Ochlokracja kontra merytokracja
Wyniki brytyjskiego referendum z nie do końca zrozumiałych powodów stanowią szok dla całej Europy. Narastająca od kilku lat w całej zachodniej Europie, a zwłaszcza w Wielkiej Brytanii, fala eurosceptycyzmu była przecież sprawą powszechnie znaną. Chociaż ostatnie sondaże wskazywały na minimalną przewagę przeciwników opuszczenia unii, to jednak wynik pozostawał sprawą otwartą. Na dodatek już ubiegłoroczne wybory parlamentarne pokazały, że pracowniom sondażowym coraz trudniej dobrać wiarygodną próbę badanych respondentów, a wielkość możliwego błędu statystycznego ciągle rośnie.
Przyczyn Brexitu jest z pewnością sporo. Z jednej strony to nieustająca nostalgia za imperialną potęgą, jaką do końca II wojny światowej była Wielka Brytania. Kanał La Manche – czy też Angielski jak chcą Anglicy – od wieków budował niechęć wyspiarzy do kontynentalnej części Europy. Lewostronny ruch, specyficzny system prawny oparty o prawo precedensowe czy inny system miar i wag to chyba najbardziej znane odrębności tego kraju. Brytyjczycy weszli do Wspólnot Europejskich (UE formalnie powstała 1 listopada 1993 roku) dopiero w 1973 roku, a już dwa lata później odbyło się pierwsze referendum dotyczące opuszczenia tej instytucji – 67,2% było wówczas przeciw. W latach 80-tych Margaret Thatcher wywalczyła tzw. rabat, czyli zmniejszenie składki jaką Wielka Brytania wpłaca do wspólnej kasy. Dekadę później Wyspiarze zagwarantowali sobie (wraz z Danią) utrzymanie na stałe własnej waluty – pozostałe kraje, w tym Polska, zobowiązały się w traktatach akcesyjnych przystąpić do strefy euro, chociaż nie określono w nich dokładnej daty, kiedy ma to nastąpić. Brytyjczycy (wraz z Irlandczykami) nie przystąpili do strefy Schengen i nie podpisali (tym razem wraz z Polską) Karty Praw Podstawowych. Powszechne i w dużym stopniu zasadne były narzekania na rozrost unijnej biurokracji oraz już znacznie mniej słuszne, zwłaszcza w ustach obywateli Zjednoczonego Królestwa, zarzuty co do braku demokratycznej legitymizacji unijnych instytucji – Elżbiety II i członków Izby Lordów w ogóle nikt nie wybierał. Doszły do tego narastające obawy przed kolejnymi pomysłami Komisji Europejskiej, która zwłaszcza pod przewodnictwem jej nowego szefa Jean-Claude Junckera chciałaby wydumanymi przepisami zrobić wszystkim dobrze (nie pytając się oczywiście czy tego sobie życzą), napływ emigrantów z nowych krajów unijnych (głównie z Polski) czy też ciągnący się od lat kryzys gospodarczy. Mimo, że akurat Brytyjczycy radzili sobie z nim całkiem dobrze, to jednak narastające rozwarstwienie społeczne pogłębia frustracje, zwłaszcza mieszkańców małych miast i miasteczek – od wielu lat beneficjentem wzrostu gospodarczego jest głównie Londyn i niektóre większe miasta. Ale w rzeczywistości, to co stało się w 24 czerwca jest przejawem o wiele poważniejszego zjawiska, które dotyczy nie tylko Wielkiej Brytanii, a nawet Europy. Dotyczy całego świata.
Strach. Strach przed przyszłością jest wszechogarniający. Powszechny optymizm, który zapanował po rozpadzie bloku państw komunistycznych i ZSRR na przełomie lat 80-tych i 90-tych poprzedniego wieku, już dawno należy do przeszłości. Poważni ekonomiści przewidują, ze poziom życia kolejnych pokoleń będzie niższy niż obecnych ze względu na narastający kryzys demograficzny i pogłębiającą się stagnację ekonomiczną. Receptą mógłby być napływ emigrantów, ale to budzi obawę przed utratą tożsamości narodowej, kulturowej, a nawet religijnej. Stabilność miejsc pracy w wyniku postępującej globalizacji, ale także rewolucji informatycznej, też staje się pieśnią przeszłości. Codziennością za to staje się terroryzm, który w przeciwieństwie do lat 70-tych pochodzi najczęściej spoza Europy (chociaż wielu zamachowców urodziło się już na naszym kontynencie). Globalne ocieplenie może i nie budzi jeszcze przerażenia, ale nasilające się anomalie pogodowe już tak. Do tego dochodzą konflikty, które wybuchają jeszcze poza naszym kontynentem, ale masy migrantów dobijających się bram Europy są już jak najbardziej realnym problemem. Świat zmienia się w tempie dotąd niespotykanym, a ludzie którzy w większości mają dość konserwatywne przyzwyczajenia, są coraz bardziej przerażeni. Zmiana stała się normą, a nie anomalią.
Strach rodzi prostą reakcję. Zamknięcie się, chęć powrotu do przeszłości jawiącej się jako raj utracony (także ze względu na wspomnienia młodości, która przecież już nie wróci), szukanie winnych, a także łatwych i sprawdzonych w przeszłości rozwiązań. Tyle, że to co kiedyś działało, nie musi dobrze działać obecnie. Jak słusznie twierdził Heraklit – Panta rhei (wszystko płynie), wszystko się zmienia, ludzie, otoczenie, gospodarka. W Polsce taki sposób myślenia oznacza powrót do czasów PRL-u, najczęściej do lat 70-tych, kiedy „Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatnie” – jak się później okazało na kredyt, który nie byliśmy w stanie spłacić. Czym bowiem innym są reformy obecnego rządu oznaczające w praktyce powrót do rozwiązań z czasów gierkowskich (najnowsze plany zmian w systemie oświaty – 8-letnia podstawówka, 4-letnie liceum, 5-letnie technikum – są tego najlepszym przykładem). Powszechne są też nawoływania do naprawy systemu polegającej na likwidacji instytucji odpowiadającej za źle działającą sferę naszego życia. Szwankuje służba zdrowia? Zlikwidujmy Narodowy Fundusz Zdrowia. System emerytalny jest w zapaści? Zlikwidujmy Zakład Ubezpieczeń Społecznych? Młodzież coraz głupsza? Zlikwidujmy gimnazja. Źle działa państwo? Zlikwidujmy … . No właśnie co? Państwo?
W krajach Europy zachodniej odpowiedź na narastające problemy życia codziennego jest równie prosta. Zlikwidujmy Unię Europejską. A przynajmniej wróćmy do czasów, gdy nie uległa ona poszerzeniu o nowych członków z Europy środkowej i południowo-wschodniej. A ponieważ nie są w stanie tego zrobić, to nie pozostaje im nic innego jak dążyć do opuszczenia znienawidzonej instytucji. W Polsce nawet znani ze swojego eurosceptycyzmu czy wręcz niechęci do UE politycy, o wyjściu z UE nie mówią. Dlaczego? Ponieważ bez ogromnych transferów finansowych trudno sobie wyobrazić większość publicznych inwestycji. Ale gdy pieniądze się skończą, a inne korzyści wynikające z naszego członkostwa spowszednieją, euroentuzjaści znikną jak pierwszy śnieg. Pojęcie solidarności i związana z nim konieczność ponoszenia również ciężarów w rozwiązywaniu wspólnych problemów, jest całkowicie obca większości naszego społeczeństwa. To inni mają być solidarni z nami, gdy jesteśmy w potrzebie. My z innymi? To niedopuszczalne żądania godzące w naszą suwerenność.
Skąd taka skłonność do szukania prostych rozwiązań? Z powszechnego i narastającego braku umiejętności logicznego i analitycznego myślenia. Bez wątpienia to efekt przemian cywilizacyjnych i pojawienia się nowoczesnych technologii informatycznych. Z jednej strony stwarzają one nowe możliwości, ale z drugiej przyczyniają się do dobrowolnego „ogłupiania się” i to nie tylko młodych ludzi. Ale winę ponoszą również kolejni „reformatorzy” systemu oświatowego. Dążenie do maksymalizacji ilości obywateli posiadających średnie i wyższe wykształcenie, a także paranoidalne wręcz szukanie winnych niepowodzeń edukacyjnych we wszystkich, tylko nie w uczniach i ich rodzicach, siłą rzeczy musiało doprowadzić do radykalnego obniżenia wymagań na każdym etapie edukacji. Obsesyjne stawianie na tzw. umiejętności kosztem rzetelnej wiedzy, być może ułatwia radzenie sobie w codziennym bytowaniu, ale ma katastrofalne konsekwencje dla jakości życia publicznego. Ktoś, kto nie ma podstawowej wiedzy o współczesnym świecie, nie jest w stanie krytycznie przeanalizować medialnego czy propagandowego przekazu. Uwierzy we wszystko co usłyszy, przeczyta lub obejrzy. I nie zorientuje się, że ktoś właśnie „wciska mu kit”.
Ludzka głupota to idealna pożywka dla wszelkiej maści populistów. Wiek XX nazywany był wiekiem ideologii, co doprowadziło do straszliwych wojen. Ale politykom walczącym o władzę przynajmniej o coś chodziło. Władza potrzebna była do realizacji konkretnego programu. Obecnie najczęściej chodzi o władzę dla samej władzy. Żeby ją zdobyć wszystkie chwyty są dozwolone. Najlepiej wyolbrzymić istniejące obawy wzniecając histeryczne obawy, przedstawić siebie jako zbawcę i liczyć, że ciemny lud to kupi. I kupuje coraz częściej.
Kuriozum brytyjskiego referendum polega na tym, że decyzje, które są jego efektem będą miały globalne i wieloletnie konsekwencje. A przecież za rok, za miesiąc, a może nawet za tydzień wynik plebiscytu mógłby być zupełnie inny. Wielu głosujących podejmowało decyzje w ostatniej chwili, pod wpływem chwilowego impulsu albo z czystej frustracji nie mającej żadnego związku z członkostwem Wielkiej Brytanii w UE. Zresztą, za kilka lat, gdy podjęta w czwartek decyzja ulegnie materializowaniu w postaci wystąpienia Wielkiej Brytanii z europejskiej wspólnoty, przy życiu zostanie prawdopodobnie więcej tych, którzy głosowali przeciw Brexitowi, niż tych, którzy byli za. Biologia ma swoje prawa (co roku umiera prawie milion Brytyjczyków), a przecież największe poparcie dla opuszczenia unii było wśród najstarszych mieszkańców Zjednoczonego (jeszcze) Królestwa.
Czy to znaczy, że referenda powinny być zakazane? Wszyscy, którzy tak twierdzą, w praktyce kwestionują demokrację. A przecież to władza ludu. Czy jest lepszy sposób jej wyrażania niż referendum? Idiotyzmem jest natomiast branie pod uwagę zwykłej większości głosów. Tak zasadnicze decyzje powinny być podejmowane, gdy za konkretnym rozwiązaniem opowie się 3/5 czy nawet 2/3 głosujących. Przy braku wymaganej większości referendum powinno być powtarzane po pewnym czasie. Jeśli i tym razem większość potwierdzi swoją poprzednią decyzję, można uznać, że to rzeczywista wola społeczeństwa, która nie ulegnie zmianie w najbliższym czasie.
Greccy myśliciele byli twórcą pojęcia „ochlokracji”. Według nich była to zwyrodniała forma demokracji, w której władza jest sprawowana bez żadnych struktur i zasad prawnych, bezpośrednio przez niezorganizowany i ulegający zmiennym emocjom tłum kierowany przez demagogów. Ochlokracja zabija merytokrację czyli rządy ludzi kompetentnych. To zwykle nudziarze, nie wzbudzający pozytywnych emocji, a na dodatek często mówiący rzeczy niepopularne, których nikt nie chce słuchać. Lepiej przecież żyć złudzeniami, a gdy prawdy nie da się już dłużej ukrywać, zawsze można polityków, których jeszcze przed chwilą uwielbialiśmy i wybieraliśmy, nazwać złodziejami i oszustami. To niestety bardzo widoczny trend widoczny w wielu demokratycznych państwach na świecie.
Jeszcze kilka, kilkanaście lat temu, populiści nie mieli większych szans. Zdobywali kilka, góra kilkanaście procent głosów i stanowili margines sceny politycznej. Większość wyborców, nawet jeżeli po cichu zgadzała się z wieloma ich poglądami, to jednak wiedziała, że na takich ludzi się nie głosuje. To już przeszłość. Obecnie jest wręcz odwrotnie. Wybieramy skandalistów i celebrytów. Ktoś, kto ma wiedzę i kompetencje jest odrzucany. Dlaczego mamy wybierać mądrzejszych od nas? Przecież powinni nas reprezentować ludzie tacy jak my. W praktyce durni, nieokrzesani i płytcy. Dlatego Donald Trump ma spore szanse w listopadowych wyborach. To przecież czysta emanacja amerykańskiego społeczeństwa. I nie tylko amerykańskiego.
P.S.
Jarosław Kaczyński znalazł już odpowiedzialnego za Brexit. Niespodzianki nie było. To oczywiście wina Tuska, który w trakcie toczonych w lutym br. negocjacji poszedł na zbyt małe ustępstwa wobec żądań Davida Camerona. Jest jednak pewien problem. Głównym tematem zawartego wówczas porozumienia były kwestie dotyczące praw socjalnych emigrantów z innych unijnych krajów. W tym przede wszystkich Polaków. Wcześniej brytyjski premier przyjechał do Polski i rozmawiał z samym prezesem i Beatą Szydło. Ta ostatnia uczestniczyła w szczycie Rady Europejskiej, która zatwierdziła z trudem wypracowany układ, aktywnie zresztą do końca negocjując z Cameronem. Po czym oświadczyła: „Udało nam się zrealizować nasze cele”. Polskie Radio donosiło: „W ocenie Joachima Brudzińskiego z Prawa i Sprawiedliwości udało się zabezpieczyć interesy Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii. Zaznaczył, że jest to wynik pracy pani premier. – Wszystkie cele, które rząd wyznaczył sobie przed wyjazdem, zostały zrealizowane – oznajmił.” Może więc prezes Kaczyński powinien najpierw wyciągnąć konsekwencje personalne wobec premiera – tyle, że obecnego, a nie byłego.
Karol Winiarski