Literackie spotkania dziennikarzy – Tomasz Kostro w CKZiU
27.04.16 w murach Technikum nr 6 Grafiki, Logistyki i Środowiska w Sosnowcu przy Legionów 9 gościło dziennikarza, pisarza Tomasza Kostro. Felietonista portalu sosnowiec.info spotkał się z młodym zespołem „Prekursora”, by wspierać uczniów CKZiU w działaniach literackich i publicystycznych.
Wspaniały gawędziarz o szerokiej wiedzy historycznej, promujący edukację regionalną- powiedziała o gościu nauczycielka, Bożena Fulas. Mamy nadzieję, że swoją wiedzą i doświadczeniem pan redaktor będzie wspierał nas, młodych twórców, pasjonatów literatury. Nasz projekt ma bowiem na celu szerzenie pasji, kultury, literatury, rozrywki. – dodał Mateusz Blacha.
Twórcy miesięcznika nie zamykają się tylko na daną grupę wiekową – „Prekursor” XXI w. jest dla każdego. Uczniowie współpracują z liczną rzeszą studentów, wciąż szukają nowych pomysłów, są pełni energii i zapału.
Poniżej przedstawiamy próbkę możliwości jednej z osób tworzących miesięcznik.
Parodia Człowieka cz. I
Opuszkami palców swojej lewej ręki delikatnie dotknąłem krwawiącego rozcięcia na dolnej wardze. Coraz bardziej dawało mi się ono we znaki. Z rany wolno sączyła się szkarłatna ciecz, którą nieustannie zasysałem. Metaliczny smak towarzyszył mi przez całą drogę od opuszczenia lotniska, na którym dostałem pierwszą lekcję życia.
Tak, tego późnego wieczoru los zgotował mi dosyć brutalne powitanie w nowym domu, Japonii. Lecz nie skłoniło mnie to do choć częściowej tęsknoty za domem, który oddalony był o tysiące kilometrów od tego niegościnnego miejsca.
Wodziłem w ciemnościach swoimi przymkniętymi oczami, czując ból przy każdym ruchu powiek. Konkretnie to spoglądałem jednym, prawym, które „przyozdobione” zostało piękną, siną barwą. Zatrzymałem się na chwilę, rzucając spojrzenie na betonową powierzchnię zacienionej uliczki pod moimi stopami, obserwując stan swoich brudnych butów. Poczułem, jak coś drobne go uderza mnie w ramię, potem w głowę. Uniosłem podbródek ku zachmurzonemu cumulonimbusami, nocnemu niebu. I kolejna ciepła, deszczowa kropla spadła na mnie, tym razem na nos.
„Świetnie. Coraz lepiej.” – pomyślałem.
Ten dzień nie należał do tych najszczęśliwszych. Ledwo opuściłem pokład samolotu po długiej, samotnej podróży. Udało mi się. Sfałszowane dokumenty musiały wyglądać jak prawdziwe. Szczęście jednak okazało się złudne. Zostałem okradziony. W desperackiej próbie odzyskania swojego cennego dla mnie bagażu, zostałem pobity. No, cóż. Dowiedziałem się, że członkowie gangu grasującego w okolicy nie znają pojęcia „litości”. Odkryłem, jak szybko potrafię biegać. Zwieńczeniem tego dnia był ulewny deszcz, przez który przemokłem do ostatniej, suchej nitki i zapowiadało się, że obfite opady połączą się z burzą.
Podróżującym zazwyczaj się powodziło, tak słyszałem. Może byłem ewenementem, wyjątkiem, któremu przeciwności losu stanęły z całą siłą na drodze, żeby go zawrócić.. I tak było już za późno, a ja nie zamierzałem żałować, choć pulsujący ból na twarzy próbował mnie do tego skłonić. Ale już wtedy, mając te szesnaście lat na koncie, byłem niebywale uparty i pewny siebie. Pomimo strachu i niepewności, nie pomyślałem o tym, że źle zrobiłem, uciekając z domu. Pocieszałem się, podtrzymując na duchu poprzez tłumaczenie, że wybrałem tylko niewłaściwą porę i miejsce. Szczerze przyznawszy, póki co, to pomogłem sobie w ten sposób. Zrzucenie własnej winny na przewrotność losu rzeczywiście było pokrzepiające.
Byłem zmęczony. Koniec końców przebyłem przecież długą drogę. Dokładnie. Przybyłem z Abreaeron, które znajduje się w hrabstwie Ceredigion w Walii. Dodatkowo zestresował mnie lot samolotem. Sama świadomość, że pod moimi stopami nie było twardego gruntu, przyprawiało mnie o mocne drżenie dłoni. Także podróż dużo mnie kosztowała, jeżeli chodzi o nerwy – zresztą, nie tylko. Zdawało mi się, że jestem chwilowo najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, który stąpa po tej ziemi. Stabilnej, pewnej ziemi.
Uciekłem z powodu pewnego, ciążącego na mojej osobie przekleństwa.. Klątwa, która prześladowała mnie od dzieciństwa, ciągle miała nade mną władzę. Ludzie nazywali to „talentem”. To, że mam pamięć idealną, niezawodną i szczegółową… Lekarze zdziwieni byli przypadkiem pięciolatka, który był zdolny do uzasadnienia, dlaczego jeszcze na długo po tym, jak opuścił bezpieczne wnętrze brzucha swojej matki, wciąż bez opamiętania wylewał z siebie istne morze łez. Byli zafascynowani tym, że nie potrafiłem dokładnie zdefiniować pojęcia „potęgi”, lecz po jakimś czasie oczekiwania po podaniu jakiejś liczby, uzyskiwali poprawną odpowiedź. Jakimś sposobem dochodziłem do tego, iż liczba 6 podniesiona do 9 potęgi daje liczbę 10 077 696. Mnie wydawało się to najnormalniejsze. Lecz nie podobało mi się towarzystwo nieznajomych w śnieżnobiałych kitlach, którzy podawali się za moich przyjaciół. Chcieli, bym nie czuł się nieswojo i zachowywał w miarę naturalnie.
Matka z czasem zmieniła zdanie i przestała wyrażać zgodę na badania, które nieustannie były prowadzone na mojej osobie. Miałem wtedy dziesięć lat. Poszedłem do normalnej szkoły, jak chciała, jak ja chciałem.. Żeby chociaż zaznać interakcji z ludźmi, którymi powinienem być otoczony od zawsze. Nawet na nowo poznawałem swoje własne rodzeństwo, z którym dotychczas spędzałem zastraszająco mało czasu.
Po tych sześciu latach nie wyobrażałem sobie powrotu do tej szpitalnej celi bez człowieka, z którym mogłem po ludzku porozmawiać. I nie miałem najmniejszego zamiaru tam wracać.
Szedłem dalej długą, zakręcającą kilkakrotnie i brudną uliczką. Ciężko stawiałem kolejne kroki, nie patrząc, gdzie stąpam, przez co zdarzyło mi się krzywo stanąć przez nierówności na popękanym betonie. Zamiast patrzeć pod nogi, rozglądałem się za wyjściem z tego nieskończonego labiryntu, dostrzegłem go. W oddali pomiędzy dwoma szarymi, obdrapanymi ścianami budynków. Kolorowe światła bijące od bilbordów, świateł ulicznych, sygnalizacji świetlnej…Aż zmrużyłem umęczone oczy. Światło na końcu tunelu. Zastanawiałem się, czy już aby nie umarłem. Być może coś mnie ominęło.
To, co poczułem, było dziwaczne. Przez głowę w przypływie pozytywnych emocji przeszła mi myśl: „Pomogą mi..!”. W końcu, gdzie cywilizacja, tam i ludzie. I zauważyłem, jak przechadzają się po chodniku przede mną. Zachowałem się, jak nie ja. Przyspieszyłem kroku, kierując się w tamtą stronę, aż zacząłem bieg, zatrzymując się tuż po wyjściu z zacienionego, nieprzyjaznego miejsca. I usłyszałem od swojej prawej strony głośne śmiechy, zatem moje źrenice z tęczówkami powędrowały w tamtą stronę. Ulica opustoszała. Wzdłuż niej wraz z wiatrem popłynął nieprzyjemny chłód. Zobaczyłem kilku mężczyzn, którzy między sobą szarpali dużą, sportową torbę, wyciągając z niej różne rzeczy, które poznawałem. Mieli na sobie czarne chusty zawiązane na szyjach. Za nimi szło jeszcze kilku ludzi o takim samym kolorze chust. Wycofałem się niemalże natychmiast, przylegając plecami do zimnej, mokrej ściany budynku. Przecież to ci, których spotkałem na lotnisku.. Znaczy, trzy pierwsze osoby idące na przedzie. Zacząłem bitwę z samym sobą, zgrzytając zębami. Z jednej strony stawienie czoła samemu przeciwko około dziesięcioosobowej grupie byłoby szczytem mojej głupoty, której granice nieustannie odkrywałem.. Lecz z tej drugiej strony chciałem odzyskać to, co należało do mnie. Chyba powitanie na lotnisku niczego mnie nie nauczyło. Byłem zbyt uparty, by zrozumieć coś za pierwszym razem.
Szybko poruszyłem nogą, serce w mojej piersi znacznie skróciło czas, w jakim wybijało ówcześnie nawet spokojny rytm. Wziąłem oddech. Głęboki, jakbym łapał tę mieszaninę azotu, tlenu i gazów szlachetnych po raz ostatni. Zaczekałem na chwilę, kiedy ci zbliżali się do mojej kryjówki. Bogu dzięki, miałem jastrzębi wzrok, który pozwalał mi na przestrzenne wyobrażenie sobie okolicy.
Odbiłem się wręcz od ściany, wykonując ostry zakręt, by stanąć twarzą w twarz z jednym z zaskoczonych złodziei. Zdawało mi się, że czas spowolnił, a moment, gdy rzucałem mu pełne pogardy i wstrętu spojrzenie, trwał kilka minut. Poczułem się odważniejszy, niż zawsze, bo walczyłem o swoje. Być może próbowałem zaimponować samemu sobie. Chwyciłem trzymaną przez Japończyka rozsuniętą torbę, zaciskając mocno dłoń na pasie mającym za zadanie trzymać ten kawał materiału na ramieniu posiadacza. Nie byłem specjalnie silny, ale z adrenaliną we krwi czułem się, jak super-bohater amerykańskiego komiksu. Wyrwałem własność, w dalszym biegu zawieszając ją sobie błyskawicznie na ramieniu i przedarłem się przez tłum gangsterów, któregoś niechcący, a może i chcący, trącając nielekko barkiem, aż ten stracił równowagę. Obejrzałem się za nimi, biegnąc przed siebie, pragnąc teraz ukryć się gdzieś, gdzie mnie nie znajdą. Wykrzykiwali za mną jakieś słowa, których nie potrafiłem zrozumieć. W końcu nie znałem japońskiego. Założyłem, że to wyzwiska adresowane pod moim adresem, a potem wołania, żeby mnie gonili. Tak też zrobili. To zdecydowanie nie pomogło moim nogom, które stały się waciane w niewłaściwym, naprawdę niewłaściwym momencie. A co najśmieszniejsze – znikąd pomocy.
Rozwarłem wargi, usiłując złapać oddech, którego zaczynało mi brakować. Otworzyłem szerzej oczy, słysząc, że nie dają za wygraną, a ja zaczynałem tracić siły. Nie byłem wysportowany, ani odporny psychicznie na uczucie ścigania. A ci ścigający zadziwiająco szybko doganiali mnie, co wzmagało we mnie niepokój.
Gwałtownie zatrzymałem się, będąc tuż przy upragnionym zakręcie, spostrzegając w porę wyłaniającą się zza niego postać. Jedyne, co rzuciło mi się w oczy w jej wyglądzie, to czarna chusta na głowie. Automatycznie cofnąłem się kilka kroków w tył, czując, jak umiera we mnie wcześniej narodzona nadzieja. I wtedy zrozumiałem, że nastolatki często robią głupie rzeczy. Jak ja w tamtej chwili.
Jeden z nich popchnął mnie, uderzyłem plecami o ścianę, potylicą stykając się z chropowatą powierzchnią. Drugi złapał mnie za szyję, przygważdżając i uniemożliwiając ruch, a trzeci odebrał brutalnie bagaż, podczas gdy ja złapałem za nadgarstek tego, który mnie przytrzymywał i przyciskał coraz mocniej. Uniosłem lekko podbródek ku górze, wydając z siebie zdławiony odgłos i zmrużyłem oczy, nie chcąc pokazywać strachu. Owszem, bałem się. Kolana trzęsły mi się niemiłosiernie, uginając się pod ciężarem mojego ciała. Jeden z Azjatów zawołał coś, co znowu wydało mi się całkowitą abstrakcją, lecz wyczułem w jego głosie nutkę radości. Pewnie cieszył się, że mnie ponownie zobaczył. Gdyby nie to, jak się poznaliśmy i sytuację zaistniałą teraz, być może uwierzyłbym, że to nie był udawany entuzjazm.
Zacisnąłem powieki po tym, jak zobaczyłem, że zakapturzony napastnik podnosi swoją obdrapaną na kostkach dłoń, którą zwija w pięść. Przeleciało mi chyba całe życie przed oczyma. I było niebywale nudne.
Światło uliczne oświetlało opustoszałą, aczkolwiek głośną ulicę. W powietrzu unosił się zapach mojej druzgocącej klęski i jakiś tanich perfum. „Jeśli to miało towarzyszyć mojej śmierci, to podziękuję, nie umrę dzisiaj.” – pomyślałem w przypływie odwagi, zaciskając zęby, unosząc powieki.
Raz jeszcze zlizałem (o dziwo) słodki smak porażki rozchodzący się po wnętrzu mojej jamy ustnej. Pomimo smaku, który tak lubiłem, nie było to miłe uczucie. To śmieszne. Kiedyś usłyszałem komplement, że do twarzy mi w czerwieni.
Wiktoria Sulik