Czy leci z nami pilot?
Wydarzenia ostatnich kilku miesięcy pokazują, że Zagłębie przypomina w tym momencie statek – widmo, który dryfuje gdzieś bez celu i nawet nie wiadomo, kto tak naprawdę stoi za sterem.
Pod względem ilości trenerów na rundę bijemy już chyba rekordy, które ustanowił swego czasu były prezes Paweł Hytry. Każdy kolejny okazuje się oryginalniejszy, a w dodatku wygląda na to, że o ich zmianie decydują zawodnicy, robiąc to w sposób chyba nigdy w polskiej piłce niespotykany. Osoby, które powinny być w klubie decyzyjne chowają się przed odpowiedzialnością, a właściciel pompujący rocznie kilka milionów złotych z miejskiej kasy sprawia wrażenie zupełnie niezainteresowanego pogłębiającą się kompromitacją klubu, a co za tym idzie miasta, którego ten klub jest wizytówką.
Smutny Magiera, wesoły Araszkiewicz
Trenerskie przeboje zaczęły się od zatrudnienia Jacka Magiery. Środowisko kibicowskie było sceptyczne, bo Magiera nie miał wcześniej okazji prowadzić seniorów, kazał na siebie czekać, aż zakończy współpracę z Motorem Lublin, dorabiał też jako ekspert telewizyjny w czasie Mistrzostw Europy. Okazało się jednak, że radzi sobie nadspodziewanie dobrze. Drużyna hokejowymi rezultatami pokonywała rywali i chociaż w meczu z Podbeskidziem widać już było delikatną zadyszkę, to w Sosnowcu mieliśmy lidera.
Wtedy jednak Bogusław Leśnodorski uznał, że co prawda jesteśmy partnerami, ale business is business i odwołał trenera do ratowania pogrążonej w kryzysie Legii. Sam Magiera też nie protestował, bo jak się okazało od zawsze marzył o tym, żeby „wrócić do domu”. Nie zdążył nawet pożegnać się z kibicami i dziennikarzami. Najwyraźniej spieszyło mu się do Warszawy zdecydowanie bardziej, niż z Lublina do Sosnowca. Zresztą na powitalnej konferencji w Legii po raz pierwszy zobaczyliśmy uśmiech, który nie gościł na jego kamiennej twarzy nawet po najbardziej spektakularnych zwycięstwach Zagłębia.
Prezes wyznał wtedy, że od początku mogliśmy się tego spodziewać, bo Magiera przez cały czas był do dyspozycji Legii. Ocierając łzy po trenerze odstępnym, pozostało nam trzymać kciuki za jego następcę. A miał nim zostać Tomasz Łuczywek. Mimo zapewnień prezesa, że spokojnie będzie mógł popracować do końca rundy, jego przygoda na ławce zakończyła się bardzo szybko. Nie dostał warunkowej licencji, która miała być formalnością i okazało się, że ktoś będzie jej musiał użyczyć.
Wtedy w klubie pojawił się On. Jarosław Araszkiewicz, legenda Lecha Poznań, trochę gorzej wspominany w klubach z niewielkich miejscowości, które prowadził. Na scenę wszedł z przytupem, opowiadając w prasie o aktualnej formie fizycznej Roberta Stanka i rozbrajająco przyznając, że nie zna nawet nazwisk piłkarzy. Mimo oryginalnego stylu bycia, miał licencję i to było najważniejsze, ale zniknął równie szybko, jak się pojawił. Mniej istotne jest to czy ze względów osobistych, czy może zgłoszenie się do roli „słupa” było kolejnym z jego dowcipów. Araszkiewicz wrócił do Poznania, a Łuczywek został wyeksportowany do Warszawy.
Zamordysta bez głowy?
Trzecim trenerem został Piotr Mandrysz. Dopiero dzisiaj widzimy, że to, co wydawało się końcem futbolowych jaj, tak naprawdę było zaledwie ich początkiem. Jeszcze miesiąc temu liczyliśmy na to, że doświadczony trener, który w CV ma kilka awansów do najwyższej klasy rozgrywek, da Zagłębiu jakość, której zabrakło wiosną. Tym bardziej, że prezes zdawał się stwarzać trenerowi cieplarniane warunki: dwuletni kontrakt i brak jasno sprecyzowanego celu na ten sezon. Co prawda Mandrysz w poprzednich klubach miał opinię zamordysty, ale jednak broniły go wyniki.
Niepokojące symptomy pojawiły się już na początku. O ile w pierwszych meczach zmiana taktyki i dziwne zmiany można było tłumaczyć brakiem znajomości drużyny, to po jakimś czasie stało się jasne, że Mandrysz albo totalnie nie zna się na swoim fachu, albo szykuje się do rewolucji. Posadzenie na ławce, jak się dzisiaj okazuje w porozumieniu z prezesem, dotychczasowych pewniaków: Dudka, Markowskiego, Udovivicia zbiegło się z pierwszymi przeciekami o konflikcie na linii piłkarze-trener.
Historyczny moment
Medialną ofensywę zaczął Krzysztof Markowski. Lider niewątpliwie wyróżniającej się formacji defensywnej wyraził zdziwienie, że usiadł na ławce po raz pierwszy od kiedy pamięta. Zdecydowanie dalej odleciał jednak Konrad Budek. Zawodnik, który niedawno wyrósł z wieku juniora i choćby z tego powodu powinien wyrażać się bardziej oględnie, wypalił że źle się czuje jako defensywny pomocnik i chce grać na środku obrony. Budek do tej pory ceniony był za wszechstronność, wcześniej zdarzało się, że łatano nim dziury na środku pomocy i szkoda, że na takie wyznania zebrało mu się dopiero teraz. Być może w poprzednich sezonach nazbieralibyśmy kilka punktów więcej.
To był jednak zaledwie wstęp. Oto bowiem w dniu 27 listopada 2016 roku, po raz pierwszy w historii polskiego, a być może nawet światowego futbolu, piłkarz na oczach tysięcy widzów zwolnił w telewizji trenera. Owszem, często się zdarzało, że starszyzna pozbywała się trenera, który z jakichś względów jej nie pasował. Ale robienie z tego show dla Polsatu to niewątpliwie nowa jakość. Szlak przetarł już wcześniej Grzegorz Lato, zwalniając w telewizji Beenhakkera, ale był jego przełożonym, więc mimo niezbyt eleganckiego stylu, miał do tego prawo.
Co ciekawe, Sebastian Dudek miał już w karierze epizod, w którym słowo „trener” nie mogło mu przejść przez gardło. Osobą, którą określił mianem „tego pana” był Orest Lenczyk. Obaj współpracowali w Śląsku Wrocław, z którego po konflikcie z Lenczykiem odszedł. Widzimy pewne wspólne cechy charakterologiczne między Lenczykiem i Mandryszem: obaj mają opinię zamordystów, ale za oboma stoją też trenerskie sukcesy. O ile we Wrocławiu górą z tego starcia wyszedł szkoleniowiec, to w Sonowcu próbę sił wygrał zawodnik.
Szkoda tylko Zagłębia
Trudno o dobre podsumowanie sytuacji, z jaką mamy do czynienia w Zagłębiu. Klub jest raz po raz ośmieszany niezrozumiałymi decyzjami i personalnymi rozgrywkami. Trudno przesądzać o winie Mandrysza, tym bardziej, że sam w żaden sposób nie ustosunkował się jeszcze do całej sytuacji, ale to, że zawodnicy zdecydowali się publicznie wystąpić przeciwko trenerowi świadczy o tym, że niezależnie od wszystkiego, nikt nie sprawuje nad nimi kontroli.
Mnożą się pytania, na które nie znamy odpowiedzi. Jakie były przyczyny ostatnich słabych wyników Zagłębia? Czy jakikolwiek poważny trener przyjdzie do klubu, w którym rządzi szatnia, a prezes w każdej chwili może mu przywieźć do domu wypowiedzenie? Dlaczego Marcin Jaroszewski przez kilka tygodni tolerował narastający konflikt? I wreszcie, patrząc na to co się dzieje w ostatnich miesiącach, czy kogokolwiek dziwi jeszcze żałosna frekwencja na Stadionie Ludowym?
(pt)
Źródło: 100% Zagłębie Sosnowiec