Polski ład wyborczy
Zawartość programu (wyborczego?) Zjednoczonej Prawicy (Prawa i Sprawiedliwości?) nazwanego Polskim Ładem (dziwne, że nie Narodowym), oddaje niestety dość dobrze stereotypowe wyobrażenie o polskim narodowym charakterze. Groch, mydło i powidło bez jakiejś zasadniczej myśli przewodniej, czy też precyzyjnego określenia celów do których Polska i Polacy powinni zmierzać w przyszłości. Na dodatek już kilka dni po szumnej prezentacji twórcy programu nie byli w stanie odpowiedzieć na dość proste pytania dotyczące szczegółowych rozwiązań tego co zaprezentowali, a czasami wręcz przekazywali sprzeczne informacje. A przecież program przygotowywany był przez wiele miesięcy, zaś planowana data jego prezentacji była kilkakrotnie przesuwana z powodu pandemii i wewnętrznych problemów rządzącej koalicji.
Nie lepiej zaprezentowała się opozycja. Mimo, że kluczowe punkty programu znane były od kilku miesięcy, żadna z partii nie była w stanie przedstawić spójnego stanowiska wobec zaprezentowanych propozycji. Zamiast tego posypały się standardowe oskarżenia o chęć „zarzynania klasy średniej”, „wspierania nierobów” czy „narodowych socjalistach”. A przecież od dłuższego czasu nie kwestionowano konieczności zwiększenia progresywności polskiego systemu podatkowego i znaczącego podniesienia kwoty wolnej od podatku. Na ile to słuszne rozwiązania, a na ile chwilowy trend w nauce ekonomii, która jeszcze kilkanaście lat temu sugerowała dokładnie przeciwne rozwiązania, to już inna sprawa.
Przy okazji dyskusji nad podatkowymi propozycjami zawartymi w Polskim Ładzie wyszedł na jaw paraliżujący wszelkie poważne zmiany strach całej polskiej klasy politycznej przed wyborcami. Z jednej strony wszyscy (no, może poza Konfederacją) zdają sobie sprawę, że podniesienie jakości polskich usług publicznych (opieki zdrowotnej, edukacji, administracji) jest nieodzownym warunkiem dalszego rozwoju naszego kraju. Z drugiej, jak ognia unikają postulatu otwartego podniesienia obciążeń podatkowych dla wszystkich poza niewielką grupą najbogatszych Polaków. Tak jakby kilka procent najlepiej zarabiających miało sfinansować wszelkie nieodzowne zmiany w sferze publicznej. Oczywiście nie jest to do końca wina polityków. Takie absurdalne i pozbawione elementarnej ekonomicznej logiki przekonanie pokutuje wśród większości polskiego społeczeństwa. Trudno więc się dziwić, że w ogniu zażartej partyjnej walki nikt nie chce popełnić politycznego samobójstwa. W efekcie nasi politycy opowiadają banialuki i świadomie oszukują wyborców, którzy nagradzają ich za to głosami w kolejnych wyborach. A potem wyzywają od złodziei. I głosują na jeszcze większych oszustów.
Pomysł podniesienia kwoty wolnej od podatku do 30 tys. zł. rocznie i rezygnacja z odliczania od niego składki na NFZ jest jak najbardziej sensowny. Dotychczasowy jej poziom oznaczał, że opodatkowane są w Polsce dochody nie zapewniające nie tylko poziomu minimum socjalnego, ale nawet minimum egzystencji. Dramatycznie odstajemy też od większości krajów europejskich. W przeciwieństwie do 500+ jest to też wsparcie wyłącznie dla osób aktywnych zawodowo. Zagmatwane były również zasady odliczania składki zdrowotnej od podatku (7,75% tak, ale 1,25% już nie). Samo zresztą zerwanie związku między podatkiem, czyli bezzwrotną daniną na rzecz państwa (z racji płacenia PIT-u nie mamy żadnych roszczeń wobec naszego kraju), a składkami ubezpieczeniowymi (w zamian za ich opłacanie mamy prawo np. do bezpłatnej opieki zdrowotnej) jest racjonalnym pomysłem.
Nie można jednak tego powiedzieć o planowanej rezygnacji ze zryczałtowanej składki zdrowotnej opłacanej przez przedsiębiorców. Zniesienie możliwości odliczania jej dominującej części od podatku i tak spowoduje znaczący wzrost obciążenia tej grupy podatników – o ok. 350 zł. miesięcznie. Zamiana ryczałtu na stawkę procentową będzie już dla osób osiągających przyzwoite dochody – zwłaszcza dla tych, którzy korzystają z 19% podatku liniowego – radykalnym podniesieniem danin publicznych. W przypadku przedsiębiorcy uzyskującego miesięczne dochody na poziomie 12 tys. zł. obciążenie wzrośnie o prawie tysiąc zł. Są jednak i tacy, którzy dzięki możliwości wliczania wielu wydatków w koszty uzyskania przychodów, mają te dochody bardzo niewielkie, a część z nich w ogóle wykazuje straty na działalności gospodarczej. W przyszłym roku musieliby co miesiąc płacić około 400 zł. na NFZ. Po zmianach będą płacić znacznie mniej. A jeśli wykażą straty, to żadnej składki nie zapłacą zachowując prawo do bezpłatnej opieki zdrowotnej. Nietrudno się domyślić, że w jeszcze większym stopniu będą próbowali oni zminimalizować swoje dochody (przede wszystkim przez wzrost kosztów ich uzyskania), co przy słabości polskiego aparatu skarbowego może skutkować zmniejszeniem, a nie zwiększeniem dochodów. I to zarówno budżetu państwa i jednostek samorządu terytorialnego, jaki i NFZ. Zwiększy się też exodus polskich firm poza granice Polski (głównie do Czech), gdzie zasady opodatkowania, w tym przede wszystkim zaliczania wydatków w koszty uzyskania przychodu, są już i dziś znacznie korzystniejsze niż w Polsce. Na dodatek przedstawiciele rządu nie byli też w stanie określić na jakich zasadach będą płacić składki zdrowotne opodatkowani ryczałtem lub kartą podatkową. W ich przypadku 9% składka od dochodu jest obecnie niemożliwa do wyliczenia.
Najsłabszym punktem programu rządowego jest przewidywany wzrost nakładów na zdrowie. Planowane w 2027 7% PKB już dzisiaj znacząco odstaje od wydatków tych krajów, w których opieka zdrowotna jest na przyzwoitym poziomie. A ponieważ koszty te szybko rosną, nawet osiągnięcie tego poziomu za sześć lat pozostawi nas w ogonie bogatych krajów UE, do których podobno chcemy dołączyć. Na dodatek procent ten zapewne będzie liczony tak jak teraz – w stosunku do PKB sprzed dwóch lat. Prawdziwy stosunek nakładów będzie więc jeszcze niższy. Najważniejsze jednak jest to, że z proponowanych zmian nie wynika w jaki sposób mielibyśmy nawet ten poziom osiągnąć. Zakładając, że dzięki Polskiemu Ładowi znacząco zwiększą się nasze dochody, to i wzrost gospodarczy będzie zapewne rósł w podobnym tempie. W ostatnich latach szybsze tempo wzrostu dochodów NFZ wiązało się ze znaczącym wzrostem zatrudnienia i zmniejszeniem bezrobocia. Tu jednak większych rezerw już nie widać poza emigrantami i zwiększeniem aktywności zawodowej Polaków – jednej z najniższych w Europie. Trudno jednak oczekiwać, że rozwiązania podatkowe przewidywane w Polskim Ładzie radykalnie zwiększą chęć legalnego zatrudnienia wśród Polaków, a zmiana polityki migracyjnej jest dla obecnego rządu tematem tabu.
Najbardziej kontrowersyjne propozycje dotyczą kwestii mieszkaniowych. I nie chodzi nawet o pomysł budowy domu do 70 m² z płaskim dachem bez pozwolenia budowlanego. Od 2015 roku taka możliwość już istnieje (korzysta się z niej w przypadku zaledwie 1,5% inwestycji mieszkaniowych), a jedyna zmiana polegać będzie na braku konieczności zatrudnienia kierownika budowy. Nie wiadomo natomiast, czy wybudowany już dom będzie musiał być zatwierdzony do użytkowania. Jeżeli tak, a raczej trudno sobie wyobrazić inne rozwiązanie, to może się okazać już po wybudowaniu, że budynek nie spełnia standardów bezpieczeństwa i wymaga kosztownych poprawek, a może nawet i całkowitej rozbiórki. Mało realny jest też podawany przez Jarosława Kaczyńskiego koszt jego budowy – 100 tys. zł. Przy obecnych szybko rosnących cenach materiałów budowlanych, nawet biorąc pod uwagę oszczędności związane z budowaniem tzw. systemem gospodarczym, realne koszty będą z pewnością znacząco wyższe. A przecież dochodzi do tego cena działki, ogrodzenia i uzbrojenia terenu, bo przecież mało kto dysponuje niezabudowaną nieruchomością. Trudno więc spodziewać się, że ta propozycja rozwiąże problemy mieszkaniowe biedniejszej części społeczeństwa.
Jeszcze bardziej kontrowersyjnym pomysłem są różnego rodzaju gwarancje i dopłaty do zakupu mieszkań zwłaszcza dla posiadaczy co najmniej dwójki dzieci. Problemem polskiego rynku mieszkaniowego jest brak tanich mieszkań na wynajem. Program Mieszkanie+, który miał go rozwiązać, zakończył się całkowitym fiaskiem, co przyznają nawet liderzy Zjednoczonej Prawicy. Rozwiązania proponowane w Polskim Ładzie idą w przeciwnym kierunku. Zamiast mieszkań na wynajem preferowana będzie budowa mieszkań na własność. Tyle, że proponowane rozwiązania nie zapewnią możliwości ich zakupu przez osoby z niższymi dochodami. Na dodatek są one przedstawiane w okresie szybko rosnącej bańki cenowej, której jednym z głównych powodów jest wysoka inflacja przy praktycznie zerowym oprocentowaniu depozytów i bardzo niskich kosztach kredytu hipotecznego. Dla wielu Polaków jest to więc po prostu lokata kapitału i ucieczka przed utratą wartości zgromadzonych zasobów finansowych. Wpuszczenie dodatkowego strumienia pieniędzy w i tak już rozgrzany rynek może jeszcze bardziej tę bańkę napompować. A bańki zwykle kiedyś pękają.
Polski Ład, bardzo dobrze pijarowsko oprawiony, nie jest więc na pewno przemyślaną i dopracowaną strategią rozwoju Polski na kolejne dziesięciolecia. Nie taki jest jednak jego cel. Ma zapewnić odbicie notowań Zjednoczonej (już tylko z nazwy) Prawicy po jesienno-zimowych spadkach i umożliwić osiągnięcie zwycięstwa w trzecich z kolei wyborach parlamentarnych. Czy plan Jarosława Kaczyńskiego zostanie zrealizowany? Sądząc po pierwszych, histerycznych reakcjach opozycji jest to bardzo prawdopodobne. Co prawda Nowa Lewica podjęła próbę przebicia propozycji Prawa i Sprawiedliwości prezentując własne rozwiązania (np. 7,2% PKB na opiekę zdrowotną wobec 7% i nie w 2027, a w 2024 roku), nie wspominając ani słowem o aborcji i nie obrzucając rządzących inwektywami, ale jej wiarygodność w socjalnym rozdawnictwie jest o wiele mniejsza niż obecnie sprawujących władzę. Oczywiście liderki lewicy na swojej konwencji nie wspomniały ani słowem o źródłach sfinansowania swoich pomysłów, ale to akurat nie różni je od politycznych adwersarzy. Nie ma to zresztą większego znaczenia. Większości wyborców takie szczegóły kompletnie nie interesują, a za kilka lat i tak nikt o tych obietnicach pamiętać nie będzie. Tak jak obiecanej niespełna dwa lata temu tuż przed wyborami parlamentarnymi przez Jarosława Kaczyńskiego płacy minimalnej na poziomie 4 tys. zł., która miała obowiązywać „na koniec 2023 roku”, a o której obecnie nikt już nawet nie wspomina. Także opozycja, chociaż to doskonały argument podważający wiarygodność wyborczych obietnic Prawa i Sprawiedliwości. Ale skoro nie pamięta się o swoich pomysłach, to trudno się dziwić, że inaczej będzie z obietnicami innych.
Karol Winiarski