Zmierzch
Prawdopodobnie za miesiąc będziemy już wiedzieli kto wygrał wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych. Sondaże przeprowadzane w ostatnich miesiącach wskazują jako faworytkę Kamalę Harris. Jej przewaga w skali całego kraju sięga w niektórych badaniach nawet 5% (są też takie, które pokazują równe szanse obydwu kandydatów). Ale kompletnie archaiczny system wyborczy, w którym o wygranej decydują głosy elektorskie, a tym samym kandydat z mniejszym poparciem w kraju może zostać zwycięzcą wyborów, czynią kwestię listopadowej elekcji otwartą. Z siedmiu tzw. swingujących stanów, w czterech (Pensylwania, Michigan, Wisconsin, Nevada) sondaże dają wygraną kandydatce Demokratów, a w trzech (Arizona, Georgia, Karolina Północna) kandydatowi Republikanów, co oznaczałoby ostateczne niewielkie zwycięstwo Kamali Harris. Ale wystarczyłoby drobne przesunięcie sympatii politycznych w Pensylwanii, a w styczniu 2026 roku w Białym Domu ponownie zasiadłby Donald Trump.
Kilka lat temu badania przeprowadzane w Stanach Zjednoczonych i w krajach europejskich wykazały, że Polacy są najbardziej podobni w swoich poglądach i mentalności, a także braku podstawowej wiedzy o świecie, do Amerykanów. Podobnie wygląda sytuacja na krajowych arenach politycznych (określenie scena polityczna sugerująca teatralny charakter rywalizacji dwóch rywalizujących plemion traci powoli na aktualności z powodu wzrastającej nienawiści politycznych adwersarzy i popierających ich wyborców). Poza fanatycznymi zwolennikami Trumpa i Harris (odpowiednio Kaczyńskiego i Tuska), coraz liczniejszą grupę stanowią wyborcy, którzy podejmują swoje polityczne decyzje kierując się wyłącznie motywacją negatywną – głosują w praktyce przeciw nie mając większych nadziei związanych z osobami czy ugrupowaniami, które wybierają. Do pewnego momentu pobudza to aktywność polityczną zwiększając frekwencję wyborczą. Z czasem niektórzy z nich (zwłaszcza ci bardziej krytycznie myślący) uznają, że to jednak nie ma sensu i … zostaną w domu.
Na wynik wyborów prezydenckich decydujące znaczenie mogą mieć wydarzenie mające miejsce na Bliskim Wschodzie. Atak Izraela na bazy Hezbollahu w Libanie i ograniczona militarna odpowiedź Iranu, to z punktu widzenia Trumpa polityczne złoto. Elektorat Republikanów – jednoznacznie proizraelski i antyirański – popiera wszelkie działania Benjamina Netanjahu. Demokraci są w tej kwestii podzieleni, co stanowi poważny problem dla Kamali Harris. Jeszcze kilka tygodni temu wydawało się, że jej stosunek do działań izraelskich władz będzie znacznie bardziej krytyczny i stanowczy niż to miało miejsce w przypadku Joe Bidena. Tymczasem ostatnie wypowiedzi obecnej wiceprezydent pokazują, że nic w tej kwestii się nie zmieni. Po każdej kolejnej zbrodni na Palestyńczykach obecny Prezydent wydaje pomruki niezadowolenia, za którymi nie idą żadne konkretne działania. Gdy jednak Iran wysyła rakiety na Izrael (uprzedzając go zresztą wcześniej), które na dodatek nie powodując większych szkód (w ostatnim nalocie zginął jeden Palestyńczyk zabity szczątkami zestrzelonej rakiety – zapewne wiwatował na cześć państwa ajatollahów), Biden stanął murem za swoim sojusznikiem, a amerykańska armia pomagała je zestrzeliwać. Rosyjskie rakiety zabijają niewinnych Ukraińców, a jednak o żadnym takim zaangażowaniu się Waszyngtonu nie ma nawet mowy. Ukraińcy nie mogą nawet wykorzystać amerykańskiego uzbrojenia do atakowaniu celów w głębi Rosji, co ograniczyłoby skalę barbarzyńskich nalotów kremlowskiego zbrodniarza, a Polska nie dostała zgody NATO (czyli w praktyce USA) na zestrzeliwanie rosyjskich rakiet, chociaż mogą one zagrażać także naszemu terytorium.
Ponieważ wielu wyborców Demokratów to zwolennicy Izraela, otwarte potępienie Netanjahu i chociażby wstrzymanie pomocy wojskowej dla Izraela mogłoby zniechęcić ich do głosowania na kandydatów tej partii (nie tylko w wyborach prezydenckich). Tylko, że ten kij ma dwa końce. Taka postawa grozi zniechęceniem wyborców propalestyńskich. W kluczowej z punktu widzenia Pensylwanii wyznawcy islamu to zaledwie około 1% populacji (około 100 tys. dorosłych mieszkańców). W przypadku Michigan niewiele więcej. Ale o wiele więcej osób o bardziej lewicowych przekonaniach też utożsamia się z cierpieniem Palestyńczyków i Libańczyków, a o wyniku wyborów może zadecydować zaledwie kilkanaście, a może nawet kilka tysięcy głosów w tych swingujących stanach. Dlatego eskalacja bliskowschodniego konfliktu może się okazać game changerem listopadowych wyborów.
Zwycięstwo Kamali Harris oznaczać będzie kontynuację dotychczasowej polityki. Kandydatka Demokratów nie wygląda na osobę, która mogłaby wyjść poza utarte schematy działania obecnej administracji. Jej wyborczy przeciwnik jest za to całkowicie nieprzewidywalny. Jeżeli ktoś taki stoi na czele globalnego mocarstwa, oznacza
to może poważne problemy dla całego świata. Paradoksalnie może też jednak w niektórych sytuacjach przynosić pozytywne konsekwencje. W twierdzeniach Trumpa o niedopuszczeniu do wybuchu wojny w Ukrainie tkwi ziarno prawdy. Władymir Putin wiedział jaka będzie reakcja Joe Bidena i wpisał ją w koszty inwazji. Zachowania Donalda Trumpa nie mógłby przewidzieć. A to mogłoby go powstrzymać przed akcją, która niosłaby ze sobą niemożliwe do skalkulowania ryzyko. Putin jest zbrodniarzem owładniętym swoimi obsesjami. Ale to nie znaczy, że jest szaleńcem. Decyzje podejmuje w sposób racjonalny w oparciu o przyjęte założenia, które oczywiście mogą się okazać błędne jak to się stało w przypadku ataku na Ukrainę. A to oznacza, że musi brać pod uwagę reakcję USA. O ile jest w stanie ją przewidzieć.
Wszystko wskazuje na to, że sytuacja Ukrainy ulegnie w przyszłym roku pogorszeniu. Uzgodnienie kolejnego pakietu pomocy amerykańskiej wojskowej nawet jeżeli w ogóle okaże się możliwe, może zająć wiele miesięcy. Na froncie od dłuższego czasu wyraźną przewagę mają wojska rosyjskie (poza obwodem kurskim). Zima będzie dla mieszkańców Ukrainy (zwłaszcza większych miast) ciężkim przeżyciem ze względu na potężne zniszczenia konwencjonalnej energetyki. Opóźniona mobilizacja powoduje coraz trudniejszą sytuację ukraińskiej armii, a przybywający na front rekruci nie reprezentują zbyt dużej wartości bojowej. Wszystkie te czynniki mogą już za kilka miesięcy doprowadzić do przełomu na rosyjsko-ukraińskim froncie. Tylko, że nie takim, na który czeka cywilizowany świat. Dlatego wymuszenie przez USA (i na Rosji, i na Ukrainie) przerwania działań wojennych może być jedynym ratunkiem dla utrzymania niezależności naszego wschodniego sąsiada. A to jest w stanie zrobić tylko Trump.
Porażka Ukrainy byłaby dowodem na postępującą słabość Stanów Zjednoczonych. Byłby to kolejny cios dla prestiżu tego mocarstwa po kompromitującym wycofaniu się z Afganistanu i jawnym lekceważeniu ze strony Benjamina Netanjahu. Można by więc przypuszczać, że Amerykanie będą się starali do tego nie dopuścić. Gdyby jednak załamanie armii ukraińskiej nastąpiło nagle (podobnie jak afgańskiej), to nie będzie czasu na skuteczną reakcję. Stany Zjednoczone oczywiście jeszcze przez wiele lat pozostaną mocarstwem, ale czasy ich niekwestionowanej hegemonii należą już do przeszłości. Coraz bardziej ograniczone środki będą zmuszały Waszyngton do koncentrowania sił na najważniejszych – oczywiście z punktu widzenia żywotnych interesów USA – rejonach świata. Europa Środkowa do takich nie należy. Tylko, że polskie elity polityczne wciąż tego nie dostrzegają.
Karol Winiarski