Na jednym koniu
Wszyscy jedziemy na jednym koniu – powiedział ktoś z uczestników dwóch spotkań literacko-plastycznych, w których przyszło staremu toko w minionym tygodniu uczestniczyć. W pierwszej chwili niżej podpisany przeraził się nie na żarty, bowiem skłonny był przypuszczać, że koń jest aluzją polityczną. O koniach wszak w ostatnim tygodniu było dość głośno, a piszącemu te słowa wszystkie polityczne Bolki, konie, teczki i inne bzdury wychodzą już bokiem i nie jest w stanie spokojnie tego słuchać. Nieustający od pewnego czasu jazgot medialny na te właśnie tematy gotów jest doprowadzić niejednego, jeśli nie do samobójstwa, to pewnie do całkiem poważnych rozważań o emigracji. Takiej dosłownej, nie tylko geograficznej. Autorzy takich hec potrafią nam skutecznie obrzydzić wszystko, co cenne i wartościowe w takich pojęciach, jak ojczyzna, naród, Polska wreszcie. Jakby nie było o czym rozmyślać, dyskutować, spierać się i pięknie różnić.
Na szczęście przywołany na początku koń okazał się być poczciwą szkapą, która wlecze na swym grzbiecie dole i niedole artystycznego ludku zbierając po drodze jedynie razy batem od potencjalnych mecenasów. No, może nie aż tak. Smagnięcia batem przybierają czasami charakter pieszczoty, trzeba przyznać, że dość perwersyjnej, bo bolesnej. Jak świat światem nigdy przecież sztuka bez mecenasa się nie obywała, bo ze swej natury skazana jest na to. Problem tylko w charakterze. Dziesięciolecia słusznie minione przyzwyczaiły nas (i twórców i odbiorców) do państwowego mecenatu, który miał swoje rażące wady, ale był i swoją rolę odgrywał. Było, minęło. Dziś zdobyć sponsora nie jest łatwo, zwłaszcza gdy obracamy się w tak zwanej sztuce wysokiej. Inna zaś sprawa, że niektórym myli się mecenat nad sztuką z utrzymywaniem przy życiu twórcy. Nawet nasi trzej wieszcze utrzymywali się sami. Jeden był nauczycielem, przez długie lata wykładowcą uniwersyteckim, drugi był z zamożnego domu i całkiem udanym graczem na giełdzie, trzeci zaś dziedziczył znaczny majątek ziemski. Czym się zajmował Martin Eden, bohater powieści Jacka Londona, zanim dostał pierwsze honorarium, jeśli ktoś nie wie, niech sobie powieść przeczyta. Tak to już jest. Nikt nie rodzi się z paszportem wybitnego artysty. Czasem trzeba na to lat wyrzeczeń i poniewierki. A bywa, że się nie doczeka.
Wróćmy atoli do wspomnianych na początku spotkań. Mają swoją specyfikę, wiadomo, że zależną od samego twórcy, jego temperamentu i osobowości, także od miejsca, klimatu tamże i od prowadzącego. No i oczywiście od zebranej gromadki uczestników. Tu zdarzają się rzeczy straszne. Jasne jest, że na tego typu spotkania przybywają najbardziej zainteresowani, czyli także niedocenieni do tej pory domorośli artyści. Dobrze, niech przychodzą i się uczą. Na to zawsze jest dobry czas i każde miejsce właściwe ale, na litość, niech nie wykorzystują okazji do prezentowania siebie i swoich dokonań na cudzym wieczorze. To trochę tak, jak w wielu publicznie prezentowanych wywiadach i rozmowach przed kamerą czy mikrofonem prowadzący, który ma tylko i jedynie zadawać pytania i cierpliwie słuchać odpowiedzi, sam zaczyna się wymądrzać i zanudzać gościa, przy okazji także odbiorców swoimi wywodami. Telewidzem już od lat nie jestem, więc nie mam tego problemu ale radio po prostu wyłączam.
Tak się staremu toko napisało przed cyklem własnych spotkań, na które zapraszam obiecując nie nudzić.
toko