Znikający parasol
Joe Biden zaprosił Andrzeja Dudę i Donalda Tuska do Waszyngtonu. Wzbudziło to oczywiście ogromne podniecenie wśród polityków i dziennikarzy – jak zwykle gdy Wielki Brat zza oceanu spojrzy łaskawym wzrokiem na swojego środkowoeuropejskiego wasala. Próba wyjaśnienia dlaczego tylko ci dwaj politycy zostali zaproszeni i dlaczego obaj, jeszcze pewnie przez wiele dni będzie jednym z głównym tematów politycznych rozważań tzw. ekspertów. Oczywiście w Polsce, ponieważ w innych krajach mało kogo będzie to obchodziło. Wyjaśnienie wydaje się dość proste. Zaproszenie związane jest z 25 rocznicą przystąpienia Polski, Czech i Węgier do NATO. Ma ona szczególne znaczenie w kontekście niekorzystnego przebiegu wojny w Ukrainie i ostatniej wypowiedzi Donalda Trumpa stawiającej w wątpliwość obowiązywanie 5 artykułu traktatu waszyngtońskiego (w uproszczeniu jeden za wszystkich, wszyscy za jednego). Trudno w tej sytuacji było zaprosić Victora Orbana z powodu jego stosunku do Putina (ale też i do Trumpa), a pominięcie jedynie Węgier mogłoby zostać odczytane jako brak jedności sojuszu (co oczywiście jest faktem, ale niekoniecznie należy to eksponować). Dlatego do Waszyngtonu pojadą jedynie przywódcy największego z „solenizantów”, które na dodatek jako jedyne graniczy bezpośrednio (Obwód Kaliningradzki czy jak ostatnio należy mówić Królewiecki, chociaż miasto to nigdy oficjalnie Królewcem się nie nazywało i nigdy do Polski nie należało) i pośrednio (przez Bałtyk i Białoruś) z Rosją. Z pewnością usłyszymy wiele zapewnień i „twardych” deklaracji niewzruszonego wsparcia ze strony amerykańskiego Prezydenta. Tyle, że za rok może już być inny Prezydent.
Od trzydziestu lat Stany Zjednoczone są niekwestionowanym globalnym hegemonem. Wcześniej przez pół wieku USA odgrywały taką rolę w szeroko rozumianym w świecie zachodnim rywalizując ze Związkiem Radzieckim i jego pomagierami. Nic jednak nie trwa wiecznie. Wyzwanie hegemonowi rzuciły Chiny wspierane przez Rosję, Iran i kilka innych krajów mających dość zwierzchnictwa tej stopniowo słabnącej potęgi. Wynik rywalizacji, a także jej forma (niektórzy, powołując się na zasadę „pułapki Tukidydesa”, wieszczą globalną wojnę) nie są przesądzone. Okazuje się jednak, że Amerykanie muszą walczyć nie tylko z zewnętrznym zagrożeniem. O wiele poważniejszy problem znajduje się w ich własnym kraju.
Dwupartyjny system funkcjonuje w Stanach Zjednoczonych praktycznie od powstania państwa. Partia Republikańska co prawda ukształtowała się ostatecznie w połowie XIX wieku, a Partia Demokratyczna niewiele lat wcześniej, ale już w pierwszych latach rywalizowali ze sobą federaliści i antyfederaliści. Przez większość tego okresu podziały nie były tak ostre, a kongresmani o wiele bardziej zależeli od swoich wyborców (efekt prawyborów) niż od kierownictwa swoich ugrupowań. Stąd też możliwe było wsparcie dla projektów firmowanych przez prezydentów pochodzących z konkurencyjnego ugrupowania, zwłaszcza gdy w grę wchodziły żywotne interesy ich kraju. Czasami zresztą poglądy wewnątrz samych partii były radykalnie odmienne jak chociażby w latach 60-tych XX wieku w Partii Demokratycznej w kwestii segregacji rasowej. Jeszcze do niedawna Republikanin ze Wschodniego Wybrzeża niewiele różnił się w poglądach z Demokratą z Środkowego Zachodu. I wtedy pojawił się Donald Trump.
Poprzedni (i prawdopodobnie kolejny) Prezydent USA uwiódł republikańskich wyborców. To, co do tej pory gwarantowało różnorodność poglądów i ich wzajemne ucieranie się w Kongresie, przekształciło się w „wymuszone” poparcie dla najbardziej nawet absurdalnych i szkodliwych dla Stanów Zjednoczonych pomysłów polityka kreującego się na antyestablishmentowego zbawcę narodu. Prawie nikt z republikańskich polityków nie ośmiela się Trumpa krytykować, a ci którzy na to się odważyli (Liz Cheney) są już poza polityką. Mimo, że w ostatnich tzw. połówkowych wyborach (w środku kadencji Prezydenta) popierani przez niego kandydaci w większości ponieśli klęskę, a cała Partia Republikańska uzyskała wynik o wiele gorszy od spodziewanego (nie odzyskała Senatu, a w Izbie Reprezentantów ma minimalną przewagę), to już po kilku miesiącach Trump odzyskał pełną kontrolę nad partią. Jego jedynym pewnym celem jest odzyskanie prezydentury, rzekomo ukradzionej w 2020 roku. Wszystko co nastąpi później jest wielką niewiadomą.
Po rosyjskiej agresji na Ukrainę, Stany Zjednoczone stanęły na czele koalicji wspierającej napadniętą ofiarę. Nie robiły tego z powodów altruistycznych. Rosja jest najważniejszym militarnym sojusznikiem Chin. Osłabienie Moskwy w oczywisty sposób zmniejsza pole manewru Pekinu w polityce zagranicznej. Większość z wielomiliardowej pomocy skierowana była na sfinansowanie dostaw broni dla Ukrainy. Oczywiście broni amerykańskiej, co oznaczało ogromne zamówienia dla koncernów zbrojeniowych, a pośrednio zwiększone dochody budżetu państwa (część przekazywanych pieniędzy wracała w postaci podatków). Wsparcie dla Ukrainy budowało też wiarygodność USA w oczach ich sojuszników. Nie tylko w Europie. Także w innych rejonach świata, w których zagrożone ze strony prowadzących agresywną politykę sąsiadów kraje szukają zewnętrznego wsparcia. Cele te były oczywiste dla wszystkich amerykańskich polityków, a przynajmniej dla wszystkich potrafiących racjonalnie rozumować. Z pewnością byli wśród nich liderzy obydwu partii politycznych. Stąd pełny konsensus dla wspierania Ukrainy. I wtedy do akcji wkroczył Trump.
Trudno nie przyznać byłemu prezydentowi racji – sytuacja, w której część krajów Paktu Północnoatlantyckiego oszczędza na wydatkach zbrojeniowych licząc na skuteczną pomoc Stanów Zjednoczonych, jest oburzająca. Zwłaszcza z punktu widzenia amerykańskiego wyborcy, a przecież do niego kierował swoje przesłanie Donald Trump na wiecu w Karolinie Południowej. Tyle tylko, że ta sytuacja ulega zmianie. O ile w 2014 kryterium wydatkowania 2% PKB na cele militarne osiągały tylko cztery państwa (USA, Wielka Brytania, Grecja i Estonia, a Polska była bardzo bliska, chociaż część środków szło na emerytury dla byłych wojskowych, co trudno uznać za wzmacnianie obronności państwa), to w 2023 według wstępnych szacunków już jedenaście państw (Polska jest liderem – 3,9% PKB), a w tym roku ma to być już osiemnaście państw. Na dodatek w grupie tej mieszczą się wszyscy sąsiedzi Rosji, Białorusi i Ukrainy. Gdyby więc na serio brać słowa Trumpa, to nie powinniśmy się martwić – w razie rosyjskiej agresji amerykańska „kawaleria” przyjdzie z odsieczą. Tyle, że wiara w jego obietnice obarczona jest ogromnym ryzykiem. Nie jest przecież żadną tajemnicą, że już w trakcie swojej prezydentury Trump myślał o opuszczeniu NATO. A przecież w poprzednim roku Amerykanie wydali na obronę 743 mld $, podczas gdy wszyscy pozostali członkowie NATO zaledwie 356 mld $. Bez USA NATO jest papierowym tygrysem. Budżet wojskowy Rosji to co prawda tylko 117 mld $ (radykalny wzrost w stosunku do roku poprzedniego), ale koszty utrzymania armii rosyjskiej są znacznie niższe niż wojsk państw NATO. Przede wszystkim jednak decyzji co do jej użycia nie trzeba uzgadniać na zasadzie jednomyślności w gronie już ponad już 30 państw.
Poważniejszym problemem w przypadku Donalda Trumpa jest jego nieprzewidywalność. Tak naprawdę nikt nie wie jaką politykę będzie prowadził, o ile oczywiście wygra listopadowe wybory. Donald Trump ma oczywiście dość trwałe poglądy w niektórych kwestiach, czuje miętę do silnych przywódców, ale jednocześnie jest bardzo wrażliwy na swoim punkcie, co powoduje, że z powodu urażonej dumy osobistej może całkowicie zmieniać swoje postępowanie. Dotyczy to również konfliktu rosyjsko-ukraińskiego. Tym bardziej, że za największego wroga Stanów Zjednoczonych uważa Chiny (tu akurat istnieje pełna zgodność między Republikanami i Demokratami), a przecież Moskwa jest najbliższym sojusznikiem Pekinu. Stąd bardzo inteligentna narracja Jensa Stoltenberga, który podczas swojej wizyty w USA starał się pokazywać ścisłą zależność między wynikiem wojny w Ukrainie (osłabienie pozycji Stanów Zjednoczonych w razie zwycięstwa Rosji), a pozycją geostrategiczną Chin i związanym z tym zagrożeniem interesów amerykańskich na Dalekim Wschodzie oraz korzyści dla amerykańskich koncernów zbrojeniowych.
Jest jednak o wiele poważniejsze zagrożenie dla utrzymania amerykańskiego parasola ochronnego nad Europą. W Stanach Zjednoczonych coraz silniejsze wpływy zdobywa izolacjonizm. Ten dominujący w XIX wieku wśród amerykańskich elit politycznych pogląd ograniczał obszar zainteresowań USA do wąsko pojętej sfery interesów tego kraju – głównie ekonomicznych. O ile w pierwszej połowie XIX wieku było to całkiem zrozumiałe – nowo powstały kraj musiał skupić się na problemach wewnętrznych (powiększanie terytorium państwa i narastający konflikt wewnętrzny między południem a północą, który doprowadził do wojny secesyjnej), to kilkadziesiąt lat później było to coraz trudniej wytłumaczalne. Pod koniec XIX wieku Stany Zjednoczone stały się najpotężniejszą potęgą gospodarczą świata, a mimo tego w bardzo ograniczonym stopniu uczestniczyły w przybierającej wówczas na sile globalnej rywalizacji europejskich mocarstw. Nie zmieniła tego w sposób trwały I wojna światowa, chociaż to właśnie udział USA przesądził o pokonaniu Niemiec i ich sojuszników. Prezydent Wilson nie uzyskał zgody Senatu na ratyfikację traktatu wersalskiego, a co za tym idzie Stany Zjednoczone nie stały się członkiem Ligi Narodów, chociaż to właśnie amerykański przywódca był jej pomysłodawcą.
Istniały obawy, że po II wojnie światowej Amerykanie w podobny sposób ograniczą swoje zainteresowanie kwestiami globalnymi, a zwłaszcza problemami europejskimi. Na szczęście zagrożenie ekspansją ZSRR (a w każdym razie narastającą przed nim obawą – zdania historyków co do genezy zimnej wojny nie są tak jednoznaczne jak w Polsce moglibyśmy przypuszczać), spowodowały, że jeden z najbardziej niedocenianych Prezydentów USA, Harry Truman, ogłaszając w marcu 1947 roku doktrynę powstrzymywania, jak się wydawało ostatecznie zerwał z polityką izolacjonizmu. Niestety, dość szybko szlachetna idea obrony wolności zagrożonej przez totalitarny system przekształciła się w zwykły imperializm pod hasłem obrony amerykańskich interesów. Dopiero upadek systemu komunistycznego wpłynął na zmianę amerykańskiej polityki i chociaż częściowy powrót do wartości, które wcześniej były jedynie propagandową ściemą.
Przez cały powojenny okres, zarówno polityczne elity, jak i większość amerykańskiego społeczeństwa, w pełni akceptowały globalne zaangażowanie swojego państwa. Przez długi zresztą okres czasu za korzyściami politycznymi szły również konkretne zyski ekonomiczne – gospodarka amerykańska zyskiwała nowe rynki zbytu i źródła tanich surowców. Zaczęło się to stopniowo zmieniać w ostatnich latach XX wieku. Przenoszenie produkcji do krajów z tanią siłą roboczą powiększało zyski amerykańskich koncernów, ale już niekoniecznie zwykłych Amerykanów. Utrata dobrze płatnych miejsc pracy podważyła stopniowo powszechne poparcie dla dotychczasowej polityki. Wolny handel przestał być korzystny dla Stanów Zjednoczonych, a paradoksalnie stał się siłą napędową gospodarki chińskiej. Narastające problemy ekonomiczne i społeczne wewnątrz USA doprowadziły do odgrzania haseł izolacjonistycznych. A ponieważ w obecnych czasach politycy w coraz większym stopniu muszą się liczyć ze zdaniem swoich wyborców, nawet gdy ci popierają rozwiązania sprzeczne ze swoimi długofalowymi interesami (populizm to najwyższa forma demokracji), coraz większa ich grupa zaczyna głosić konieczność ograniczenia obecności USA w niektórych regionach świata. W tym przede wszystkim w Europie.
Chociaż bardziej izolacjonistyczni są wyborcy Republikanów, to i w elektoracie Demokratów takie poglądy zyskują popularność. Mimo, że ostatnio gospodarka USA rozwija się nad wyraz dobrze, to czasy jej globalnej dominacji należą już do przeszłości. Fakt, że po dziesięcioleciach wspierania globalizacji, zarówno Donald Trump jak i Joe Biden, zaczęli realizować politykę protekcjonistyczną, najlepiej świadczy o kłopotach największej gospodarki świata. W tej sytuacji Stany Zjednoczone nie mogą sobie pozwolić na zaangażowanie sił zbrojnych na dwóch różnych frontach. Ze względu na niewielki potencjał demograficzny, cywilizacyjne opóźnienie i surowcowy charakter gospodarki, Rosja nie będzie w stanie zagrozić globalnej pozycji USA. W przypadku Chin jest zupełnie inaczej. Wybór jest więc prosty. Amerykański parasol nad Europą prędzej czy później zostanie zwinięty. I to niezależnie od tego, kto zasiądzie w Białym Domie.
Karol Winiarski