Miłośnik
Drugą dekadę maja mamy już za sobą, czyli lato coraz bliżej, a wraz z nim pewnie przyjdą wymierne, przykre skutki ubiegłorocznego szaleństwa wyborczego. Oj, będzie się działo! Tymczasem nic nie wskazuje na to, by nadchodziło opamiętanie. Nie wiem, czy to zupełny brak wyobraźni, czy zła wola, czy wszystkiego po trochu. A może to stary toko już się zrobił tak zrzędliwy, że we wszystkim widzi tylko złe strony, choć to przecież dobra zmiana? To też nie jest wykluczone. Czas robi swoje i nawet nie pomaga częste szeptanie modlitwy św. Tomasza, skądinąd osobistego patrona.
Staram się utrzymać lekki, felietonowy ton swej pisaniny, ale przychodzi mi to z coraz większym trudem, bo ciężko na sercu. Zbyt często zdarza mi się zapłonąć rumieńcem wstydu, że przyszło mi doczekać czasów, kiedy to z najwyższych miejsc wypowiada się żenujące opinie, operuje słowem grubym, beztrosko feruje wyroki jawnie niesprawiedliwe i równie jawnie obelżywe.
Słucham właśnie wiadomości i dowiaduję się, że wszystko idzie ku coraz większemu zamieszaniu. Słowa padają mocniejsze, pojawiają się groźby. Rzeczywiście trudno będzie to wszystko ponaprawiać. Jak w życiu. Każde przeciętnie rozwinięte dziecko wie, że zabawkę zepsuć jast łatwo, naprawić trudno, jeśli w ogóle jest to możliwe. Sam doświadczyłem przed niespełna rokiem psucia zabawki, skądinąd całkiem ładnej.
W ten sposób temat zbliżył się do spraw naszego miejskiego podwórka. Mam pewien kłopot. Otóż znajoma, sosnowiczanka z urodzenia, która dzieciństwo tu spędziła, zwróciła się do mnie z prośbą o opisanie, jak rodzinne miasto zmieniło się od czasu jej wyjazdu. Oczywiście zmieniło się bardzo i zmienia nadal. Kłopot zaś polega na tym, że nie bardzo wiem jak wyglądało przed siedemdziesięciu laty. Pozwolę sobie zatem na odrobinę prywaty, ale pro publico bono. Kto z PT czytelników ma w domowym archiwum zdjęcia z tamtych lat i zechce je udostępnić, z wdzięcznością przyjmę o tym wiadomość. Szczególnie interesują mnie obiekty, budynki, ulice, zakłady przemysłowe, które zniknęły z miejskiego pejzażu.
Pytano mnie często, ostatnio nawet częściej niż poprzednio, bo mam tę przyjemność spotykać się z czytelnikami, skąd moje zainteresowania dziejami regionu i widoczny doń sentyment. Otóż zainteresowania mam poniekąd zawodowe, bo publicystyka historyczna była tematem mojej – dawno temu pisanej – pracy dyplomowej, a sentyment to pozór. Gdyby los mnie rzucił, powiedzmy na zamojszczyznę, byłbym pewnie opisywaczem dziejów tamtego regionu. Z równie pozornym sentymentem. Śmieszyło mnie zawsze nazywanie różnych regionalnych organizacji „stowarzyszeniami miłośników”. Jakoś brzmi to nazbyt dwuznacznie, by nie rzec lubieżnie.
W tym momencie może mi ktoś zarzucić, że dzisiejszy felieton jest niespójny, że zaczynam o czymś poważnym, a kończę żarcikami na własny temat. Że początek do końca pasuje jak krawat do fraka, a uwagi o poziomie manier i kompetencji naszych wybrańców do zdań o własnych kłopotach ma się tak, jak żaba do biblioteki. Ten ktoś ma rację. Usprawiedliwiając się z tych tematycznych zawijasów napiszę na koniec, że to forma samoobrony przed czystym obłędem, w który łacno można popaść w dzisiejszych zwariowanych czasach.
toko