Kompromis albo pat
Jak było do przewidzenia opinia Komisji Weneckiej i wyrok Trybunału Konstytucyjnego w sprawie tzw. „ustawy naprawczej” ponownie rozpaliły dyskusje dotyczące stanu polskiej demokracji. Sytuacja staje się jednak coraz bardziej poważna, ze względu na brak skłonności obydwu stron do kompromisu. Politycy partii rządzącej okopali się na swoich pozycjach i nie chcąc się przyznać do błędu (jak mawiał Talleyrand – to gorzej niż zbrodnia, to błąd), szermując hasłami narodowej suwerenności, narażają Polskę na postępującą izolację międzynarodową ze wszystkimi tego, także czysto materialnymi, konsekwencjami. Podobną postawę przyjęły ugrupowania opozycyjne, które czując poparcie instytucji międzynarodowych i znaczącej części społeczeństwa, chcą doprowadzić politycznego przeciwnika do całkowitej kapitulacji, nie biorąc pod uwagę do czego może doprowadzić dalsza eskalacja konfliktu. W polityce bowiem, podobnie zresztą jak w życiu, nie zawsze liczy się siła argumentów. Ważniejszy jest argument siły. W tym przypadku politycznej. A ta jest po stronie Prawa i Sprawiedliwości mającej większość w Sejmie, Senacie i swojego Prezydenta.
Argumenty prawne w zdecydowanej większości są po stronie przeciwników zmian dokonywanych w ostatnich miesiącach przez Prawo i Sprawiedliwość. Argument woli narodu jako uzasadnienie możliwości wprowadzania nieograniczonych zmian, nie wytrzymuje krytyki w świetle zasady trójpodziału władzy (dominującą pozycję Sejmu w systemie sprawowania władzy przewidywała Konstytucja PRL). Zarzut złamania ustawy przez sędziów Trybunału, którzy badali konstytucyjność „ustawy naprawczej” nie biorąc pod uwagę jej zapisów (np. o konieczności rozpatrywania spraw zgonie z kolejnością ich wpływania) oraz zasady domniemania zgodności uchwalonej ustawy z Konstytucją, kłóci się z elementarną logiką. Parlamentarna większość mogłaby w ten sposób przegłosowywać ustawy w ewidentny sposób sprzeczne z Konstytucją, które mogłyby być badane – i uchylane – dopiero za kilka lat. Domniemanie konstytucyjności uchwalonych ustaw to zasada, którą w listopadzie złamał Prezydent Andrzej Duda odmawiając mianowania trzech sędziów wybranych przez Sejm w październiku na podstawie obowiązującej wówczas ustawy po zakończeniu kadencji ich poprzedników. Twierdził wówczas, że ustawa uchwalona przez Platformę kilka miesięcy wcześniej była niezgodna z Konstytucją, co z resztą w przypadku tych trzech sędziów nie zostało później potwierdzone przez Trybunał.
Zabawnie brzmią twierdzenia, że sędziowie zebrali się nie na posiedzeniu, a na spotkaniu towarzyskim. Dlaczego w takim razie minister Zbigniew Ziobro prosił ich o przełożenie tego spotkania? Czyżby nasz nowy Prokurator Generalny rościł sobie prawo ingerowania w prywatne spotkania Polaków? Warto też zwrócić uwagę, że w tym „towarzyskim spotkaniu” wzięli udział również sędziowie wybrani do Trybunału w obecnej kadencji Sejmu i dopuszczeni do orzekania przez prezesa Rzeplińskiego. Jak widać nawet oni, mimo że nie zgodzili się z wyrokiem, to jednak nie traktowali posiedzenia jako prywatnego spotkania przy herbatce. To zresztą najlepszy dowód na to, że po wybraniu sędziowie Trybunału Konstytucyjnego stają się w dużym stopniu niezależni od tych sił politycznych, które o ich wyborze zadecydowały.
Przewaga argumentów prawnych po stronie opozycji nie ma decydującego znaczenia. Większość w Sejmie i Senacie połączona z bezwzględną lojalnością parlamentarzystów PiS wobec prezesa powodują, że proste wprowadzenie wyroku Trybunału Konstytucyjnego w życie i zastosowanie się do opinii Komisji Weneckiej, nie jest możliwe. Dlatego trzeba szukać kompromisu. Kompromisu, który dla purystów prawnych będzie trudny do przyjęcia, ale który wydaje się jedyną sensowną drogą wyjścia z patowej sytuacji.
Propozycja, którą kilka tygodni temu zgłosił Jarosław Kaczyński – ośmiu sędziów wybiera opozycja, siedmiu PiS – w ogóle nie nadaje się do poważnego rozważania. Po pierwsze, w sytuacji gdy wyroki miałyby zapadać większością 2/3 głosów, siedmiu sędziów wystarczy do zablokowania każdego orzeczenia o niekonstytucyjności uchwalonego przez większość sejmową prawa. Oznaczałoby to również konieczność wygaszenia mandatów obecnych sędziów, co byłoby złamaniem wszelkich zasad obowiązujących w cywilizowanych krajach. Ciekawe też jak sobie prezes wyobraża skład Trybunału po nowych wyborach, w których przecież to obecna opozycja może zyskać większość? Czy też dostosowywalibyśmy skład Trybunału do nowego układu parlamentarnego? A co w sytuacji, gdyby układy koalicyjne zmieniły się w trakcie kadencji?
Pierwszą kwestią, która powinna zostać rozwiązana w sposób kompromisowy, to ostatni wyrok Trybunału Konstytucyjnego. Twarde stanowisko premier Beaty Szydło i innych polityków nie dają nadziei, że zostanie on opublikowany. Jedynym sensownym rozwiązaniem wydaje się w tej sytuacji wprowadzenie postanowienia Trybunału w życie bez jego publikowania w Dzienniku Ustaw. Wystarczy, aby wszystkie ugrupowania sejmowe zgodnie przyjęły ustawę uchylającą uchwaloną w grudniu tzw. „ustawę naprawczą”. W ten sposób przywrócony byłby stan prawny zgodny z Konstytucją, a politycy PiS mogliby wyjść z twarzą z sytuacji, w której znaleźli się w wyniku bezkrytycznego przyjmowania poleceń prezesa.
O wiele trudniejszy do naprawienia jest problem konwalidacji składu Trybunału Konstytucyjnego. Żądanie mianowania przez Prezydenta trzech sędziów wybranych w październiku ma jedną poważną wadę – oznaczałoby przekroczenie konstytucyjnej liczby członków Trybunału. Rozwiązaniem byłoby przyjęcie propozycji prof. Andrzeja Zolla i Pawła Kukiza – zmiana Konstytucji powiększającą skład Trybunału do osiemnastu osób. Ma ono jednak poważną wadę – zmiana ustawy zasadniczej, po to żeby rozwiązać polityczny spór, to nie najlepszy sposób budowania szacunku do prawa i niebezpieczny precedens na przyszłość. Całkiem sensowna, chociaż trudna do przeprowadzenia, wydaje się propozycja Kazimierza Ujazdowskiego – dopuszczenia do orzekania zaprzysiężonych już przez Prezydenta sędziów Trybunału i stopniowego mianowania na zwalniające się miejsca wybranych w październiku przez Sejm poprzedniej kadencji, a niezaprzysiężonych, sędziów (kadencje obecnych wygasają w kwietniu i grudniu obecnego roku oraz w czerwcu roku przyszłego). Alternatywna koncepcja odwrócenia kolejności wymagałaby wcześniejszej rezygnacji trzech sędziów przez obecną większość sejmową. Tym samym nie mogliby być już oni ponownie wybrani, ponieważ Konstytucja wyraźnie tego zabrania (w przypadku trzech sędziów wybranych przez poprzedni Sejm taka sytuacja nie zachodzi, gdyż uchwały o ich wyborze zostały uchylone przez nowy parlament).
Pozostaje jeszcze pytanie, w jaki sposób uniknąć kolejnych problemów w przyszłości. Wszystkie zgłoszone do tej pory propozycje nie rozwiązują groźby powrotu konfliktu. Propozycja Bronisława Komorowskiego przewidująca możliwość zgłaszania kandydatów przez różne niezależne instytucje (arogancko odrzucona przez posłów Platformy Obywatelskiej w trakcie prac sejmowych), niewiele zmienia – ostateczny wybór należałby i tak do większości sejmowej. Podniesienie wymaganej do wyboru większości do 2/3 jak chce Paweł Kukiz czy 3/5 jak zaproponowała Nowoczesna, być może zwiększyłaby pluralistyczność Trybunału, ale nie jego niezależność od politycznych układów. Wręcz przeciwnie, Trybunał stałby się kolejnym elementem w partyjnych układach dotyczących podziałów politycznych łupów, co znacząco osłabiłoby jego autorytet. Trybunał, jak każdy organ sądowy, ma być niezawisły, a nie pluralistyczny.
Jedynym sensownym rozwiązaniem jest całkowite odsunięcie polityków od procesu wyboru sędziów Trybunału. Powinni być oni wybierani tak jak są wybierani wszyscy sędziowie (oczywiście poza Trybunałem Stanu, gdzie patologia jest jeszcze większa). W przypadku wakatu prezes Trybunału ogłaszałby konkurs. Następnie wszyscy kandydaci spełniający wysokie kryteria poddawani byliby ocenie przez Zgromadzenie Ogólne Sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Ostatecznego wyboru dokonywałaby Krajowa Rada Sądownictwa, a nominacje wręczałby Prezydent w ciągu miesiąca od dnia przesłania wniosku. Wymagałoby to oczywiście zmiany obowiązującej Konstytucji. Warto też znieść kadencyjność sędziów (tak jak wszyscy sędziowie przechodziliby w stan spoczynku) i wprowadzić całkowity zakaz zajmowania się innymi zajęciami zarobkowymi. Tym samym funkcja sędziego byłaby prawdziwym ukoronowaniem kariery, a członkowie Trybunału mogliby w pełni się poświęcić swoim obowiązkom.
Czy kompromis jest możliwy? Ostatnio Antoni Macierewicz lekceważąco wypowiadał się o demokracji amerykańskiej wskazując na o wiele starsze polskie tradycje. Szkoda, że ani on, ani jego partyjni koledzy nie są skłonni z naszej historii wyciągnąć stosownych wniosków. Polska demokracja szlachecka oparta była bowiem na upartym dążeniu do uzyskania konsensusu. Wygrywanie swoich racji korzystając z chwilowej arytmetycznej większości było obce naszym rodakom w XVI wieku. Rzeczpospolita była wtedy potęgą i wzorem do naśladowania. Trudno to niestety powiedzieć o współczesnej Polsce.
Karol Winiarski