Zgnilizna
Kariera Łukasza Mejzy była jedną z najbardziej spektakularnych w ostatnich latach. Jeszcze kilka miesięcy temu ten mało znany radny lubuskiego sejmiku wojewódzkiego nie odgrywał żadnej roli w ogólnopolskiej polityce. Radykalną zmianę w jego życiu przyniosła śmierć Jolanty Fedak – posłanki Polskiego Stronnictwa Ludowego. A ponieważ Łukasz Mejza był pierwszym „rezerwowym” na tej samej liście, został posłem. To dosyć przypadkowe wydarzenie uruchomiło szereg kolejnych zdarzeń.
Gdyby Zjednoczona Prawica miała znaczącą większość w Sejmie, Łukasz Mejza do końca kadencji wegetowałby w ostatnich ławach sali sejmowej. Przewaga rządzącej koalicji nad opozycją była jednak niewielka, a konflikt z Porozumieniem Jarosława Gowina doprowadził do jej ostatecznego zachwiania. W tej sytuacji Jarosław Kaczyński gwałtownie poszukiwał chętnych do wzmocnienia parlamentarnej większości. Część posłów pozyskał poprzez rozbicie Porozumienia. Przejęcie przez Adama Bielana kilku dotychczasowych parlamentarzystów z Kamilem Bortniczukiem na czele, a następnie odejście Marcina Ociepy wraz z kolejnymi dezerterami, pozwoliło pozbyć się z rządu Jarosława Gowina. Aby jednak ustabilizować większość rządową prezes Prawa Sprawiedliwości musiał udać się na kolejne zakupy. Powrót Lecha Kułakowskiego kosztował nas (Bank Gospodarstwa Krajowego, w którym poseł został doradcą, jest własnością państwową) 35 tys. zł miesięcznie. Łukasz Mejza pozornie okazał się znacznie tańszy – pensja wiceministra sportu jest mniej więcej o połowę mniejsza. Tyle, że koszt reaktywowania zlikwidowanego rok temu ministerstwa (w ramach oszczędności oczywiście), to już znacznie większe wydatki. A koszty polityczne mogą się okazać jeszcze poważniejsze.
Łukasz Mejza nigdy nie oznaczał się twardym kręgosłupem ideowym. Zaczynał karierę u boku Wadima Tyszkiewicza – wieloletniego Prezydenta Nowej Soli, a obecnie opozycyjnego senatora. To właśnie z założonego przez niego komitetu Lepsze Lubuskie uzyskał w 2014 roku mandat radnego w Sejmiku Województwa. Dość szybko jednak jego nowym protektorem został Prezydent Zielonej Góry Janusz Kubicki i Bezpartyjni Samorządowcy, do których przyłączył się już po kilku miesiącach. Nauczyciela miał dobrego – włodarz stolicy polskiego winiarstwa karierę zaczynał w SLD, potem korzystał z rekomendacji PO, a w ostatnich wyborach startował już z poparciem PSL-u i Bezpartyjnych Samorządowców. Dlatego też jego protegowany znalazł się na liście tego ostatniego ugrupowania do Sejmu. Dzisiaj wszyscy, którzy wówczas wspierali Łukasza Mejzę, chcieliby o tym jak najszybciej zapomnieć.
Już pierwsze miesiące parlamentarnej działalności nowego posła wzbudzały kontrowersje. Ten młody polityk okazał się całkiem majętnym człowiekiem, a źródła dochodów firm, których był właścicielem lub udziałowcem, nie były do końca przejrzyste. Sam poseł dość długo zwlekał ze złożeniem drugiego oświadczenia majątkowego (pierwsze złożył przy obejmowaniu mandatu), za co dostał zresztą naganę. Nie przeszkodziło to jednak Jarosławowi Kaczyńskiemu, który przecież niejednokrotnie negatywnie wypowiadał się o polskich przedsiębiorcach, zrobić „przedsiębiorczego” posła wiceministrem. Musiał to nawet ogłosić na specjalnie zwołanej konferencji prasowej, gdy posłowie Adama Bielana (Republikanie), odmówili głosowania razem z PiS-em w kilku sejmowych głosowaniach. Marszałek Elżbieta Witek przerwała wówczas obrady z powodu „awarii systemu głosowania”. Awarią był oczywiście szantaż Republikanów. Po deklaracji prezesa system się „naprawił”.
Kilka dni temu dziennikarze Wirtualnej Polski opublikowali artykuł odsłaniający kulisy biznesowych sukcesów wiceministra. Łukasz Mejza miał odwiedzać rodziców nieuleczalnie chorych dzieci osobiście namawiając ich do skorzystania z niekonwencjonalnych i niemających żadnego naukowego potwierdzenia terapii medycznych. Cena rozpoczynała się od 80 tys. dolarów. Wykorzystywanie największego nieszczęścia jakim jest śmiertelna choroba własnego dziecka do nabijania własnej kabzy, nie mieści się w żadnych normach moralnych cywilizowanego świata. Ale jak widać mieści się w normach politycznych. Trudno bowiem uwierzyć, że Jarosław Kaczyński nie wiedział o ciemnych interesach Łukasza Mejzy. A jeśli nie wiedział, to stan polskich służb, które nie były w stanie tej informacji wicepremierowi do spraw bezpieczeństwa wcześniej przekazać, jest nawet gorszy niż w narracji naszej opozycji.
W każdym normalnym kraju, pięć minut po ujawnieniu tych wiadomości, wiceminister byłby byłym wiceministrem. Ale Polska jak widać nie jest normalnym krajem. Minęło już kilka dni, a Łukasz Mejza dalej pełni swoją funkcję. Pierwsze reakcje polityków Zjednoczonej Prawicy były standardowe – bronili członka swojego plemienia jak niepodległości. Następnego dnia partyjny przekaz był już bardziej zdystansowany. Nazwisko Mejzy zniknęło nawet ze strony internetowej Republikanów. Ale dymisji dalej nie było. Na pytania dziennikarzy politycy partii rządzącej bez przekonania mówią o konieczności sprawdzenia doniesień przez służby, co zresztą kompromituje te służby – cóż bowiem robiły do tej pory?
Dlaczego Jarosław Kaczyński do tej pory nie zdecydował się na radykalne decyzje w sprawie Łukasza Mejzy? Widocznie uznał, że skandal nie będzie miał większego znaczenia dla notowań jego partii, a utrata jednego głosu byłaby znacznie boleśniejszą stratą. I bardzo prawdopodobne, że ma rację, o ile tylko nie zostaną ujawnione jeszcze bardziej kompromitujące Łukasza Mejzę informacje. Degrengolada polskiej klasy politycznej jest bowiem oczywistą konsekwencją głębokiego kryzysu moralnego polskiego społeczeństwa. Gdyby takie skandale wywoływały automatyczne załamanie się notowań odpowiedzialnych za to ugrupowań, reakcje partyjnych liderów byłyby szybkie i zdecydowane. Ale skoro elektorat toleruje takie zachowania, to dlaczego ktoś miałby ograniczać sobie swobodę politycznego manewru? I dopóki tak będzie, nic się w naszym kraju nie zmieni.
Karol Winiarski