ACTA2 przyjęte. Pod pozorem obrony praw autorskich nakłada się knebel na internet
Pomimo tego, że zasadniczo nie wykraczamy poza tematy związane z naszym miastem lub regionem, to tym razem zdecydowaliśmy się uczynić wyjątek z oczywistych dla wszystkich internautów względów. Poniżej prezentujemy przedruk tekstu, który naszym zdaniem dobrze oddaje istotę sprawy.
Podczas środowej sesji Parlamentu Europejskiego posłowie (wśród nich reprezentacja PO) przyjęli dyrektywę o prawie autorskim na jednolitym rynku cyfrowym określaną potocznie jako ACTA2. Głosowanie nie oznacza jeszcze przyjęcia nowego prawa, lecz zgodę posłów na rozpoczęcie prac nad zaproponowanym dziś kształtem dyrektywy.
Najwięcej obaw budzą dwa artykuły: jedenasty i trzynasty. Artykuł 11 wprowadza tzw. podatek od linków. Jest to określenie mylące ponieważ w rzeczywistości chodzi o opłaty za umieszczenie odnośnika do cudzej strony internetowej. Bez tej opłaty zamieszczanie linków byłoby nielegalne.
Co to oznacza w praktyce? Przede wszystkim zmianę zasad umieszczania w wyszukiwarkach oraz mediach społecznościowych odsyłaczy do innych stron. Chodzi o to, aby wytwórcy treści (przede wszystkim wydawnictwa i agencje prasowe) mogli zarabiać nawet na udostępnianiu bardzo krótkich fragmentów tekstów, takich jak nagłówki czy tytuły. Pomysłodawcy tłumaczą, że chodzi o walkę z piractwem internetowym. Że dzięki temu rozwiązaniu wytwórcy nie będą tracić pieniędzy na podkradaniu ich materiałów przez inne serwisy i użytkowników.
To rzeczywiście jest problem, ale proponowane rozwiązanie niepokoi jeszcze bardziej. Zakłada ono bowiem, że za każdy odsyłacz wraz z fragmentem treści linkowanego materiału trzeba będzie wnieść opłatę na rzecz organizacji zajmującej się ochroną praw autorskich w internecie (coś w rodzaju polskiego ZAiKS, który pobiera opłaty za emitowanie utworów muzycznych w radiostacjach), a ta organizacja będzie następnie przekazywać pobrane pieniądze właścicielom praw autorskich. Brzmi niegroźnie? Tak, ale tylko do chwili, gdy pomyślimy o konsekwencjach takiego pomysłu. Jeśli to rozwiązanie wejdzie w życie, popularne serwisy natychmiast ograniczą liczbę udostępnianych linków, kierując się przy ich doborze arbitralnymi decyzjami. Jak można się spodziewać, premiowane będą tutaj treści od największych dostawców.
Zresztą sami pomysłodawcy nie kryją takich nadziei, tłumacząc, że przy tej okazji ograniczy się skalę fałszywych informacji w sieci. Fałszywych, czyli – mówiąc wprost – nieautoryzowanych przez liberalny mainstream. Takie założenie prowadzi już wprost do nałożenia politycznego kagańca na internet. Oznacza ono bowiem, że wszelkie treści uznane za niepoprawne znikną w czeluściach internetu.
Kolejnym budzącym obawy przepisem jest artykuł 13, który nakazuje użytkownikowi prewencyjną kontrolę zamieszczanych materiałów. Do tej pory użytkownik musiał usuwać materiały dopiero wtedy, gdy dowiedział się, że naruszają one prawa autorskie. Teraz – zanim cokolwiek umieści na stronie – musi sprawdzić, czy jest to legalne. W przypadku indywidualnego użytkownika oznacza to w praktyce zakaz umieszczania czegokolwiek, co nie jest jego autorstwa.
Artykuł 13 wprost nawiązuje do pomysłów sprzed kilku lat, gdy próbowano wdrożyć międzynarodową umowę handlową dotyczącą zwalczania obrotu towarami podrobionymi, znaną powszechnie jako ACTA. Na jej podstawie państwo delegowało na prywatne podmioty swoje kompetencje w zakresie ochrony praw autorskich. W ten sposób posiadacze tych praw mogli arbitralnie decydować o tym, co można publikować w internecie a czego nie można. Inaczej mówiąc, oddawano prywatnym koncernom kontrolę nad przepływem informacji.
O jakich koncernach mowa? Nie jest tajemnicą, że najsilniejszą presję na zaostrzenie praw autorskich wywierają Niemcy – w szczególności Axel Springer SE (będący w Polsce współwydawcą takich tytułów jak „Fakt” i „Newsweek” oraz współwłaścielem portalu onet). Jak informowało zajmujące się tematyką unijną pismo „New Europe”, Axel Springer wykorzystuje swoje wpływy wewnątrz niemieckiej CDU do przepychania na forum unijnym korzystnych dla siebie projektów. Do grona przyjaciół koncernu należą m.in. Günther Oettinger pełniący do 2016 roku funkcję komisarza ds. gospodarki cyfrowej, Manfred Weber – obecnie przewodniczący Europejskiej Partii Ludowej w PE (i prawdopodobny kandydat na następcę Jean-Claude Junckera) oraz – co chyba przestaje dziwić – sprawozdawca projektu dyrektywy o prawach autorskich Axel Voss.
Przedstawiciele Axel Springer są bardzo aktywni w Brukseli. Ich najczęstszym rozmówcą jest Oettinger. Co ciekawe, do spotkań z Oettingerem dochodziło nawet wówczas, gdy utracił on stanowisko komisarza ds. polityki cyfrowej i oficjalnie nie zajmował się już tematyką praw autorskich. Nie powinno zatem nikogo zaskakiwać, że rozwiązania promowane przez niemiecki koncern i zaprzyjaźnionych z nim polityków CDU nabierają dziś kształtu oficjalnego prawa unijnego. Tym bardziej, że niemiecka chadecja – choćby dzięki Manfredowi Weberowi – ma ogromny wpływ na najliczniejszą w Parlamencie Europejskim grupę EPP, do której ze strony polskiej należy Platforma Obywatelska. Zajmujący się ze strony PO tą tematyką europoseł Tadeusz Zwiefka broni jak lew rozwiązań podsuwanych przez niemieckie koncerny. „Rosnące zjawisko naruszeń praw własności intelektualnej w internecie, czyli ujmując krótko „piractwo”, wymaga skutecznej reakcji, która pozwoli na uczciwe wynagradzanie twórców za ich dzieła” – mówił w czerwcu, zaraz po tym jak Komisja Prawna Parlamentu Europejskiego przyjęła zaproponowany przez Axela Vossa projekt dyrektywy. Problem w tym, że akurat rzeczywiści twórcy tych dzieł, a więc dziennikarze, publicyści, fotoreporterzy raczej nie zyskają na nowej dyrektywie dodatkowych pieniędzy. Jeśli ktoś zyska, to głównie posiadacze praw autorskich, wydawcy i koncerny medialne, które zajmują się dystrybucją treści.
Wydawcy wraz z przeniesieniem informacji do internetu rzeczywiście utracili sporą część zysków. Ma to miejsce również w Polsce, gdzie wszystkie tytuły prasowe – bez względu na opcję światopoglądową – z roku na rok tracą czytelników. Stąd zaciekła walka o stworzenie nowego modelu biznesowego w internecie. Trudno jednak przenieść wzorce z rynku prasowego do sieci. Użytkownicy niechętnie korzystają z płatnych platform, wolą krótkie informacje na darmowych portalach i nie zastanawiają się nad tym, że napisanie artykułu i jego wydanie sporo kosztuje, więc jeśli coś jest za darmo, to albo wydawnictwo ledwie ciągnie, aby utrzymać reklamy i czytelników albo treść jest po prostu ściągnięta z innych źródeł (czyli ukradziona).
Mimo tych problemów obecne rozwiązania prawne wydają się na razie – z punktu widzenia tzw. odbiorcy końcowego czyli użytkownika internetu – najlepszym rozwiązaniem. Dają mu bowiem szeroki wybór treści, dzięki czemu ma on – jeśli tylko jest dociekliwy i choć trochę wykształcony – szansę na wyrobienie sobie samodzielnego poglądu na interesujący go temat. Jeśli udałoby się połączyć potrzeby wydawców z potrzebami użytkowników, nie ograniczając przy tym dostępu do informacji, mielibyśmy sytuację idealną.
Utrudnienie dostępu do różnorodnych treści (bo usunięcie linków jest ogromnym utrudnieniem) oraz nakaz autocenzury publikowanych materiałów (pod kątem bardzo szeroko rozumianych praw autorskich) może doprowadzić nie tylko do pogorszenia kondycji finansowej mniejszych wydawnictw i portali oraz faktycznego wyeliminowania z obiegu informacyjnego wielu użytkowników, ale – w dalszej perspektywie – także do stworzenia monopolu ekonomicznego i informacyjnego największych graczy na rynku. Konsekwencją tego monopolu mogłaby być ideologiczna kontrola internetu, który – przynajmniej w Unii Europejskiej – przestałby być przestrzenią wolnej wymiany myśli i informacji.
autor: Konrad Kołodziejski
Źródło: wPolityce.pl
Fot: Frederic Bisson/Flickr/Creative Commons BY 2.0