Zostało z uczty bogów*
Zostało mi z lat szkolnych, że gdy sierpień zbliża się do swego końca to już finał wakacji, lata, kres wszystkiego co miłe i wesołe. Nie pomogły doświadczenia, że przecież wcale tak nie jest, nie było i być nie musi. I jesień bywała piękna i zima wesoła. No i wiosna po zimie, i tak dalej. Tak czy owak smutno mi i żal słonecznych dni, ciepłych lipcowych nocy. Ale najbardziej żal nadziei, która zdaje się bezpowrotnie mijać wraz z postępem groźnych zjawisk w kraju i świecie, których lato nie zatrzymało, a wręcz przeciwnie. Zło zęby szczerzy. Niemal każda wiadomość trafiająca do mnie, za pośrednictwem radia przede wszystkim, wywołuje dreszczyk. Przesadzam? Nie sądzę.
Nie chcę wymieniać tych zjawisk i złych wiadomości. Niech każdy sobie przypomni, co usłyszał, zaobserwował, pomyśli nad tym, powiąże jedno z drugim i jakieś wnioski wyciągnie. Bo wszystko na tym świecie ze sobą się łączy, jedno z drugiego wynika. Nawet wtedy, gdy pozornie ma się do siebie jak pięść do nosa, czy inny piernik do wiatraka. No właśnie.
Słucham na przykład wypowiedzi – publicznej, żeby nie było niedomówień – duchownego Matki Naszej Kościoła, było nie było wykształconego, młodego człowieka i nie mogę pozbierać się ze zdumienia. Co to ma wspólnego z nauką wiary? Aż kapie od nienawiści do wszystkiego, co choć odrobinę odstaje od najprymitywniejszego z prymitywnych stereotypów. Pamiętam, nie tak znów odległe czasy, kiedy to powszechnie panowała opinia, że gdzie jak gdzie, ale w seminariach uczono poważnie o marksizmie na przykład. W odróżnieniu od różnych „WUMLów”. I historia religii była na poziomie, i dzieje Kościoła. A tu masz, świeżo upieczony absolwent plecie bzdury aż brzuch boli. Niestety, nie ze śmiechu. Jeśli ktoś bardzo będzie chciał, to znajdzie w Internecie. Podpowiem, że było to we Wrocławiu.
Albo z innej beczki. To już lżejszy kaliber, może nawet śmieszny, choć po głębszym zastanowieniu raczej żałosny. Otóż poważna skądinąd instytucja, szpital przecież publiczny zafundowała sobie materiał promocyjny. Doprawdy uroczy. Nie wierzycie, to obejrzyjcie i posłuchajcie. Po wysłuchaniu tego arcydziełka sztuki promocji doszedłem do wniosku, że czas umierać, tylko bardzo proszę, nie zabierajcie mnie do Kościerzyny w ostatnich dniach żywota. Umrę sobie cichutko gdziekolwiek, byle tego nie słuchać.
Na koniec wrócę do tytułu felietonu. Wybrałem nań tytuł powieści traktującej o rewolucji 1917 roku i lat następnych, powieści w dużej części autobiograficznej, gorzkiej w swej wymowie, której sens sprowadzić można do pytania: po co nam, ludzkości, były te krwawe jatki? Po co było tę żabę jeść? Niewiele nas to nauczyło. Tak jak wówczas wrzenia w umysłach nie dostrzegano, tak i dziś waży się lekce postępującą ignorancję wobec spraw tego świata, mimo wszelkich pozorów i mimo, a może przede wszystkim, rzeczywistego postępu technologii.
toko
*Tytuł pozwoliłem sobie „pożyczyć” od Igora Newerlego