początku wydawała się złym wyborem. Tyle, że przebieg kampanii wyborczej i początkowe sondaże tego nie potwierdzały. Harris nadspodziewanie dobrze wypadła w telewizyjnym pojedynku z Trumpem, jej wiece wzbudzały entuzjazm uczestników, a badania opinii publicznej wskazywały na wyraźną przewagę nad kandydatem Republikanów – także w większości z siedmiu stanów swingujących. Może nie błyszczała w udzielanych dość oszczędnie (zwłaszcza początkowo) wywiadach, ale też nie wypowiadała takich bredni jak jej konkurent. A jednak przegrała z kretesem.
Odpowiedzialność za klęskę zrzuca się obecnie coraz częściej także na Joe Bidena, który wbrew obietnicom składanym w kampanii w 2020 roku, chciał ubiegać się o kolejną kadencję i zrezygnował dopiero po katastrofalnej debacie z Trumpem pod naciskiem partyjnych towarzyszy. Tak późny termin wycofania się z prezydenckiego wyścigu (koniec lipca 2024 roku) uniemożliwił przeprowadzenie prawyborów i oznaczał automatyczną nominację Kamali Harris. Trzymiesięczna kampania miała być zbyt krótka na przekonanie do kandydatki większości wyborców. Tyle, że im dłużej trwała kampania, tym bardziej topniała początkowa przewaga Harris nad Trumpem. Paradoksalnie, może jeszcze późniejsza rezygnacja Bidena zwiększyłaby szanse kandydatki Demokratów. Ale prawdopodobnie jedynie na zmniejszenie skali porażki, a nie na zwycięstwo.
Nigdy nie dowiemy się jakie byłyby wyniki wyborów, gdyby zamiast Kamali Harris kandydatem Demokratów był biały mężczyzna o zdecydowanie większej charyzmie i wybitnych zdolnościach retorycznych (co najmniej takich jak Barack Obama). Z pewnością byłby mniej wiarygodny w sprawach legalności aborcji, co miało być (podobnie jak dwa lata temu w tzw. połówkowych wyborach do Kongresu) głównym atutem Demokratów, a co kandydatka tej partii mocno podkreślała w ostatnich dniach kampanii licząc na mobilizację elektoratu kobiecego. Strategia ta jednak zawiodła, a sprawy światopoglądowe nie miały decydującego wpływu na wyniki wyborczej kampanii – referenda przeprowadzane równolegle z wyborami w niektórych stanach kończyły się najczęściej zwycięstwem zwolenników legalizacji aborcji i to nawet tam, gdzie w wyborach prezydenckich zwyciężał Donald Trump, a do Kongresu kandydaci Republikanów. Z drugiej jednak strony kandydat Demokratów na wiceprezydenta, biały mężczyzna Tim Waltz, nie okazał się wartością dodaną i przegrał debatę ze swoim rywalem – JD Vancem. Być może więc, niezależnie od tego kim byłby kontrkandydat Donalda Trumpa, były Prezydent USA i tak powróciłby do Białego Domu. Taki bowiem mamy zeitgeist – duch czasów.
Jeszcze kilkanaście lat temu Donald Trump nie miałby najmniejszych widoków na sukces. W powszechnym przekonaniu poświadczanym wielokrotnie przez wybory (przynajmniej te w bardziej stabilnych demokracjach) szanse na zwycięstwo mieli kandydaci, którzy potrafili zdobywać głosy centrowego elektoratu. To w oczywisty sposób promowało umiarkowanych polityków. Dlatego w 2016 roku zwycięstwo tak radykalnego kandydata jak Donald Trump było ogromnym zaskoczeniem. Od tego czasu wydarzyło się to już w wielu innych krajach i coraz wyraźniej widać, że obecnie wybory wygrywa kandydat, który potrafi maksymalnie zmobilizować swój elektorat oraz wyborców, którzy zwykle nie biorą udziału w tym cyklicznym „święcie demokracji”. A to oczywiście wzmacnia szanse wyrazistych, radykalnych i populistycznych kandydatów. Takich jak Donald Trump.
O ile co do przyczyn zwycięstwa Trumpa nie ma powszechnej zgody, to przewidywania dotyczące przyszłej polityki zwycięzcy wyborów są dość zgodne. Prawie wszyscy uważają, że … nie wiadomo jaka będzie. Trump jest całkowicie nieprzewidywalnym człowiekiem, podejmującym decyzje pod wpływem emocji, a na dodatek z widocznymi już w trakcie kampanii problemami z koncentracją uwagi i orientacją w rzeczywistości, które mogą się pogłębiać (odmówił ujawnienia raportu medycznego o swoim zdrowiu). Na dodatek, w trakcie pierwszej kadencji wiele jego buńczucznych zapowiedzi nie skutkowało realnymi działaniami. Co prawda, przynajmniej w ciągu pierwszych dwóch lat Republikanie będą mieli niewielką większość w obydwu izbach Kongresu, ale trzeba pamiętać, że w Stanach Zjednoczonych nie ma dyscypliny partyjnej charakterystycznej dla posłów i deputowanych zasiadających w parlamentach europejskich. Może się więc okazać, że niektóre szczególnie kontrowersyjne pomysły mogą nie uzyskać poparcia w Izbie Reprezentantów, a zwłaszcza w Senacie, w którym sześcioletnia kadencja i system nominacji kandydatów w prawyborach zapewnia jej członkom sporą niezależność. Te okoliczności nie oznaczają jednak, że w ogóle nie da się określić głównych kierunków polityki gospodarczej i zagranicznej nowego-starego Prezydenta.
Recepty prezentowane przez Donalda Trumpa na „uzdrowienie”, będącej zresztą w całkiem dobrym stanie, amerykańskiej gospodarki są dość proste, żeby nie powiedzieć prymitywne. Jak największe cła czyli pełny protekcjonizm oraz obniżka podatków, zwłaszcza dla firm i bogatych Amerykanów. Nie jest to zresztą nic nowego, a i Joe Biden nie próbował wracać do promowania globalizacji, która to polityka jeszcze za Baracka Obamy (a więc gdy Biden był wiceprezydentem) stanowiła fundament amerykańskiej polityki handlowej. Czasy się jednak zmieniły i to co w XX wieku zbudowało potęgę gospodarczą Stanów Zjednoczonych, teraz działa na korzyść rozkwitających potęg gospodarczych Dalekiego Wschodu. Proponowane przez Trumpa rozwiązania, nawet jeżeli na krótką metę przyniosą korzyści dla amerykańskich firm, to pogłębią i tak już bardzo duży deficyt amerykańskiego budżetu (podobny do polskiego – 5-6% PKB), spowodowują wzrost cen wielu kupowanych przez biedniejszych Amerykanów towarów i przede wszystkim doprowadzą do napięć w stosunkach handlowych (a co za tym idzie i politycznych) z innymi krajami na świecie. Także z sojusznikami USA w Europie.
W polityce międzynarodowej z naszego punktu widzenia najważniejszy będzie oczywiście stosunek Donalda Trumpa do wojny rosyjsko-ukraińskiej. Przeważa opinia, że zmiana w Białym Domu odbije się niekorzystnie na położeniu naszego wschodniego sąsiada i może zmusić go do zawarcia niekorzystnego pokoju. Taka ocena byłaby do przyjęcia, gdybyśmy nie brali pod uwagę realnej sytuacji na froncie, gdzie od wielu miesięcy sytuacja wojsk ukraińskich – mimo dostaw zachodniego sprzętu – ulega pogorszeniu, a postępy armii rosyjskiej są coraz większe. Narastające braki ludzkie w oddziałach frontowych i deficyt amunicji grożą załamaniem się ukraińskiej obrony. To zaś będzie oznaczało nie tylko utratę kolejnych terenów w Donbasie, Zaporożu i charkowszczyźnie, ale być może pełną realizację wojennych celów Putina – polityczne uzależnienie Kijowa od Moskwy i wyparcie z Ukrainy wpływów Zachodu. Tylko szybki, wymuszony na obu stronach rozejm, może zapobiec katastrofie i zakończyć obustronną rzeź. Nie ma pewności, że Trump będzie w stanie do niego doprowadzić, tym bardziej, że Putin może nie być nim zainteresowany w sytuacji, gdy odnosi coraz większe sukcesy. Z pewnością jednak Harris, kontynuując kunktatorską politykę swojego poprzednika, nie byłaby do tego zdolna.
Inaczej wygląda kwestia wojny na Bliskim Wschodzie. O ile w przypadku kontynuacji rządów dotychczasowej administracji można było oczekiwać dalszego ciągu politycznej schizofrenii – krytyki działań Binjamina Netanjahu i dalszej pomocy wojskowej dla Izraela, która tą politykę umożliwia, to w przypadku Donalda Trumpa będzie ona o wiele prostsza – pełne i bezwarunkowe wsparcie dla najważniejszego sojusznika USA na Bliskim Wschodzie. Jeżeli założyć, że groźby kierowane z Waszyngtonu rzeczywiście hamowały zapędy izraelskiego premiera, to teraz żadnych ograniczeń już nie będzie musiał brać pod uwagę. A to może oznaczać groźbę eskalacji konfliktu z Iranem, a nawet realizację najbardziej skrajnych pomysłów żydowskich polityków w stosunku do Palestyńczyków zamieszkujących Strefę Gazy.
Długotrwałe oklaski i skandowanie nazwiska amerykańskiego Prezydenta przez posłów Prawa i Sprawiedliwości na sali sejmowej świadczą nie tylko o klasycznej „murzyńskości” polityków polskiej prawicy, ale i o ich głębokiej naiwności. Wysokie cła i protekcjonistyczna polityka uderzą przecież też w eksport polskich towarów. Donald Trump z pewnością też przyśpieszy proces zmniejszania zaangażowania Stanów Zjednoczonych w Europie, co zresztą planował już w czasie swojej pierwszej kadencji i co teraz również zapowiada. Dla słabnącego mocarstwa prawdziwe zagrożenia tkwią na Dalekim Wschodzie, a nie na Starym Kontynencie, zaś w przeciwieństwie do Chin, Rosja to słabnące mocarstwo, chociaż do niedawna o sporym potencjale militarnym. Marzenia o szczególnej roli naszego kraju jako najważniejszego sojusznika USA w Europie to przejaw typowo polskiej megalomanii. Rekordowe wydatki na obronę, które ma podobno docenić amerykański Prezydent, równie dobrze może on uznać za brak potrzeby wspierania najsilniej armii w tej części świata. Tym bardziej, że więcej broni w Stanach Zjednoczonych już nie kupimy z powodu braku pieniędzy. Wyjątkiem zapewne będą kolejne F-16, które jak widać nie odgrywają większej roli na ukraińskim froncie – a miały być przełomem jak zresztą kolejne cudowne osiągnięcia zachodniej techniki militarnej przekazywane co jakiś czas naszym sąsiadom. Dlaczego więc miałby dalej wspierać ten dziwny kraj w środkowej Europie, którego czołowi politycy z rządzącej obecnie koalicji (a czasami także ich żony) wygadywali takie rzeczy na jego temat?
Wybór Donalda Trumpa nie jest końcem świata. Jest raczej kolejnym przejawem zasadniczej zmiany, które zachodzą na całym świecie w ostatnich latach i które znacząco wpływają na międzynarodowe stosunki polityczne. Sojusz transatlantycki będzie powoli przechodził do historii, ponieważ interesy USA i krajów europejskich są coraz bardziej rozbieżne, a zagrożenie ze strony Chin inaczej postrzegane po obydwu stronach Atlantyku. Nasi politycy powinni się pogodzić z tym, że Stany Zjednoczone nie są niezawodnym gwarantem naszego bezpieczeństwa, a ich ewentualne wsparcie będzie uzależnione wyłącznie od sposobu zdefiniowania żywotnych interesów USA, na co mamy bardzo ograniczony wpływ. 5 listopada okazało się, że epizodem w najnowszej historii był Joe Biden, a nie Donald Trump. Cóż, takie mamy czasy.
Karol Winiarski