Chleba i igrzysk
Kto wygrał ostatnie wybory samorządowe? Z wypowiedzi liderów partii politycznych (już samo to, że wypowiadają się w kwestii wyborów lokalnych, jest absurdalne) wynika, że wszyscy. I nikt nie przegrał. Tymczasem, gdy dokładniej przeanalizować wyniki wyborów okazuje się, że zwycięzcą ostatnich wyborów jest … kontynuacja.
Liderzy Koalicji Obywatelskiej triumfalnie twierdzą, że wygrali wybory w dużych miastach. W rzeczywistości najlepsze wyniki osiągali tam dotychczasowi prezydenci (podobnie jak w mniejszych burmistrzowie, a w gminach wiejskich wójtowie). Ponieważ w większości byli to kandydaci popierani przez Koalicję Obywatelską, powstało wrażenie, że to ten sojusz PO i Nowoczesnej osiągnął sukces. Tyle, że tam gdzie kandydowali prezydenci z PiS-u, SLD czy też niezwiązani z żadną partią polityczną, wygrywali wybory w równie spektakularny sposób. Wystarczy popatrzeć na miasta sąsiadujące z Sosnowcem. W Jaworznie wygrał Paweł Silbert nieukrywający swoich związków z PiS-em. Podobna sytuacja miała miejsce w Katowicach, gdzie Marcin Krupa zdecydowanie pokonał przewodniczącego katowickiej Platformy. W Będzinie triumfował Łukasz Komoniewski reprezentujący SLD. W Dąbrowie tamtejszemu kandydatowi lewicy nie udało się co prawda wygrać w pierwszej turze, ale uzyskał najlepszy wynik spośród wszystkich startujących, a kandydat Koalicji Obywatelskiej poległ z kretesem. Być może, gdyby o reelekcję ubiegał się Zbigniew Podraza, dogrywka nie byłaby potrzebna. Jedynie w Mysłowicach urzędujący prezydent Edward Lasok nie wszedł do drugiej tury, co było ewenementem w skali ogólnopolskiej.
Wyników wyborów samorządowych nie można w prosty sposób porównywać do wyborów parlamentarnych – nawet gdyby brać pod uwagę najbardziej upartyjnione spośród nich, czyli wybory do sejmików województw. Można jednak zaobserwować pewne tendencje. Od kiedy wybory parlamentarne następują rok po samorządowych (a jest tak od przedterminowych wyborów do Sejmu i Senatu w roku 2007), zwycięzca wyborów samorządowych wygrywa też w wyborach parlamentarnych uzyskując poparcie większe średnio o ponad 10 punktów procentowych. Gdy dodamy do tego nadzwyczajną mobilizację elektoratu w dużych miastach, która za rok może się już nie powtórzyć, to zwycięstwo PiS-u za rok z około 40% poparciem wydaje się pewne. Czy pozwoli to na kontynuację samodzielnych rządów zależy od wyników mniejszych ugrupowań. Jeżeli PSL, Kukiz`15, SLD, Razem, Wolność, nie przekroczą progu wyborczego, PiS uzyska po raz kolejny większość bezwzględną w Sejmie, a kontynuacja stanie się faktem.
Bez wątpienia porażkę w wyborach samorządowych w dużych miastach poniosły ugrupowania niepartyjne, o ile nie były związane z aktualnym ich włodarzem. Jednym z nich są oczywiście Sosnowiczanie. Zarówno mój wynik w wyborach prezydenckich, jak i rezultat mojego komitetu, daleko odbiegał od najbardziej pesymistycznych przewidywań. Przyczyn tego stanu rzeczy było wiele. Część z nich brałem pod uwagę, ale nie doceniłem. Były też takie, które mnie zaskoczyły.
Do tych ostatnich należy bez wątpienia frekwencja wyborcza, o kilkanaście procent wyższa niż cztery lata temu. Ci dodatkowi wyborcy najczęściej nie należą do osób najlepiej zorientowanych w lokalnej polityce i śledzących działalność lokalnych polityków. Stąd też kierują się przy wyborze albo sympatiami politycznymi, albo powierzchowną oceną rzeczywistości. A to nie sprzyja lokalnym komitetom i opozycyjnym kandydatom na prezydenta.
Urzędujący prezydenci zawsze startują z uprzywilejowanej pozycji. Ich rozpoznawalność jest zdecydowanie większa niż pozostałych kandydatów, a pełnienie urzędu prezydenta miasta umożliwia prowadzenie permanentnej kampanii i to przy wykorzystaniu całego urzędowego aparatu. W tym roku ich sytuacja była szczególnie korzystna. Największe w historii środki unijne i bardzo dobry stan polskiej gospodarki przełożyły się na wyższe wpływy budżetowe, co umożliwiło zrealizowanie wielu inwestycji, które działają na społeczną wyobraźnię. W przypadku Sosnowca niebagatelny wpływ miały też polityczne i towarzyskie koneksje Arkadiusza Chęcińskiego w Urzędzie Marszałkowski oraz porównanie do czasów rządów jego poprzednika, który przy wszystkich swoich wadach rządził w o wiele gorszych ekonomicznych okolicznościach zewnętrznych. W takich realiach, obiektywna ocena osiągnięć ostatnich czterech lat nie wygląda już tak wspaniale, jak przedstawia to aparat propagandowy naszego urzędu. Ale wyborcy kierują się subiektywnymi odczuciami, a nie obiektywnymi ocenami.
Wspomniany aparat propagandowy to kolejna przyczyna miażdżącego zwycięstwa Arkadiusza Chęcińskiego. Wystarczy przejrzeć ostatni numer Kuriera Miejskiego, rzekomo samorządowej gazety wydawanej za pieniądze podatników, a w rzeczywistości propagandowego organu każdego urzędującego Prezydenta Sosnowca. Na pierwszej stronie obszerna relacja z otwarcia nowego Bloku Operacyjnego, który dziwnym trafem miał miejsce dziesięć dni przed wyborami (gdyby miało to miejsce tydzień później Kurier nie miałby możliwości poinformowania o tym mieszkańców). Rozkładówka to wykaz zrealizowanych w ostatnich latach inwestycji. A na jednej z wewnętrznych stron prawdziwy pijarowski majstersztyk – wspólny wywiad Arkadiusza Chęcińskiego i … Adama Gierka, w którym obaj rozmówcy prawią sobie wzajemne komplementy. Zadziwiające, że syn Edwarda Gierka udziela w praktyce poparcia czołowemu działaczowi partii, która głosując za ustawą dekomunizacyjną doprowadziła do usunięcia z przestrzeni publicznej osoby jego ojca. Cynizm Prezydenta Miasta, który potrafi paradować w koszulce gloryfikującej Żołnierzy Wyklętych i jednocześnie pozytywnie wyrażać się o komunistycznym przywódcy nie dziwi już w ogóle.
Nie miał natomiast większego wpływu na decyzje wyborców chaos będący wynikiem braku jakiegokolwiek harmonogramu modernizacji najważniejszych arterii komunikacyjnych w naszym mieście, ani też absurd niektórych inwestycji (chociażby buspasy na środulskim odcinku ulicy 3 Maja) czy też kosztowna i ciągnąca się miesiącami modernizacja ulicy Modrzejowskiej, niewiele zmieniająca estetykę centrum Sosnowca. Nie zaszkodziły też Prezydentowi manipulacje przy kontynuacji budowy bulwarów nad Czarną Przemszą, które doprowadziły do otwartego protestu pomysłodawcy całego przedsięwzięcia Dariusza Jurka. A przede wszystkim dla większości mieszkańców nie okazała się sprawą decydującą budowa nowego kompleksu sportowego, chociaż w większości rozmów, które odbywałem wzbudzało to olbrzymie kontrowersje. Wyniki wyborów pokazały, że dla mieszkańców mojego miasta ważniejsze są inwestycje w bazę sportową od przeznaczenia pieniędzy chociażby na rozwój sosnowieckiej oświaty. Tego rzeczywiście nie przewidziałem i szczerze mówiąc ciągle nie jestem w stanie zrozumieć.
O wiele poważniejsze są przyczyny naszej porażki w wyborach do Rady Miasta. Pokazują one głęboką zmianę, która nastąpiła w ostatnich latach w polskim społeczeństwie. Kiedyś wyborcy głosowali na ludzi posiadających odpowiednie kompetencje i życiowe doświadczenie, którzy z racji pełnionej funkcji i osiągnięć w życiu zawodowym byli autorytetami dla miejscowej społeczności. Mówiąc otwarcie, wybierali ludzi, których uważali za mądrzejszych od siebie, żywiąc głębokie przekonanie, że właśnie tacy powinni ich reprezentować i nimi rządzić. Te czasy należą już do przeszłości. Można powiedzieć, że nastąpiła pełna „demokratyzacja” życia politycznego. Wyborcy oddają swoje głosy na ludzi, którzy są znani z tego, że są znani czyli celebrytów potrafiących zrobić wokół własnej osoby wiele szumu. Stateczni, pracowici i nielubiący rozgłosu wokół własnej osoby kandydaci nie mają szans.
Efektem tej zmiany jest całkowite oderwanie obecnych uregulowań ustawowych dotyczących ustroju samorządowego, a zwłaszcza obowiązującej ordynacji wyborczej, do społecznych realiów. Rada miasta zgodnie z prawem samorządowym jest organem uchwałodawczo-kontrolnym. Oznacza to, że jej zadaniem jest stanowienie lokalnego prawa i kontrolowanie organu wykonawczego, czyli burmistrza lub prezydenta. Oczywiście obie te funkcje są realizowane, ale w sposób czysto formalny. Podobna sytuacja ma zresztą miejsce w przypadku naszych organów ustawodawczych – Sejmu i Senatu (przy czym w tym drugim przypadku nie występuje funkcja kontrolna). Z kadencji na kadencję ciała te stają się niemającymi większego znaczenia atrapami, których członkowie bezrefleksyjnie głosują zgodnie z rozkazami swoich partyjnych liderów lub ich parlamentarnych pełnomocników. Do coraz rzadszych wyjątków należą posłowie i senatorowie, którzy potrafią ze zrozumieniem przeczytać tekst ustawy, nie mówiąc już o podjęciu samodzielnej decyzji w kwestii głosowania. Obowiązuje dyscyplina partyjna, a za wyłamanie się grożą kary finansowe lub nawet wykluczenie z klubu. Niewiele lepiej jest w organach stanowiących samorządu terytorialnego.
Powodów takiego stanu rzeczy jest kilka. Po pierwsze, listy wyborcze układają partyjni liderzy. Samodzielność myślenia i głosowania może się skończyć pozbawieniem szans na reelekcję, a w najlepszym razie zesłaniem na odległym miejscu listy wyborczej. Tylko polityczny masochista chciałby się w takiej sytuacji narażać. Po drugie, wyborcy wcale takich niezależnych parlamentarzystów i radnych nie doceniają. Wręcz przeciwnie, kierując się w swoich wyborach partyjnymi sympatiami, głosują najczęściej na liderów list. Nawet jeżeli wiedzą, że znajdujący się na dalszym miejscu listy wyborczej kandydat reprezentuje samodzielne myślenie, to rzadko na niego głosują, bo po prostu mu nie ufają. Na skrajnie spolaryzowanej scenie politycznej liczy się ślepa lojalność i wrogość wobec politycznego przeciwnika. Wszelkie intelektualne rozterki nie są mile widziane. Po trzecie, inteligentny poseł lub senator może okazać się zagrożeniem dla lidera partii. Nawet jeżeli sam nie stanie do rywalizacji o przywództwo w organizacji, to może pobudzić do działania innych. Dlatego najbardziej „wartościowi” są bmw – bierni, mierni, ale wierni.
W przypadku radnych dochodzi jeszcze jeden czynnik, który z wyborów na wybory staje się coraz bardziej widoczny. Większość mieszkańców nie ma zielonego pojęcia o decyzjach podejmowanych przez władze miasta, a tym bardziej o kulisach ich powstawania. Widzą jedynie ich materialne uzewnętrznienie w postaci konkretnych działań podejmowanych w ich najbliższym otoczeniu. Dlatego też największe poparcie w wyborach uzyskują radni, którzy koncentrują swoje zainteresowanie na swoim okręgu wyborczym, a czasami nawet jego części. Niekiedy jest to rzeczywiste działanie na rzecz lokalnej społeczności, często jednak przypisywanie sobie wszystkich pozytywnych rzeczy realizowanych w ich otoczeniu, na które nie mieli żadnego realnego wpływu. Najważniejsze jest odpowiednie sprzedanie swoje „sukcesu” i stałe przypominanie o sobie wyborcom.
Takie zachowanie radnych jest jak najbardziej racjonalne. W końcu najważniejszym celem ich działalności w radzie jest … reelekcja. Nie przynosi to też jakiś specjalnie negatywnych skutków, chociaż nie zawsze wyremontowany fragment jezdni czy chodnika rzeczywiście powinien być naprawiany w pierwszej kolejności. Pytanie tylko po co do tego celu warto utrzymywać tak kosztowną atrapę jaką jest rada miasta? Czy nie sensowniej byłoby tworzyć niewielkie (maksimum pięcioosobowe) rady osiedlowe, w których zasiadaliby autentyczni społecznicy, a które zajmowałyby się wyłącznie lokalnymi problemami? Czy kontrola wójta, burmistrza czy prezydenta nie powinna należeć do zewnętrznych organów, w których pracowaliby kompetentni i dobrze wynagradzani kontrolerzy z szerokimi uprawnieniami, a nie politycznie uzależnieni i nie mający odpowiedniej wiedzy fachowej radni? A może pozostawić kilkuosobową zawodową radę miejską wybieraną w jednym okręgu wyborczym obejmującym całe miasto, w którym każdy wyborca dysponowałby tylko jednym głosem? Wtedy przynajmniej rada miasta składałaby się z osób cieszących się poparciem w całym mieście, a nie wyłącznie w jednej dzielnicy, co automatycznie zmuszałoby jej członków do zainteresowania się problemami całego miasta. Mieliby oni też czas na działalność samorządową, która nie byłaby traktowana jako istotny dodatek do ich niekiedy marnie opłacanej pracy zawodowej.
Oczywiście takie zmiany w prawie samorządowym są całkowicie nierealne. Nie są bowiem nimi zainteresowane ani partie polityczne stanowiące prawo, ani też wyborcy. Lud, tak jak w czasach Starożytnego Rzymu, chce chleba i igrzysk. Chleba dostarcza obecny rząd, który swoją rozdawniczą polityką zapewnia sobie szerokie poparcie. Igrzyska serwują władze samorządowe. I tylko nieliczni pamiętają, że Starożytny Rzym upadł, a w Europie zapanowały wieki ciemne. Ale kto się będzie takimi „szczegółami” przejmował. Show must go on.
Karol Winiarski