Żyrandol
Za rok o tej porze będziemy znali już nazwisko nowego Prezydenta Polski. Pod koniec maja bowiem, o ile nie zajdą nieprzewidywane wydarzenia, odbędzie się druga tura wyborów prezydenckich. Prawdopodobnie, jak to się dzieje od dwudziestu lat, zmierzą się w nich przedstawiciele dwóch coraz bardziej zantagonizowanych politycznych obozów. W 2005 roku byli to Lech Kaczyński i Donald Tusk. Po tragicznej katastrofie w Smoleńsku Jarosław Kaczyński i Bronisław Komorowski. Pięć lat później Bronisław Komorowski i Andrzej Duda. W 2020 roku Andrzej Duda i Rafał Trzaskowski. Nic nie wskazuje, żeby w przyszłym roku było inaczej. Tyle, że nie wiadomo jeszcze kto stanie w wyborczych szrankach.
Największa niewiadoma dotyczy kandydata Prawa i Sprawiedliwości. Najbardziej prawdopodobnym typem Jarosława Kaczyńskiego wydaje się Mateusz Morawiecki, który cieszy się też największą popularnością w prawicowym elektoracie – połowa głosujących na PiS chce, aby to właśnie on rywalizował z kandydatem Koalicji Obywatelskiej. Zdecydowanie mniejszym poparciem (15%) cieszy się Beata Szydło. Tylko, że do zwycięstwa w wyborach prezydenckich żelazny elektorat nie wystarczy. A zwłaszcza Mateusz Morawiecki ma niewielkie szanse, żeby pozyskać poparcie głosujących spoza PiS-owskiej bańki. Nawet zwolennicy Konfederacji, którzy wydawałoby się powinni zdecydowanie zagłosować na prawicowego kandydata w drugiej turze, mogą zachować się odmiennie z powodu głębokiej niechęci do byłego premiera.
Większe szanse na zwycięstwo miałaby osoba nie kojarząca się tak jednoznacznie z do niedawna jeszcze partią rządzącą, a przynajmniej nie będąca czołowym politykiem Prawa i Sprawiedliwości. Stąd pomysły, aby podobnie jak w 2005 roku kandydatem był któryś z młodszych polityków, który mógłby uzyskać poparcie także części mniej sformatowanych politycznie wyborców. Wtedy przyniosło to spektakularny, a co ważniejsze zupełnie niespodziewany, sukces. Ale zwycięstwo Andrzeja Dudy było przede wszystkim wynikiem zmęczenia rządami Platformy Obywatelskiej, fatalną kampanią Bronisława Komorowskiego, a przede wszystkim destrukcyjną rolą Pawła Kukiza, który potrafił wśród wyborców wywoła
emocje, których beneficjentem okazał się kandydat Prawa i Sprawiedliwości. Trudno liczyć, że obecnie taka sytuacja się powtórzy.
Gdyby polscy politycy kierowali się racjonalnymi kryteriami oceny potencjalnych kandydatów na Prezydenta RP, spore szanse start w wyborach miałby obecny ambasador w USA Marek Magierowski. Zgodnie z Konstytucją Prezydent RP ma dość ograniczone kompetencje, ale polityka zagraniczna jest jedną z tych dziedzin, w których ma coś do powiedzenia. Osoba pełniąca funkcję polskiego przedstawiciela dyplomatycznego w jednej z najważniejszych światowych stolic, z pewnością posiada w tych kwestiach duże kompetencje. Jako były dziennikarz i rzecznik Prezydenta Andrzeja Dudy, Marek Magierowski posiada też spore umiejętności medialne, co również jest w przypadku sprawowania tej funkcji bardzo potrzebne. Być może nie porwałby młodych wyborców (ciekawe, który kandydat PiS-u jest w stanie to zrobić?), ale osoby w średnim i starszym wieku mogłyby z większą przychylnością spojrzeć na jego kandydaturę. Tylko, że z punktu widzenia Jarosława Kaczyńskiego Magierowski ma jedną wadę. Jako Prezydent RP, byłby zdecydowanie zbyt niezależny od Nowogrodzkiej, a będąc znacznie inteligentniejszą i emocjonalnie zrównoważoną osobą niż obecny gospodarz Pałacu Namiestnikowskiego, jest z punktu widzenia lidera Prawa i Sprawiedliwości kandydatem nie do przyjęcia.
Problemów z wyborem kandydata na Prezydenta RP nie powinna mieć Koalicja Obywatelska. W zasadzie już od niewielkiej porażki w 2020 roku naturalnym kandydatem całej opozycji wydawał się być Rafał Trzaskowski, a jedynym jego konkurentem mógł okazać się Szymon Hołownia. Tymczasem dość niespodziewanie kilka miesięcy temu rozpoczęły się medialne spekulacje o ewentualnej kandydaturze Donalda Tuska. Nie ustały one nawet po spektakularnym zwycięstwie Rafała Trzaskowskiego w wyborach na Prezydenta Warszawy i trochę mniej spektakularnej porażce premiera, którego ugrupowanie po raz kolejny, mimo wielokrotnych buńczucznych zapowiedzi, nie było w stanie uzyskać lepszego wyniku niż Prawo i Sprawiedliwość. Co więcej kolejne działania Donalda Tuska mogły wskazywać, że nie są one wyłącznie powodowane trwającą kadencją do Parlamentu Europejskiego, ale przygotowaniem gruntu pod start w przyszłorocznych wyborach prezydenckich. I gdy już wydawało się, że Rafał Trzaskowski będzie się musiał przez kolejną pełną kadencję męczyć w warszawskim ratuszu (wszyscy wiedzą, że jest to wymarzona przez niego funkcja), Donald Tusk niespodziewanie oświadczył, że nie ma zamiaru kandydować.
Pomysł walki o Pałac Prezydencki Donalda Tuska wyglądał na kompletnie pozbawiony sensu. To przecież obecny premier w 2010 roku, gdy jego szanse na prezydenturę były o wiele większe niż obecnie (miał znacząco mniejszy elektorat negatywny), określił rolę Prezydenta RP jako „pilnowanie żyrandola”. Była to mało subtelna, ale merytorycznie słuszna, ocena niewielkich uprawnień konstytucyjnych głowy państwa w naszym kraju. Oczywiście formalne uprawnienia nie zawsze muszą precyzyjnie określać zakres posiadanej władzy. Bardziej liczy się pozycja osoby Prezydenta w całym układzie władzy – w Rosji premier nie ma wiele do powiedzenia, ale jednak w okresie Prezydentury Dmitrija Miedwiediewa to Władymir Putin decydował o wszystkim. Tyle, że rządzić Prezydent może tylko wówczas, gdy jest w stanie kontrolować Sejm. A to nawet obecnie nie jest takie oczywiste ze względu na coraz poważniejsze spory koalicyjne. Kto zaś będzie rządził po kolejnych wyborach parlamentarnych, to już pole popisu dla bukmacherów. Mogłoby się więc okazać, że po dwóch latach kadencji Donaldowi Tuskowi rzeczywiście przyszłoby pilnować żyrandola.
Gdyby jednak dokonać głębszej analizy problemu, to pomysł kandydowania Donalda Tuska nie wydaje się już tak absurdalny. Formalnie Prezydent RP ma niewielkie kompetencje, ale za to pewność sprawowania funkcji przez co najmniej pięć lat (co najmniej, ponieważ urzędujący Prezydent ma zwykle większe szanse na wygraną w kolejnych wyborach). Tymczasem premier, zwłaszcza rządu koalicyjnego, codziennie stąpa po polu minowym. Po kilku miesiącach rządzenia obecnej koalicji wydaje się, że o ile może dotrwa ona do końca kadencji (chociaż i to nie jest takie oczywiste), to już jej sukces w kolejnych wyborach wydaje się o wiele bardziej problematyczny. Może Prezydent nie ma zbyt wielkiej władzy, ale na pewno jest ona większa niż lidera opozycji.
Głowa państwa posiada w Polsce (podobnie jak w większości krajów) trochę większe niż w pozostałych sferach polityki uprawnienia w zakresie spraw zagranicznych i obronnych. Przez większość swojego życia Donald Tusk nie wydawał się zbytnio zainteresowany tymi sprawami – gdy pierwszy raz był premierem, to te kwestia „ogarniał” mu Sikorski i Siemoniak. Obecnie sytuacja jest zupełnie inna. Trudno powiedzieć na ile to efekt wojny w Ukrainie, a na ile osobistych doświadczeń Tuska wyniesionych z okresu, gdy był Przewodniczącym Rady Europejskiej. Niezależnie od powodów, bardzo dobrze wpisywałoby się to w prezydenckie ambicje szefa PO.
Paradoksalnie, mocnym argumentem przemawiającym za przyszłorocznym kandydowaniem Donalda Tuska, była decyzja Rafała Trzaskowskiego o zakazie eksponowaniu symboli religijnych w budynkach publicznych czyli w praktyce zdjęcia krzyży. Z punktu widzenia prezydenckich planów Rafała Trzaskowskiego był to strzał w kolano, chociaż merytorycznie to decyzja jak najbardziej zasadna. O ile jednak w Warszawie takie działania mogą się spotkać z aprobatą większości mieszkańców, to w całym kraju jest już zupełnie inaczej. Polacy może są antyklerykalni i nie podobają im się transfery z publicznej kasy do nietransparentnych kościelnych skarbonek (nie wiemy jakie dochody na polski Kościół, ani też na co wydaje swoje pieniądze) oraz nie akceptują wpływu biskupów na politykę państwa, ale działania wymierzone w symbole religijne, to już inna sprawa. Jeżeli więc Rafał Trzaskowski na trzy tygodnie przed wyborami do europarlamentu wydaje zarządzenie, które oznacza włożenie kija w mrowisko, nie mówiąc o tym, że jest to woda na młyn dla maszyny propagandowej drugiej strony, to albo oznacza to, że zrezygnował z kandydowania, albo stracił kontakt z rzeczywistością. O ile oczywiście nie przyjmiemy jeszcze bardziej spiskową teorię, że chciał zaszkodzić swojej własnej partii, aby tym samym po kolejnej porażce wyborczej wybić Tuskowi z głowy prezydenckie ambicje.
Ogłaszając swój brak zainteresowania wyborami prezydenckimi, Donald Tusk udzielił dość niejednoznacznego poparcia Rafałowi Trzaskowskiemu. Mogłoby to świadczyć o szukaniu alternatywnego kandydata na Prezydenta. Mogłoby, gdyby taki kandydat był. A takiego nie ma. Wyjałowiona intelektualnie i wyczyszczona z ewentualnych konkurentów Tuska Platforma (ostatni znaczący politycy zostali właśnie wysłani do Brukseli) nie ma kogo wystawić. Podobnie jest zresztą w pozostałych ugrupowaniach koalicyjnych. Władysław Kosiniak-Kamysz ma już chyba dość kandydowania do końca życia, a liderzy Lewicy też nie mają zamiaru się autokompromitować. Jest oczywiście jeszcze obecny Marszałek Sejmu, ale nie po to w 2020 roku Platforma dogadała się z PiS-em co do możliwości zastąpienia Małgorzaty Kidawy-Błońskiej Rafałem Trzaskowskim uniemożliwiając tym samym Hołowni wygranie wyborów, aby pięć lat później go popierać. Interes partii nade wszystko.
Tak naprawdę nie wiemy na ile szczera i ostateczna jest deklaracja Donalda Tuska. Kilka miesięcy przed wyborem na Przewodniczącego Rady Europejskiej też przecież deklarował, że nie wyjedzie z Polski. Być może jednak nie to jest najważniejsze pytanie, które należałoby dzisiaj postawić. Po co bowiem obecnie rządzącej koalicji urząd Prezydenta? Przecież poza całkowitym „odzyskaniem” zagarniętych przez PiS instytucji, do czego akceptacja Prezydenta jest niezbędna (przynajmniej o tyle, o ile przy ich przejmowaniu przestrzega się obowiązującego prawa), nie za bardzo widać w czym miałby przeszkadzać Andrzej Duda. Trudno bowiem dostrzec jakiś poważniejszy pomysł na rządzenie obecnej koalicji poza coraz bardziej irytującą i powtarzaną jak mantra frazą o „ośmiu ostatnich latach”. Nie widać żadnego dalekosiężnego programu, który jednoczyłby rządzących. W wielu kwestiach trudno zresztą obecnej koalicji uzyskać porozumienie nawet we własnym gronie. I nikt nie wie czy obecna większość parlamentarna po przyszłorocznych wyborach prezydenckich będzie jeszcze istnieć.
Karol Winiarski