Co się z nami stało?
Na styczniowej sesji Rady Miejskiej Pan Prezydent Arkadiusz Chęciński raczył poinformować radnych o odwołaniu z funkcji swojego I zastępcy Krzysztofa Haładusa. Pochwalił się przy okazji, że w Sosnowcu takie zmiany nie odbywają się w atmosferze skandalu, a odwoływani urzędnicy kierowani są do nowych zadań dla dobra miasta. O tym jakie nowe zadanie otrzyma Krzysztof Haładus, a tym bardziej o powodach tej niespodziewanej dymisji, nasz Prezydent już nie wspomniał. Podobnie jak wcześniej o wielokrotnych zmianach na stanowiskach naczelników, członków zarządów miejskich spółek czy kierowników miejskich jednostek organizacyjnych. A przecież Sosnowiec to nie prywatny folwark Arkadiusza Chęcińskiego, a wspólne dobro sosnowiczan. Na początku jego rządów w Sosnowcu wydawało się, że jest tego świadom. Po trzech latach rządów widać, że klasyczna alienacja rządzących od rządzonych nie ominęła i jego.
Nie o Arkadiuszu Chęcińskim jednak będzie ten artykuł. I nawet nie o Krzysztofie Haładusie, chociaż jest on najbardziej jaskrawym przykładem zjawiska, z którym mamy do czynienia w całej Polsce. Zjawiska, które opanowało już znacznym stopniu całą tzw. „klasę polityczną” i coraz częściej przenika do życia zawodowego i prywatnego. Zjawiska, która nie tylko niszczy demokrację, ale również psuje stosunki międzyludzkie w rodzinach i miejscach pracy. Zjawiskiem tym jest zwykły, ludzki konformizm. Stary jak świat. Ale jego skala we współczesnej Polsce jest porażająca.
Znam Krzysztofa od ponad 20 lat. Był wówczas zaangażowanym, ideowym działaczem Unii Polityki Realnej, z której szeregów wyszło wielu czołowych polskich polityków – zarówno Platformy Obywatelskiej jak i Prawa i Sprawiedliwości. Jednoznaczne liberalne poglądy gospodarcze i równie zdecydowane konserwatywne poglądy światopoglądowe budziły mój szacunek, choć zwłaszcza z tymi ostatnimi nie zawsze było mi po drodze. Nasze wzajemne kontakty uległy zacieśnieniu, gdy Krzysztof mocno i bezinteresownie zaangażował się w czasie pierwszych bezpośrednich wyborów Prezydenta Miasta wspierając moją kandydaturę. To jego pomysłowość i zaangażowanie pozwoliły mi wejść do drugiej tury i mimo ogromnej dysproporcji środków stoczyć wyrównaną walkę z Kazimierzem Górskim.
Cztery lata później Krzysztof samodzielnie wystartował w wyborach prezydenckich z ramienia Prawa i Sprawiedliwości. Wtedy podziały polityczne nie były tak ostre jak obecnie, dlatego jego decyzja chociaż zaskakująca, nie była szokująca. Prezydentem Krzysztof nie został, ale radnym tak. I był jednym z najlepszych członków Rady Miejskiej w historii naszego miasta. Zawsze przygotowany, merytorycznie polemizujący z przedstawicielami ówczesnej koalicji PO-SLD, zgłaszający kontrowersyjne, ale ciekawe propozycje. Wprowadzał do Rady Miejskiej ferment – w pozytywnych tego słowa znaczeniu – zmuszając zarówno radnych jak i urzędników do wysiłku umysłowego i polemizowania z jego argumentami. Jego aktywność wywołała poczucie zagrożenia u poseł Ewy Malik i innych działaczy PiS-u, co spowodowało, że w następnych wyborach listy tej partii były już przed Krzyśkiem zamknięte. Wydawało się, że jego kariera polityczna zakończyła się.
Nominacja Krzysztofa Haładusa na zastępcę Prezydenta Miasta była zaskoczeniem. W środowisku Platformy Obywatelskiej decyzja Arkadiusza Chęcińskiego wywołała zresztą spore niezadowolenie – Krzysztof, chociaż startował do RM z listy PO, nigdy nie był nawet członkiem tej partii. Osoby, które go znały oczekiwały natomiast prawdziwej rewolucji w urzędzie. Wszak Krzysztof słynął z niekonwencjonalnych pomysłów i niechęci do biurokracji. Byliśmy przekonani, że do sosnowieckiego magistratu wchodzi tygrys. Szybko się okazało, że tygrys okazał się łagodnym kotkiem.
Trudno zarzucić Krzysztofowi brak zaangażowania w wypełnianiu swoich obowiązków. Przez trzy lata starał się sumiennie realizować powierzone mu zadania. Bardzo szybko jednak uświadomiono mu, że od myślenia jest w tym mieście ktoś inny, a on ma wypełniać polecenia, o ile chce dalej pełnić swoją funkcję. Nie on pierwszy i na pewno nie ostatni w tym urzędzie. Ale niepokorna dusza Krzysztofa, jego niekiedy skrajny indywidualizm, wydawał się nie do pogodzenia z rolą jaką mu została przypisana. Dlatego jego postawa wywołała głębokie zdziwienie wśród osób, które go znały z poprzedniego, niepokornego okresu. Od wielu z nich słyszałem „podmienili nam Krzyśka”.
Nie podmienili. Po trzech latach lojalnej służby, Krzysztof został potraktowany jak przysłowiowy „Murzyn, który zrobił swoje i może już odejść”. I odszedł. Strzelając na końcu „Misiowego” Jarząbka w stosunku do osoby, która potraktowała go w tak przedmiotowy sposób. Gdyby sprawdziły się informacje, że jego nowym zadaniem będzie prezesowanie Agencji Rozwoju Lokalnego, okazałoby się, że stanie na czele spółki, którą jeszcze kilka lat temu chciał likwidować.
Można oczywiście potraktować to jako kolejny przykład ludzkiej słabości, zwycięstwa pragmatyzmu nad ideowością czy też po prostu dostosowania się do współczesnych realiów. Ale casus naszego byłego wiceprezydenta jest szczególny. Nie wierzę, że nie zdaje sobie sprawy z przemiany jaką przeszedł i nie ma z tego powodów co najmniej wątpliwości. Ale tysiące innych, na każdym szczeblu polskiej polityki, w większości instytucji i w wielu zakładach pracy, takich dylematów moralnych w ogóle nie mają. Wyparcie jest na tyle mocne, że w ogóle nie zdają sobie sprawy z własnego koniunkturalizmu albo po prostu zupełnie się tym nie przejmują czego najbardziej odrażającym przykładem jest Ryszard Czarnecki. Nikt z nas oczywiście nie jest od takich postaw w pełni wolny. Ale tylko nieliczni są w stanie zatrzymać się przed przekroczeniem pewnej granicy. Granicy, po której człowiek staje się pionkiem przesuwanym na szachownicy bez krzty osobistej podmiotowości.
W latach 90-tych ubiegłego wieku, w początkach polskiej demokracji, polityka polegała na debacie, w której merytorycznymi argumentami starano się przekonywać politycznego przeciwnika, ale też wyborców, do swoich racji. Dyskusje programowe toczyły się także wewnątrz istniejących wówczas partii politycznych. I były to autentyczne spory ideowe i programowe. To już przeszłość. Teraz prawie każdy polityk starannie ukrywa swoje poglądy bojąc się narazić opinii publicznej, a przede wszystkim liderowi macierzystej partii. Dlatego rola ciał przedstawicielskich maleje. Stają się one atrapą, maszynką do głosowania, a nie miejscem debaty, wymiany poglądów, szukania kompromisu. Decyduje arytmetyczna większość, która przegłosuje wszystko co postanowi wódz.
Co takiego się stało w ciągu ostatnich lat, że nawet ludzie słynący do tej pory z niezależnych poglądów, przyjmują tak skrajnie konformistyczne postawy? Dlaczego wodzowski model polityki staje się w naszym kraju standardem? Myślę, że tłumaczenie wszystkiego korzyściami finansowymi to zbytnie uproszczenie. Od dłuższego czasu coś niedobrego dzieje się z naszą „duszą”, naszym moralnym kręgosłupem, naszą umysłową suwerennością. Przestajemy być w pełni wolnymi ludźmi, a stajemy się mentalnymi poddanymi i niewolnikami. To niestety źle wróży nie tylko polskiej demokracji, ale w ogóle naszej przyszłości. Brak jakiejkolwiek kontroli nad krajowymi czy lokalnymi wodzami, powoduje, że jak stado lemingów możemy rzucić się w przepaść podążając za nieodpowiedzialnym przywódcą. Tak już nie raz w historii bywało i to nie tylko w naszym kraju. Otrzeźwienie przychodziło za późno.
Karol Winiarski